Pod koniec sierpnia i w pierwszych dniach września można było odnieść wrażenie, że władza w Rosji leży na ulicy. "Na Kremlu i w Białym Domu trudno kogokolwiek zastać, a ci, którzy jeszcze tam są, większość czasu spędzają w kolejkach do bankomatów" - relacjonowali bywalcy korytarzy ośrodków władzy.
Rządu nie było. Prezydent rzadko opuszczał swoją podmoskiewską rezydencję. Na ulicach królowała kompletna dezorientacja. Sklepy z towarami przemysłowymi wstrzymywały handel. Na bazarach, gdzie większość mieszkańców Moskwy zaopatruje się w artykuły spożywcze, zapachniało deficytem: "Gdzie cukier. Patrzcie, nie ma cukru, jutro będzie droższy".
Jak przed laty na wieść o zbliżających się politycznych kataklizmach ludzie kupowali masowo wszystko, co może długo leżeć - mąkę, kaszę, konserwy. W sklepach ze sprzętem gospodarstwa domowego nie nadążano z wypisywaniem rachunków i talonów gwarancyjnych. "Chwileczkę, niech pan nie podlicza, wezmę jeszcze lodówkę" - mówiła starsza kobieta do sprzedawcy, który właśnie wypisywał jej dokumenty na kupioną pralkę i odkurzacz. Obroty placówek handlowych mogłyby w tych dniach pobić wszystkie rekordy. Ale sprzedawców wcale to nie cieszyło. - Dlaczego zamykamy? Bo biorą wszystko, jak leci - wyjaśniała właścicielka sklepu z odzieżą. - Niepotrzebna mi makulatura. W ciągu kilku godzin cały utarg zamienia się w zwykły papier.
Ludzie zatrzymywali się na widok pracownika kantoru zmieniającego tabliczki z cyframi na tablicy informującej o kursach walut. Zatrzymywali się jedynie z ciekawości, a kantor wystawiał kursy tylko z obowiązku. W środku okienka były nieczynne. Borys Jelcyn milczał. W stolicy roiło się od plotek. "Prezydent miał wylew" - mówili jedni, inni wątpili nawet, czy jest jeszcze wśród żywych.
28 sierpnia Jelcyn spotkał się na Kremlu z prezydentem Bułgarii Petarem Stojanowem. "Dziennikarze widzieli i słyszeli prezydenta w ciągu całych pięciu minut. Borys Nikołajewicz mówił coś o bułgarskim narodzie" - relacjonował reporter "Moskiewskiego Komsomolca". O najważniejszym nie powiedział ani słowa. Zebranym pozostawało tylko wpatrywać się w kolor cery prezydenta i w jego kroki. Jedno i drugie nie było ani gorsze, ani lepsze niż w ciągu ostatnich miesięcy. Za to napięcie niezmiennie spinało rysy twarzy rzecznika prezydenta. Siergiej Jastrzembski cały czas miał pozę człowieka gotowego podeprzeć prezydenta swoim ciałem.
Borys Jelcyn coraz częściej jest wskazywany jako przyczyna obecnego kryzysu i klucz do jego rozwiązania. "Ten kryzys tylko zewnętrznie przybrał cechy finansowo-gospodarczego. W rzeczywistości ma on polityczne, a nawet konstytucyjne korzenie. Zgodnie z obecną konstytucją, politycznym porządkiem i starymi rosyjskimi tradycjami, kierowanie krajem oraz skuteczność władzy wykonawczej zależy od woli i zdolności działania prezydenta. Ta konstytucja i ten porządek dają wielkie autorytarne możliwości. Ale utrata przez prezydenta woli i zdolności działania uniemożliwia skuteczne funkcjonowanie całej struktury władzy wykonawczej" - tłumaczy politolog Siergiej Karaganow, członek Rady Prezydenckiej.
