"French Doctors" nie tylko pomogli tysiącom ludzi w walce z cierpieniem i beznadzieją, ale doprowadzili także do przełamania uświęconych, acz nierzadko zabójczych stereotypów
Miło jest się dowiedzieć, że zaszczyty i pieniądze przypadły komuś, kto zrobił coś ważnego, a nie tylko sam starał się być ważny. Tak właśnie jest w wypadku organizacji MSF (Médecins Sans FrontiŻres, czyli Lekarze bez Granic), która otrzymała Pokojową Nagrodę Nobla. "French Doctors" - jak ich się potocznie nazywa na całym świecie - nie tylko pomogli tysiącom konkretnych ludzi w walce z cierpieniem i beznadzieją, ale doprowadzili także do przełamania uświęconych, acz nierzadko zabójczych stereotypów. I to tam, gdzie je przełamywać bardzo trudno: w aparatach państwowych i w światowej dyplomacji.
Gdyby mnie zapytano o kluczowe słowa charakteryzujące działanie MSF, powiedziałbym tak: odwaga, bezinteresowność, skuteczność, legenda i... reklama. Reklama w najszlachetniejszym rozumieniu tego słowa pojmowana jako rozgłaszanie informacji, na których dotarciu do publicznej świadomości bardzo nam zależy, choć w tym wypadku nie we własnym interesie finansowym. Jeden z założycieli i długoletni przewodniczący MSF, Bernard Kouchner (obecny administrator ONZ w Kosowie), zetknął się po raz pierwszy z działalnością humanitarną w sierpniu 1968 r., kiedy jako 29-letni lekarz dowiedział się, że Międzynarodowy Komitet Czerwonego Krzyża poszukuje personelu medycznego, który mógłby nieść pomoc ofiarom krwawej wojny secesyjnej w nigeryjskiej Biafrze. W podpisanym przezeń kontrakcie była mowa o obowiązku zachowania "najwyższej dyskrecji" i powstrzymania się od przekazywania jakichkolwiek informacji oraz od wszelkich komentarzy na temat powierzonej mu misji, nawet po jej zakończeniu. Ale to, co Kouchner i trzej inni przybyli z nim lekarze zobaczyli na miejscu, skłaniało do wszystkiego, tylko nie do milczenia. Szybko zdali sobie sprawę, że są świadkami straszliwych, masowych masakr ukrywanych przed światem i że milcząc, stają się wspólnikami zbrodni. Po powrocie do Paryża Kouchner zatem nie milczy. Organizuje wiec, zabiega o utworzenie Komitetu przeciw Ludobójstwu w Biafrze, publikuje ostry artykuł w "Le Monde". A przede wszystkim wraz z kilkoma innymi lekarzami dochodzi do wniosku, że trzeba doprowadzić do powstania organizacji, która będzie nieść pomoc humanitarną na innych zasadach niż Czerwony Krzyż. To znaczy - nie będzie uznawać granic państwowych za zasadniczą przeszkodę w udzielaniu takiej pomocy i nie będzie siedzieć cicho tam, gdzie trzeba krzyczeć. Stąd właśnie Lekarze bez Granic - organizacja założona w 1971 r.
Oczywiście, nie zawsze i nie wszędzie trzeba "walczyć" o możliwość ulżenia miejscowej ludności, i to nierzadko ze wszystkimi stronami lokalnego konfliktu. Ale "French Doctors" mają na koncie między innymi przedzieranie się w przebraniach przez granicę afgańską, potajemne przedostawanie się do Erytrei w schowkach urządzonych w ciężarówkach, "rozreklamowanie" w świecie ludobójstwa dokonywanego w Ruandzie... Oni sami chętnie podkreślają, że każda organizacja humanitarna ma swoje specyficzne korzenie i zazwyczaj wybiera sposób działania charakterystyczny dla kraju, w którym wyrosła. Powiadają więc, że Amnesty International mogła powstać jedynie w Wielkiej Brytanii - ojczyźnie zasady habeas corpus. Czerwony Krzyż - w Szwajcarii, kraju symbolizującym zasadę neutralności. A Lekarze bez Granic - tylko we Francji, skąd wywodzi się dr Schweitzer, gdzie jedną z cech okresu postkolonialnego okazało się żywe i życzliwe zainteresowanie Trzecim Światem, gdzie silne są ciągoty do uniwersalizmu i gdzie obywatele nie są przyzwyczajeni do przyjmowania wobec władz państwowych postawy "ruki po szwam", a ich arogancja bywa bardzo konstruktywna.
W MSF zrobiono wszystko, żeby zachować rzeczywistą niezależność i żeby nikt nie mógł przeszkadzać wysyłanemu w gorące punkty świata personelowi medycznemu w uprawianiu także owej "arogancji" i "mieszaniu się w nie swoje sprawy". Ponad 60 proc. ich budżetu pochodzi z darów około miliona osób indywidualnych, resztę pokrywają dotacje Wysokiego Komitetu ds. Uchodźców ONZ i Unii Europejskiej. Najświeższą wielką operację organizacja przeprowadziła w Kosowie, ale i tam odmówiła choćby tylko logistycznej pomocy NATO, żeby móc oceniać sytuację na miejscu z pełną obiektywnością.
Po różnych trudnościach rozwojowych, po wpadaniu w rozmaite pułapki, po scysjach wewnętrznych i rozpadzie na MSF i "Lekarzy Świata" Lekarze bez Granic wyrośli na organizację, która doprowadziła w końcu do prawdziwego przełomu w myśleniu o świecie. Mianowicie wymusiła respektowanie sformułowanego w 1979 r. przez Jean-Franois Revela "prawa do ingerencji", a więc do niezwracania uwagi na suwerenność państwa, kiedy łamane są w nim podstawowe, najbardziej uniwersalne prawa człowieka. Zawdzięczamy jej więc nie tylko to, że wyzdrowiało i przeżyło wielu ludzi, których dawno "nie powinno" już być wśród nas, ale pośrednio także i to, że nie może już spać spokojnie ani Pinochet, ani MiloŠsević, ani pomniejsi watażkowie z Timoru i okolic - a i przywódcy Chin zaczynają się troszeczkę denerwować.
