To już jest koniec, nie ma już nic. Jesteśmy wolni, możemy iść - śpiewa Kuba Sienkiewicz, lider Elektrycznych Gitar. Kuba to ta sama osoba co doktor Jakub Sienkiewicz, znany neurolog. Słowa te precyzyjnie mówią o tym, co się dzieje w służbie zdrowia. To już jest koniec konstytucyjnego kłamstwa o bezpłatnej służbie zdrowia: nie było jej, nie ma i nie będzie, choć była zapisana w konstytucji PRL i zapis ten znalazł się także w ustawie zasadniczej przyjętej w 1997 r.
Obecnie mamy w lecznictwie dwa systemy - jak w handlu późnej PRL, gdy istniały sklepy komercyjne: zaopatrzenie w mięso było złe mimo ich istnienia. Tylko prywatyzacja może przerwać to błędne koło. Właściwie prywatyzacja służby zdrowia już się dokonała, tyle że sprywatyzowali się przede wszystkim lekarze, a nie placówki. Zresztą i szpitale są już w sporej części prywatne: de facto należą do tych, którzy kupili ich długi. Prawie w pełni sprywatyzowana jest stomatologia - na początku lat 90. w prywatnych gabinetach leczyło się około 12 proc. Polaków, obecnie - już prawie 70 proc. Podobnie jest z ginekologią: na początku lat 90. prywatne gabinety ginekologiczne odwiedzało 4 proc. Polek, dziś - niemal 40 proc. Polacy wydają na ochronę zdrowia około 51 mld zł (ponad 13 mld USD), czyli ponad 6 proc. PKB. Wydajemy więc na ten cel więcej niż kraje o zbliżonym do naszego poziomie rozwoju. Aż 20 mld zł z tej sumy płacone jest w prywatnych placówkach i w formie łapówek, a połowa z pozostałych 31 mld zł (dysponuje nimi Narodowy Fundusz Zdrowia) też jest w różny sposób sprywatyzowana. Po co więc trwamy w oszukańczym systemie pseudobezpłatnej służby zdrowia? Ekonomia złodziejstwa Obecnie coraz więcej szpitali odmawia podpisania umów z Narodowym Funduszem Zdrowia i żąda opłat za leczenie. W tych szpitalach, które "świadczą usługi w systemie ubezpieczeniowym", czas oczekiwania na zabiegi się wydłuża. Tak bardzo, że na zabieg angioplastyki, wykonany Andrzejowi Lepperowi od ręki, zwykły pacjent oczekuje w Instytucie Kardiologii w Aninie dwa lata, czyli ma minimalną szansę przeżycia. Ale do tego zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Powoli jednak przyzwyczajamy się także do tego, że niewykonalne są procedury najprostsze, takie jak założenie gipsu (ostatnio w Wieluniu pacjenci ze złamanymi kończynami czekali tydzień). W tej sytuacji kierowany przez Marka Belkę rząd SLD, który wszak powstał po to, aby ratować służbę zdrowia˛, zachowuje stoicki spokój. Nie robi nic, aby poprawić sytuację, i podejmuje jedynie pozorowane działania w kwestii zasad funkcjonowania służby zdrowia w przyszłości. Oznacza to, że zamierza zakonserwować marnotrawny i korupcjogenny system stworzony przez Mariusza Łapińskiego. Nie zamierza także twórcy tego systemu postawić przed Trybunałem Stanu, czym potwierdza przypuszczenia, że system ów został stworzony także po to, by zasilać partyjną kasę. Wszystko to dzieje się przy stale i systematycznie rosnących obciążeniach podatkowych obywateli oraz wzrastających dochodach NFZ. W 1999 r., kiedy powstał nowy system, kasy chorych wydały 20,5 mld zł. W tym roku NFZ dysponuje kwotą 31,2 mld zł, czyli o 10,7 mld zł (o 51 proc.) wyższą. Przypomnijmy kolejny raz: pieniądze z NFZ stanowią tylko część naszych wydatków na ochronę zdrowia! W latach 1999-2004 ceny wzrosły tylko o 22 proc., oznacza to więc realne zwiększenie wydatków systemu obowiązkowych ubezpieczeń zdrowotnych o 28 proc. Gdzie się podziały te pieniądze? Można szacować, że połowę rozkradziono, a druga połowa została zmarnotrawiona. Towarzysz limit Marnotrawstwo w systemie opieki zdrowotnej polega na tym, e jest to typowa gospodarka niedoboru. Są pacjenci, którzy potrzebują pomocy medycznej, są bezrobotni lub pracujący na pół gwizdka lekarze, jest nie wykorzystany sprzęt. Usługa jednak nie może być wykonana, bo na przeszkodzie stoi towarzysz limit. Dzieląc pieniądze, ważni funkcjonariusze - odnotujmy, że ich utrzymanie będzie nas w tym roku kosztować prawie 350 mln zł (tyle kosztuje utrzymanie wszystkich szpitali klinicznych w Polsce!) - zdecydowali bowiem, ile zabiegów można wykonać i ilu chorych przyjąć. Przydział ów wyczerpuje się bardzo szybko i placówka medyczna może leczyć następnych pacjentów jedynie na własny koszt. Oczywiście te placówki muszą popaść w długi. Rządzący socjaliści twierdzą, że wprowadzenie odpłatności i rynkowego mechanizmu rozdziału dóbr i usług medycznych nie tylko byłoby niesprawiedliwe, ale też nie zmieniłoby sytuacji, bo pieniędzy nie będzie więcej. Jak zwykle łżą. Po pierwsze, tylko w ten sposób pieniędzy może być w systemie więcej, bo ludzie wolą zapłacić i żyć, niż korzystać z dobrodziejstwa pseudodarmowej służby zdrowia i zejść z tego świata. Po drugie, tylko rynek zapewnia, że usługodawca zawsze dostanie pieniądze za to, co robi, więc wzrośnie liczba wykonywanych usług. Na początku dzięki lepszemu wykorzystaniu istniejącego majątku i niższym kosztom (więcej pacjentów to niższe koszty stałe), następnie dzięki temu, że pieniądze trafią do najlepszych, którzy będą je inwestować w rozwój. Wstyd powtarzać ekonomiczne banały, trzeba to jednak robić, skoro pomysł Jerzego Hausnera, aby wprowadzić zasadę minimalnego współpłacenia przez korzystających z trzech podstawowych usług medycznych (wizyta u lekarza domowego - 2 zł, wizyta u specjalisty - 5 zł i dzień pobytu w szpitalu - 10 zł), został storpedowany przez biuro polityczne rządzącej partii, które potępiło odchylenie prawicowe tow. Hausnera i postanowiło, że służba zdrowia będzie w Polsce za darmo. Albowiem - jak oświadczył marszałek Sejmu i doktor nauk ekonomicznych Józef Oleksy - "projekt wprowadzenia częściowej odpłatności za świadczenia medyczne był dowodem na to, jak bardzo władza oderwała się od społeczeństwa". I dodał: "Sama racja ekonomiczna nie może przesądzać ważnych spraw". Czy senaty Szkoły Głównej Handlowej i Uniwersytetu Łódzkiego nie powinny w tej sytuacji pomyśleć o odebraniu Józefowi Oleksemu i Markowi Belce tytułów doktora ekonomii? Michał Zieliński