Obecny kryzys polityczny rozpoczął się już w marcu. Wtedy w otoczeniu prezydenta zrodził się pomysł zdymisjonowania Wiktora Czernomyrdina i powołania na stanowisko premiera Siergieja Kirijenki. Ludzie znający mechanizmy rządzące światem polityki i wielkiego biznesu uprzedzali, że to się nie spodoba oligarchom. I rzeczywiście właściciele największych korporacji finansowo-przemysłowych rozpoczęli grę destabilizowania sytuacji gospodarczej. Chcieli przytrzeć nosa Kirijence i dać Jelcynowi do zrozumienia, że bez nich nie powinien podejmować żadnych decyzji. Istnieje też inna, mniej prawdopodobna wersja tamtych wydarzeń. Decyzja o usunięciu premiera miała być podjęta w porozumieniu z samym zainteresowanym, czyli Wiktorem Czernomyrdinem. A Kirijenkę potraktowano jak kozła ofiarnego, bo już w marcu na Kremlu zdawano sobie sprawę, że piramida krótko- i średnioterminowych obligacji rządowych musi się rozlecieć, wywołując wstrząs w całym systemie gospodarczym państwa. W obydwu wypadkach kluczową postacią miał być czołowy rosyjski finansista Borys Bieriezowski. W pierwszym wypadku Bieriezowski miał należeć do "obrażonych oligarchów", w drugim to on miał być autorem intrygi. Borys Niemcow, do niedawna wicepremier i przyjaciel Kirijenki, nazywa Bieriezowskiego Rasputinem naszych dni. "Rasputina nie można było powstrzymać. Tak samo jest z Bieriezowskim. Niemal wszystkie jego plany udaje się zrealizować" - mówił Niemcow w wywiadzie udzielonym jednemu z moskiewskich dzienników.
Tak też miało być i tym razem. Zanim doszło do obalenia Siergieja Kirijenki i jego rządu, na Lazurowym Wybrzeżu spotkali się trzej ludzie: były premier Wiktor Czernomyrdin, zastępca szefa kremlowskiej administracji, a wcześniej jeden z najbardziej zaufanych współpracowników Czernomyrdina w rządzie - Igor Szabdurasulow i... Borys Bieriezowski. Czernomyrdin miał powrócić do władzy jako mąż opatrznościowy, polityk, który potrafi skonsolidować najważniejsze siły polityczne oraz świat wielkiego biznesu i przy ich poparciu wyprowadzić kraj z kryzysu. Rachuby zawiodły dlatego, że sytuacja wymknęła się spod czyjejkolwiek kontroli. Bezradny prezydent nie był w stanie nic zrobić. Władza zaczęła mu się wymykać z rąk. "W ciągu ostatnich tygodni dla milionów ludzi stało się jasne to, o czym do niedawna wiedzieli tylko nieliczni. Prezydent Jelcyn już dawno stracił zdolność działania. Nie może normalnie pracować, nie jest w stanie przyswajać dostatecznej ilości informacji i wyciągać adekwatnych wniosków" - mówi Karaganow.
Tymczasem rządu nie było, więc Duma mogła sobie pozwolić na dyktowanie warunków. "Zgodzimy się na Czernomyrdina pod warunkiem, że prezydent zagwarantuje nam swoją rychłą dymisję" - deklarował Wiktor Iliuchin, jeden z czołowych przedstawicieli komunistycznej opozycji, przewodniczący Komitetu ds. Bezpieczeństwa Dumy. Komuniści proponują własnych kandydatów, wśród nich mera Moskwy Jurija Łużkowa, przewodniczącego Rady Federacji Jegora Strojewa i p.o. ministra gospodarki Jurija Masliukowa, byłego szefa Komisji Planowania Związku Radzieckiego. Premierowskich ambicji nie ukrywa przywódca liberałów Grigorij Jawliński.
"Koniec pieniędzy oznacza koniec prezydenta" - krzyczał w tych dniach tytuł jednej z gazet. "Najważniejsze, co powinniśmy teraz osiągnąć, to jak najszybsze wybory nowego prezydenta i rozpoczęcie procesu od- budowy autorytetu władzy i skuteczności zarządzania krajem - twierdzi Karaganow. - Rozmowy o wyborach w 2000 r. wydają mi się śmieszne, a nawet nieodpowiedzialne. Bo albo prezydent zostanie siłą obalony, albo sama idea wyborów stanie się absurdalna, gdyż nie będzie już kraju, w którym miałyby się one odbywać. Żaden gabinet, nawet najbardziej efektywny, nie może rządzić w warunkach głębokiego kryzysu ekonomicznego i przy niezdolnym do pełnienia swojej funkcji prezydencie".
