Od czasu, kiedy poważny odsetek naszych rodaków oddał głosy na Stanisława Tymińskiego i kilka innych egzotycznych postaci, lepiej się zbytnio nie natrząsać z wyborców w innych krajach
Ameryka jest krajem nieskończonych możliwości i kopalnią niespodzianek. Jest pionierem nowoczesności, a zarazem miewa kłopoty z prawidłowym obiegiem informacji i najzwyklejszym racjonalnym myśleniem.
Mieszkańcy stanu Oklahoma wzięli udział 16 września w prawyborach Partii Demokratycznej, które miały wyłonić kandydata na senatora. Jednej ze zgłoszonych na wiosnę pretendentek zdarzyła się w lipcu duża przykrość: mianowicie zmarła. Wycofanie jej kandydatury okazało się niemożliwe ze względów formalnych i oto 16 września oddano na nią ponad 25 proc. głosów. 35 tys. demokratów z Oklahomy albo nie zauważyło, że ich kandydatka od dwóch miesięcy nie żyje, albo uznało, iż przeobrażenia, jakim uległa, nie stanowią przeszkody w należytym reprezentowaniu ich interesów w Senacie USA. Być może nawet po cichu liczyli, że jej obecna sytuacja pozwoli na wywieranie nacisków na rzecz Oklahomy w sferach usytuowanych znacznie wyżej niż sięgają wpływy innych kandydatów.
Od czasu, kiedy poważny odsetek naszych rodaków oddał głosy na Stanisława Tymińskiego i kilka innych egzotycznych postaci, lepiej się zbytnio nie natrząsać z wyborców w innych krajach. Trzeba jednak przyznać, że Ameryką musi być dość trudno rządzić. Dlatego, zamiast się wyśmiewać, przyjmijmy postawę konstruktywną i zastanówmy się, jak pomóc Billowi Clintonowi. Najlepiej byłoby znaleźć wyjście, które jednym zgrabnym posunięciem raz na zawsze rozwiązałoby zarówno jego problemy rodzinno-seksualne, jak polityczno-służbowe. Takie wyjście istnieje. Clinton powinien pójść do klasztoru. Zresztą chyba sam już na to wpadł. Biały Dom potwierdził, że prezydent zwrócił się do co najmniej dwóch pastorów. Poszukuje u nich pomocy duchowej w stawianiu oporu ewentualnym dalszym pokusom cielesnym. Bo gdyby znowu im uległ, już na pewno byłby impeachment, choć osobiście sądzę, że destytucja należałaby się Clintonowi przede wszystkim za rozpaczliwy brak gustu. To okropne mieć prezydenta bez cienia smaku.
Nie tylko my staramy się pomóc prezydentowi Stanów Zjednoczonych. Bardzo był dla niego miły Vaclav Havel, a teraz pomocną dłoń wyciąga także prasa Chińskiej Republiki Ludowej. Jak donosi agencja Reutera, dziennikarzowi pisma "Guandong Writer" udało się znaleźć i zdekonspirować emerytowanego oficera KGB, który prowadzi bar w Moskwie. Emeryt musiał się bardzo przestraszyć widoku Chińczyka w samym środku Moskwy, bo natychmiast wyznał, że Monika Lewinsky - jak samo nazwisko wskazuje - jest agentką zwerbowaną przez KGB. Wyznanie to spada Clintonowi jak z nieba. Pastorzy najwyraźniej nie tracili czasu i porozmawiali, z kim trzeba.
Dotychczas taktyka prezydenta była dość monotonna i merytorycznie mało przebojowa. Jak słusznie zauważył rysownik Bob Correll z "Creators Syndicate", Clinton był BARDZO SORRY. Wzdychał i mówił "sorry". Parę dni później znowu stękał: "sorry". A potem, dla odmiany, "sorry". Następnie trochę urozmaicał: "sorry" albo s o r r y. Chińska publikacja pozwala mu wreszcie skończyć z tym udawanym przepraszaniem i powiedzieć szczerze, jak to było.