Gdyby mnie zapytano o kluczowe słowa charakteryzujące działanie MSF, powiedziałbym tak: odwaga, bezinteresowność, skuteczność, legenda i... reklama. Reklama w najszlachetniejszym rozumieniu tego słowa pojmowana jako rozgłaszanie informacji, na których dotarciu do publicznej świadomości bardzo nam zależy, choć w tym wypadku nie we własnym interesie finansowym. Jeden z założycieli i długoletni przewodniczący MSF, Bernard Kouchner (obecny administrator ONZ w Kosowie), zetknął się po raz pierwszy z działalnością humanitarną w sierpniu 1968 r., kiedy jako 29-letni lekarz dowiedział się, że Międzynarodowy Komitet Czerwonego Krzyża poszukuje personelu medycznego, który mógłby nieść pomoc ofiarom krwawej wojny secesyjnej w nigeryjskiej Biafrze. W podpisanym przezeń kontrakcie była mowa o obowiązku zachowania "najwyższej dyskrecji" i powstrzymania się od przekazywania jakichkolwiek informacji oraz od wszelkich komentarzy na temat powierzonej mu misji, nawet po jej zakończeniu. Ale to, co Kouchner i trzej inni przybyli z nim lekarze zobaczyli na miejscu, skłaniało do wszystkiego, tylko nie do milczenia. Szybko zdali sobie sprawę, że są świadkami straszliwych, masowych masakr ukrywanych przed światem i że milcząc, stają się wspólnikami zbrodni. Po powrocie do Paryża Kouchner zatem nie milczy. Organizuje wiec, zabiega o utworzenie Komitetu przeciw Ludobójstwu w Biafrze, publikuje ostry artykuł w "Le Monde". A przede wszystkim wraz z kilkoma innymi lekarzami dochodzi do wniosku, że trzeba doprowadzić do powstania organizacji, która będzie nieść pomoc humanitarną na innych zasadach niż Czerwony Krzyż. To znaczy - nie będzie uznawać granic państwowych za zasadniczą przeszkodę w udzielaniu takiej pomocy i nie będzie siedzieć cicho tam, gdzie trzeba krzyczeć. Stąd właśnie Lekarze bez Granic - organizacja założona w 1971 r.
Oczywiście, nie zawsze i nie wszędzie trzeba "walczyć" o możliwość ulżenia miejscowej ludności, i to nierzadko ze wszystkimi stronami lokalnego konfliktu. Ale "French Doctors" mają na koncie między innymi przedzieranie się w przebraniach przez granicę afgańską, potajemne przedostawanie się do Erytrei w schowkach urządzonych w ciężarówkach, "rozreklamowanie" w świecie ludobójstwa dokonywanego w Ruandzie... Oni sami chętnie podkreślają, że każda organizacja humanitarna ma swoje specyficzne korzenie i zazwyczaj wybiera sposób działania charakterystyczny dla kraju, w którym wyrosła. Powiadają więc, że Amnesty International mogła powstać jedynie w Wielkiej Brytanii - ojczyźnie zasady habeas corpus. Czerwony Krzyż - w Szwajcarii, kraju symbolizującym zasadę neutralności. A Lekarze bez Granic - tylko we Francji, skąd wywodzi się dr Schweitzer, gdzie jedną z cech okresu postkolonialnego okazało się żywe i życzliwe zainteresowanie Trzecim Światem, gdzie silne są ciągoty do uniwersalizmu i gdzie obywatele nie są przyzwyczajeni do przyjmowania wobec władz państwowych postawy "ruki po szwam", a ich arogancja bywa bardzo konstruktywna.
W MSF zrobiono wszystko, żeby zachować rzeczywistą niezależność i żeby nikt nie mógł przeszkadzać wysyłanemu w gorące punkty świata personelowi medycznemu w uprawianiu także owej "arogancji" i "mieszaniu się w nie swoje sprawy". Ponad 60 proc. ich budżetu pochodzi z darów około miliona osób indywidualnych, resztę pokrywają dotacje Wysokiego Komitetu ds. Uchodźców ONZ i Unii Europejskiej. Najświeższą wielką operację organizacja przeprowadziła w Kosowie, ale i tam odmówiła choćby tylko logistycznej pomocy NATO, żeby móc oceniać sytuację na miejscu z pełną obiektywnością.
Po różnych trudnościach rozwojowych, po wpadaniu w rozmaite pułapki, po scysjach wewnętrznych i rozpadzie na MSF i "Lekarzy Świata" Lekarze bez Granic wyrośli na organizację, która doprowadziła w końcu do prawdziwego przełomu w myśleniu o świecie. Mianowicie wymusiła respektowanie sformułowanego w 1979 r. przez Jean-Franois Revela "prawa do ingerencji", a więc do niezwracania uwagi na suwerenność państwa, kiedy łamane są w nim podstawowe, najbardziej uniwersalne prawa człowieka. Zawdzięczamy jej więc nie tylko to, że wyzdrowiało i przeżyło wielu ludzi, których dawno "nie powinno" już być wśród nas, ale pośrednio także i to, że nie może już spać spokojnie ani Pinochet, ani MiloŠsević, ani pomniejsi watażkowie z Timoru i okolic - a i przywódcy Chin zaczynają się troszeczkę denerwować.
Więcej możesz przeczytać w 43/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.