Czarne scenariusze przewidują, że albo władzę przejmie junta wojskowa, albo Rosja rozpadnie się na udzielne księstwa
1 września w Moskwie wylądował "przyjaciel Bill". Amerykański prezydent nigdy nie miał w stolicy Rosji tak złej prasy. "Wizyta Clintona była niezbędna tylko z jednego powodu - świat miał się przekonać, że w stosunkach jądrowych supermocarstw nie nastąpił kryzys" - tłumaczy akademik Gieorgij Arbatow, honorowy dyrektor Instytutu USA i Kanady w Rosyjskiej Akademii Nauk. "Spieszę rozczarować tych, którzy pokładają nadzieje w zachodnich kredytach. Więcej nic nam nie dadzą. Bo już nawet tam zrozumieli, że wszystkie środki udostępniane Rosji w końcu i tak płyną na obsługę naszych oligarchów. A ci ludzie umieją tylko jedno - przekuwać państwowe kapitały na własne. W ostatnich latach tzw. reform z kraju wywieziono ponad bilion dolarów" - mówi politolog Martin Szakkuum.
"Tak silny nacisk Clintona na reformy jest świadectwem kompletnego niezrozumienia tego, co się tutaj dzieje. W rozumieniu zwykłego rosyjskiego obywatela reformy kojarzą się ze zmianami zapoczątkowanymi przez Gajdara. A to są właśnie te reformy, które doprowadziły nas do obecnego krachu. Z ich powodu straciliśmy więcej niż w czasie 50 lat wyścigu zbrojeń. Do czego więc wzywa nas Clinton? Żebyśmy skończyli powolnym samobójstwem?" - pyta Arbatow. W Moskwie doskonale zdają sobie sprawę, że Zachód może dać Rosji dwa-trzy miliardy dolarów, ale wyłącznie na przyspieszone rozbrojenie nuklearne. "Wyrwać Rosji jądrowe żądło, oto cel. A dalej - myślą sobie zachodni liderzy - róbcie, co chcecie, rozwijajcie się według rumuńskiego, albańskiego, albo jugosłowiańskiego scenariusza" - mówi Szakkuum.
Nowy plan ratowania gospodarki przedstawiony przez Czernomyrdina, a opracowany przez wicepremiera Borysa Fiodorowa przy udziale zagranicznych specjalistów, między innymi autora argentyńskiego "cudu gospodarczego" Domingo Cavallo, zakłada wprowadzenie "ekonomicznej dyktatury". Osią programu miałoby być "walutowe zarządzanie". Jego istota sprowadza się do tego, że w Rosji drukowano by tyle pieniędzy, ile jest zapasów złota i dewiz. Fiodorow zakłada też zmniejszenie obciążenia fiskalnego. Obywatele płaciliby nie więcej niż 20 proc. podatku, a przedsiębiorstwa średnio dwa razy mniej niż obecnie, czyli ok. 30 proc. Ekonomiczna dyktatura miałaby polegać na bezwzględnym ściąganiu wszystkich płatności należnych skarbowi państwa. Najmniejsze zaległości powodowałyby wizytę komornika - zajęcie majątku firmy, jej bankructwo i zmianę właściciela. Ale to wszystko dopiero od nowego roku. Teraz państwo skazane jest na "kontrolowaną emisję inflacyjnego pieniądza", jak mówi Czernomyrdin. Nikt nie ukrywa przy tym, że społeczeństwo będzie musiało zacisnąć pasa.
Czarne scenariusze przewidują, że jeśli czołowe siły polityczne nie wyrażą zgody na kompromis, to gdzieś w listopadzie pojawi się wojskowa junta, która przejmie w kraju władzę. Albo też państwo rozpadnie się na udzielne księstwa. Pewne jest jedno: gruntownej zmianie musi ulec cały polityczno-gospodarczy ustrój nowej Rosji, najczęściej zwany tutaj oligarchicznym kapitalizmem. "Charakteryzuje się on tym, że lwia część PKB wytwarzana jest przez kilka grup przemysłowo-finansowych - tłumaczy Borys Niemcow. - One zaś działają wyjątkowo nieefektywnie i są zarządzane przez żarłocznych menedżerów, których głównym celem jest wysysanie pieniędzy z przedsiębiorstw i akumulowanie ich za granicą".