Oto jedynie słuszna i prawdziwa wersja afery Clinton-Lewinsky. Emeryta w moskiewskim barze znalazła wcześniej CIA. Oczywiście, Amerykanów w centrum stolicy przestraszył się on jeszcze bardziej niż Chińczyka, bo od dobrze poinformowanych kolegów dowiedział się, że Stany Zjednoczone są teraz jedynym na świecie supermocarstwem z prawdziwego zdarzenia. Koledzy prosili, żeby nikomu o tym nie mówił, bo Waszyngton maskuje się, by zmylić szpiega. Od czasu do czasu okropnie sam się ośmiesza, aby wyglądać mniej groźnie. Najważniejszą rolę przy wprowadzaniu szpiegów w błąd odgrywa William Jefferson Clinton. Kiedy tylko CIA poinformowała go o zeznaniach emerytowanego oficera KGB pogrążających Monikę Lewinsky, obywatelskie sumienie nakazało mu wziąć sprawę w swoje ręce. Nie oglądając się na nikogo i nie żałując czasu pracy nawet w godzinach nocnych, William Jefferson Clinton przystąpił do osobistego rozszyfrowania metod pracy agentki wyszkolonej przez KGB. Przede wszystkim zadał sobie pytanie, czy ona będzie chciała go uwieść. Na pytanie to uzyskał odpowiedź twierdzącą metodą tzw. obserwacji uczestniczącej. Następnie pojawiła się interesująca kwestia, jak daleko taka agentka może się posunąć w uwodzeniu. Okazało się, że centrala pozwala jej na bardzo dużo. Logicznym następstwem takiego rozwoju wypadków było wysunięcie hipotezy, że inwigilowana agentka może skompromitować szefa państwa. I ta błyskotliwa hipoteza sprawdziła się co do joty. Pełny sukces. Nie tylko rozpracował konkretną agentkę, ale jeszcze wywiódł w pole jej kolegów, którzy byli o krok od wykrycia, że Stany Zjednoczone są supermocarstwem całkiem serio. Clinton wie teraz tak dużo o tym, jak powinien się zachowywać prezydent, by uniknąć kompromitacji, że właściwie mógłby już spróbować pełnić tę funkcję. Przy odrobinie szczęścia może mu się uda, bo sondaże są mu przychylne.
Autor jest dziennikarzem RFI w Paryżu.
Mieszkańcy stanu Oklahoma wzięli udział 16 września w prawyborach Partii Demokratycznej, które miały wyłonić kandydata na senatora. Jednej ze zgłoszonych na wiosnę pretendentek zdarzyła się w lipcu duża przykrość: mianowicie zmarła. Wycofanie jej kandydatury okazało się niemożliwe ze względów formalnych i oto 16 września oddano na nią ponad 25 proc. głosów. 35 tys. demokratów z Oklahomy albo nie zauważyło, że ich kandydatka od dwóch miesięcy nie żyje, albo uznało, iż przeobrażenia, jakim uległa, nie stanowią przeszkody w należytym reprezentowaniu ich interesów w Senacie USA. Być może nawet po cichu liczyli, że jej obecna sytuacja pozwoli na wywieranie nacisków na rzecz Oklahomy w sferach usytuowanych znacznie wyżej niż sięgają wpływy innych kandydatów.
Od czasu, kiedy poważny odsetek naszych rodaków oddał głosy na Stanisława Tymińskiego i kilka innych egzotycznych postaci, lepiej się zbytnio nie natrząsać z wyborców w innych krajach. Trzeba jednak przyznać, że Ameryką musi być dość trudno rządzić. Dlatego, zamiast się wyśmiewać, przyjmijmy postawę konstruktywną i zastanówmy się, jak pomóc Billowi Clintonowi. Najlepiej byłoby znaleźć wyjście, które jednym zgrabnym posunięciem raz na zawsze rozwiązałoby zarówno jego problemy rodzinno-seksualne, jak polityczno-służbowe. Takie wyjście istnieje. Clinton powinien pójść do klasztoru. Zresztą chyba sam już na to wpadł. Biały Dom potwierdził, że prezydent zwrócił się do co najmniej dwóch pastorów. Poszukuje u nich pomocy duchowej w stawianiu oporu ewentualnym dalszym pokusom cielesnym. Bo gdyby znowu im uległ, już na pewno byłby impeachment, choć osobiście sądzę, że destytucja należałaby się Clintonowi przede wszystkim za rozpaczliwy brak gustu. To okropne mieć prezydenta bez cienia smaku.