Jak przed laty na wieść o zbliżających się politycznych kataklizmach ludzie kupowali masowo wszystko, co może długo leżeć - mąkę, kaszę, konserwy. W sklepach ze sprzętem gospodarstwa domowego nie nadążano z wypisywaniem rachunków i talonów gwarancyjnych. "Chwileczkę, niech pan nie podlicza, wezmę jeszcze lodówkę" - mówiła starsza kobieta do sprzedawcy, który właśnie wypisywał jej dokumenty na kupioną pralkę i odkurzacz. Obroty placówek handlowych mogłyby w tych dniach pobić wszystkie rekordy. Ale sprzedawców wcale to nie cieszyło. - Dlaczego zamykamy? Bo biorą wszystko, jak leci - wyjaśniała właścicielka sklepu z odzieżą. - Niepotrzebna mi makulatura. W ciągu kilku godzin cały utarg zamienia się w zwykły papier.
Ludzie zatrzymywali się na widok pracownika kantoru zmieniającego tabliczki z cyframi na tablicy informującej o kursach walut. Zatrzymywali się jedynie z ciekawości, a kantor wystawiał kursy tylko z obowiązku. W środku okienka były nieczynne. Borys Jelcyn milczał. W stolicy roiło się od plotek. "Prezydent miał wylew" - mówili jedni, inni wątpili nawet, czy jest jeszcze wśród żywych.
28 sierpnia Jelcyn spotkał się na Kremlu z prezydentem Bułgarii Petarem Stojanowem. "Dziennikarze widzieli i słyszeli prezydenta w ciągu całych pięciu minut. Borys Nikołajewicz mówił coś o bułgarskim narodzie" - relacjonował reporter "Moskiewskiego Komsomolca". O najważniejszym nie powiedział ani słowa. Zebranym pozostawało tylko wpatrywać się w kolor cery prezydenta i w jego kroki. Jedno i drugie nie było ani gorsze, ani lepsze niż w ciągu ostatnich miesięcy. Za to napięcie niezmiennie spinało rysy twarzy rzecznika prezydenta. Siergiej Jastrzembski cały czas miał pozę człowieka gotowego podeprzeć prezydenta swoim ciałem.
Borys Jelcyn coraz częściej jest wskazywany jako przyczyna obecnego kryzysu i klucz do jego rozwiązania. "Ten kryzys tylko zewnętrznie przybrał cechy finansowo-gospodarczego. W rzeczywistości ma on polityczne, a nawet konstytucyjne korzenie. Zgodnie z obecną konstytucją, politycznym porządkiem i starymi rosyjskimi tradycjami, kierowanie krajem oraz skuteczność władzy wykonawczej zależy od woli i zdolności działania prezydenta. Ta konstytucja i ten porządek dają wielkie autorytarne możliwości. Ale utrata przez prezydenta woli i zdolności działania uniemożliwia skuteczne funkcjonowanie całej struktury władzy wykonawczej" - tłumaczy politolog Siergiej Karaganow, członek Rady Prezydenckiej.
Obecny kryzys polityczny rozpoczął się już w marcu. Wtedy w otoczeniu prezydenta zrodził się pomysł zdymisjonowania Wiktora Czernomyrdina i powołania na stanowisko premiera Siergieja Kirijenki. Ludzie znający mechanizmy rządzące światem polityki i wielkiego biznesu uprzedzali, że to się nie spodoba oligarchom. I rzeczywiście właściciele największych korporacji finansowo-przemysłowych rozpoczęli grę destabilizowania sytuacji gospodarczej. Chcieli przytrzeć nosa Kirijence i dać Jelcynowi do zrozumienia, że bez nich nie powinien podejmować żadnych decyzji. Istnieje też inna, mniej prawdopodobna wersja tamtych wydarzeń. Decyzja o usunięciu premiera miała być podjęta w porozumieniu z samym zainteresowanym, czyli Wiktorem Czernomyrdinem. A Kirijenkę potraktowano jak kozła ofiarnego, bo już w marcu na Kremlu zdawano sobie sprawę, że piramida krótko- i średnioterminowych obligacji rządowych musi się rozlecieć, wywołując wstrząs w całym systemie gospodarczym państwa. W obydwu wypadkach kluczową postacią miał być czołowy rosyjski finansista Borys Bieriezowski. W pierwszym wypadku Bieriezowski miał należeć do "obrażonych oligarchów", w drugim to on miał być autorem intrygi. Borys Niemcow, do niedawna wicepremier i przyjaciel Kirijenki, nazywa Bieriezowskiego Rasputinem naszych dni. "Rasputina nie można było powstrzymać. Tak samo jest z Bieriezowskim. Niemal wszystkie jego plany udaje się zrealizować" - mówił Niemcow w wywiadzie udzielonym jednemu z moskiewskich dzienników.
Tak też miało być i tym razem. Zanim doszło do obalenia Siergieja Kirijenki i jego rządu, na Lazurowym Wybrzeżu spotkali się trzej ludzie: były premier Wiktor Czernomyrdin, zastępca szefa kremlowskiej administracji, a wcześniej jeden z najbardziej zaufanych współpracowników Czernomyrdina w rządzie - Igor Szabdurasulow i... Borys Bieriezowski. Czernomyrdin miał powrócić do władzy jako mąż opatrznościowy, polityk, który potrafi skonsolidować najważniejsze siły polityczne oraz świat wielkiego biznesu i przy ich poparciu wyprowadzić kraj z kryzysu. Rachuby zawiodły dlatego, że sytuacja wymknęła się spod czyjejkolwiek kontroli. Bezradny prezydent nie był w stanie nic zrobić. Władza zaczęła mu się wymykać z rąk. "W ciągu ostatnich tygodni dla milionów ludzi stało się jasne to, o czym do niedawna wiedzieli tylko nieliczni. Prezydent Jelcyn już dawno stracił zdolność działania. Nie może normalnie pracować, nie jest w stanie przyswajać dostatecznej ilości informacji i wyciągać adekwatnych wniosków" - mówi Karaganow.
Tymczasem rządu nie było, więc Duma mogła sobie pozwolić na dyktowanie warunków. "Zgodzimy się na Czernomyrdina pod warunkiem, że prezydent zagwarantuje nam swoją rychłą dymisję" - deklarował Wiktor Iliuchin, jeden z czołowych przedstawicieli komunistycznej opozycji, przewodniczący Komitetu ds. Bezpieczeństwa Dumy. Komuniści proponują własnych kandydatów, wśród nich mera Moskwy Jurija Łużkowa, przewodniczącego Rady Federacji Jegora Strojewa i p.o. ministra gospodarki Jurija Masliukowa, byłego szefa Komisji Planowania Związku Radzieckiego. Premierowskich ambicji nie ukrywa przywódca liberałów Grigorij Jawliński.
"Koniec pieniędzy oznacza koniec prezydenta" - krzyczał w tych dniach tytuł jednej z gazet. "Najważniejsze, co powinniśmy teraz osiągnąć, to jak najszybsze wybory nowego prezydenta i rozpoczęcie procesu od- budowy autorytetu władzy i skuteczności zarządzania krajem - twierdzi Karaganow. - Rozmowy o wyborach w 2000 r. wydają mi się śmieszne, a nawet nieodpowiedzialne. Bo albo prezydent zostanie siłą obalony, albo sama idea wyborów stanie się absurdalna, gdyż nie będzie już kraju, w którym miałyby się one odbywać. Żaden gabinet, nawet najbardziej efektywny, nie może rządzić w warunkach głębokiego kryzysu ekonomicznego i przy niezdolnym do pełnienia swojej funkcji prezydencie".