Nie tylko my staramy się pomóc prezydentowi Stanów Zjednoczonych. Bardzo był dla niego miły Vaclav Havel, a teraz pomocną dłoń wyciąga także prasa Chińskiej Republiki Ludowej. Jak donosi agencja Reutera, dziennikarzowi pisma "Guandong Writer" udało się znaleźć i zdekonspirować emerytowanego oficera KGB, który prowadzi bar w Moskwie. Emeryt musiał się bardzo przestraszyć widoku Chińczyka w samym środku Moskwy, bo natychmiast wyznał, że Monika Lewinsky - jak samo nazwisko wskazuje - jest agentką zwerbowaną przez KGB. Wyznanie to spada Clintonowi jak z nieba. Pastorzy najwyraźniej nie tracili czasu i porozmawiali, z kim trzeba.
Dotychczas taktyka prezydenta była dość monotonna i merytorycznie mało przebojowa. Jak słusznie zauważył rysownik Bob Correll z "Creators Syndicate", Clinton był BARDZO SORRY. Wzdychał i mówił "sorry". Parę dni później znowu stękał: "sorry". A potem, dla odmiany, "sorry". Następnie trochę urozmaicał: "sorry" albo s o r r y. Chińska publikacja pozwala mu wreszcie skończyć z tym udawanym przepraszaniem i powiedzieć szczerze, jak to było.
Oto jedynie słuszna i prawdziwa wersja afery Clinton-Lewinsky. Emeryta w moskiewskim barze znalazła wcześniej CIA. Oczywiście, Amerykanów w centrum stolicy przestraszył się on jeszcze bardziej niż Chińczyka, bo od dobrze poinformowanych kolegów dowiedział się, że Stany Zjednoczone są teraz jedynym na świecie supermocarstwem z prawdziwego zdarzenia. Koledzy prosili, żeby nikomu o tym nie mówił, bo Waszyngton maskuje się, by zmylić szpiega. Od czasu do czasu okropnie sam się ośmiesza, aby wyglądać mniej groźnie. Najważniejszą rolę przy wprowadzaniu szpiegów w błąd odgrywa William Jefferson Clinton. Kiedy tylko CIA poinformowała go o zeznaniach emerytowanego oficera KGB pogrążających Monikę Lewinsky, obywatelskie sumienie nakazało mu wziąć sprawę w swoje ręce. Nie oglądając się na nikogo i nie żałując czasu pracy nawet w godzinach nocnych, William Jefferson Clinton przystąpił do osobistego rozszyfrowania metod pracy agentki wyszkolonej przez KGB. Przede wszystkim zadał sobie pytanie, czy ona będzie chciała go uwieść. Na pytanie to uzyskał odpowiedź twierdzącą metodą tzw. obserwacji uczestniczącej. Następnie pojawiła się interesująca kwestia, jak daleko taka agentka może się posunąć w uwodzeniu. Okazało się, że centrala pozwala jej na bardzo dużo. Logicznym następstwem takiego rozwoju wypadków było wysunięcie hipotezy, że inwigilowana agentka może skompromitować szefa państwa. I ta błyskotliwa hipoteza sprawdziła się co do joty. Pełny sukces. Nie tylko rozpracował konkretną agentkę, ale jeszcze wywiódł w pole jej kolegów, którzy byli o krok od wykrycia, że Stany Zjednoczone są supermocarstwem całkiem serio. Clinton wie teraz tak dużo o tym, jak powinien się zachowywać prezydent, by uniknąć kompromitacji, że właściwie mógłby już spróbować pełnić tę funkcję. Przy odrobinie szczęścia może mu się uda, bo sondaże są mu przychylne.
Autor jest dziennikarzem RFI w Paryżu.
Więcej możesz przeczytać w 39/1998 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.