Czarne scenariusze przewidują, że albo władzę przejmie junta wojskowa, albo Rosja rozpadnie się na udzielne księstwa
1 września w Moskwie wylądował "przyjaciel Bill". Amerykański prezydent nigdy nie miał w stolicy Rosji tak złej prasy. "Wizyta Clintona była niezbędna tylko z jednego powodu - świat miał się przekonać, że w stosunkach jądrowych supermocarstw nie nastąpił kryzys" - tłumaczy akademik Gieorgij Arbatow, honorowy dyrektor Instytutu USA i Kanady w Rosyjskiej Akademii Nauk. "Spieszę rozczarować tych, którzy pokładają nadzieje w zachodnich kredytach. Więcej nic nam nie dadzą. Bo już nawet tam zrozumieli, że wszystkie środki udostępniane Rosji w końcu i tak płyną na obsługę naszych oligarchów. A ci ludzie umieją tylko jedno - przekuwać państwowe kapitały na własne. W ostatnich latach tzw. reform z kraju wywieziono ponad bilion dolarów" - mówi politolog Martin Szakkuum.
"Tak silny nacisk Clintona na reformy jest świadectwem kompletnego niezrozumienia tego, co się tutaj dzieje. W rozumieniu zwykłego rosyjskiego obywatela reformy kojarzą się ze zmianami zapoczątkowanymi przez Gajdara. A to są właśnie te reformy, które doprowadziły nas do obecnego krachu. Z ich powodu straciliśmy więcej niż w czasie 50 lat wyścigu zbrojeń. Do czego więc wzywa nas Clinton? Żebyśmy skończyli powolnym samobójstwem?" - pyta Arbatow. W Moskwie doskonale zdają sobie sprawę, że Zachód może dać Rosji dwa-trzy miliardy dolarów, ale wyłącznie na przyspieszone rozbrojenie nuklearne. "Wyrwać Rosji jądrowe żądło, oto cel. A dalej - myślą sobie zachodni liderzy - róbcie, co chcecie, rozwijajcie się według rumuńskiego, albańskiego, albo jugosłowiańskiego scenariusza" - mówi Szakkuum.
Nowy plan ratowania gospodarki przedstawiony przez Czernomyrdina, a opracowany przez wicepremiera Borysa Fiodorowa przy udziale zagranicznych specjalistów, między innymi autora argentyńskiego "cudu gospodarczego" Domingo Cavallo, zakłada wprowadzenie "ekonomicznej dyktatury". Osią programu miałoby być "walutowe zarządzanie". Jego istota sprowadza się do tego, że w Rosji drukowano by tyle pieniędzy, ile jest zapasów złota i dewiz. Fiodorow zakłada też zmniejszenie obciążenia fiskalnego. Obywatele płaciliby nie więcej niż 20 proc. podatku, a przedsiębiorstwa średnio dwa razy mniej niż obecnie, czyli ok. 30 proc. Ekonomiczna dyktatura miałaby polegać na bezwzględnym ściąganiu wszystkich płatności należnych skarbowi państwa. Najmniejsze zaległości powodowałyby wizytę komornika - zajęcie majątku firmy, jej bankructwo i zmianę właściciela. Ale to wszystko dopiero od nowego roku. Teraz państwo skazane jest na "kontrolowaną emisję inflacyjnego pieniądza", jak mówi Czernomyrdin. Nikt nie ukrywa przy tym, że społeczeństwo będzie musiało zacisnąć pasa.
Czarne scenariusze przewidują, że jeśli czołowe siły polityczne nie wyrażą zgody na kompromis, to gdzieś w listopadzie pojawi się wojskowa junta, która przejmie w kraju władzę. Albo też państwo rozpadnie się na udzielne księstwa. Pewne jest jedno: gruntownej zmianie musi ulec cały polityczno-gospodarczy ustrój nowej Rosji, najczęściej zwany tutaj oligarchicznym kapitalizmem. "Charakteryzuje się on tym, że lwia część PKB wytwarzana jest przez kilka grup przemysłowo-finansowych - tłumaczy Borys Niemcow. - One zaś działają wyjątkowo nieefektywnie i są zarządzane przez żarłocznych menedżerów, których głównym celem jest wysysanie pieniędzy z przedsiębiorstw i akumulowanie ich za granicą".
Więcej możesz przeczytać w 37/1998 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.