Czy w Tawdzie odnajdzie się brakujące ogniwo radzieckich zbrodni?
Sensacyjnie zabrzmiały doniesienia moskiewskiego korespondenta Polskiego Radia o tym, że w Tawdzie niedaleko Jekaterynburga mogą się znajdować groby polskich jeńców wojennych, zamordowanych przez NKWD w 1940 r. Brak jednak wiarygodnych dowodów na potwierdzenie tych rewelacji. Mnożą się natomiast wątpliwości i kolejne znaki zapytania.
"Wie pan, noszę w sobie ciężki grzech. Rozstrzeliwałem kiedyś Polaków" - miał wyznać przy szklance wódki były enkawudzista rosyjskiemu historykowi Akimowi Arutiunowowi w marcu 1989 r. W czasie jednego z kolejnych spotkań podał także nazwę miejsca: Tawda w obwodzie jekaterynburskim (dawniej swierdłowskim). Dziś eks-enkawudzista już nie żyje. Arutiunow poinformował dziennikarza, że zgromadził w swoim domowym archiwum jeszcze kilka relacji innych świadków potwierdzających prawdziwość tego wyznania. Jedni podobno widzieli eszelony z mężczyznami w jednakowych furażerkach na tawdańskiej stacji kolejowej. Inni "słyszeli", że później przywiezionych rozstrzelano z karabinów maszynowych. Wszystko to miało się odbyć w pierwszej połowie 1940 r. - właśnie wtedy, gdy rozegrał się dramat katyński (kwiecień-czerwiec). Nikt jednak nie wie nic pewnego. Nawet jedyny bezpośredni świadek - zmarły funkcjonariusz NKWD - nie podał choćby przybliżonej liczby rozstrzelanych ani dokładniejszego miejsca ich pochówku. W państwowych archiwach Arutiunowowi nie udało się natrafić na żaden ślad tego mordu, ale nawet dziś nie wszystkie świadectwa popełnionych zbrodni są dostępne. Dokumenty z tamtego okresu przechowywane w Tawdzie podobno spłonęły trzy lata temu. Wyrok śmierci na ponad 20 000 Polaków wziętych do niewoli przez Rosjan we wrześniu 1939 r. zapadł 5 marca następnego roku. W ten sposób Stalin wziął odwet za klęskę w wojnie sprzed dwudziestu lat. Wśród zamordowanych na podstawie decyzji politbiura partii bolszewickiej przez NKWD byli polscy oficerowie, policjanci, księża, urzędnicy państwowi. Gdy w grudniu 1943 r. gen. Władysław Sikorski osobiście pytał Stalina o ich los, ten odparł, że być może "przedostali się" do Chin albo do Polski. Obiecał kontynuowanie "poszukiwań". Szczątki tych ludzi (ponad piętnastu tysięcy osób) spoczywają na cmentarzach w Katyniu, Miednoje i Piatichatkach. Nie wiadomo jednak do dzisiaj, co stało się z dalszymi 7305 Polakami więzionymi na zachodniej Ukrainie i zachodniej Białorusi. Były minister spraw wewnętrznych Andrzej Milczanowski zdołał nieoficjalną drogą wydobyć jedną stronę z listy 3400 osób więzionych na Ukrainie. Znajdowało się na niej nazwisko jego ojca, prokuratora w czasach II Rzeczypospolitej. Dzięki temu polskie władze uzyskały później kompletną listę. Na rozkaz Berii, prawej ręki Stalina, więźniowie zostali przewiezieni do Kijowa, Charkowa i Chersonia. Tam właśnie ich stracono. Lecz nadal nie wiemy, gdzie dokładnie znajdują się szczątki tych osób. Od władz białoruskich do dziś nie udało się nawet wydobyć listy ofiar. Czy ludzie ci, przetransportowani najpierw do Mińska, gdzie urywa się ślad po nich, zostali zamordowani w Tawdzie? Ale dlaczego oprawcy mieliby utrudniać sobie zbrodnicze zadanie i wieźć ofiary tysiące kilometrów, daleko za Ural? Nie zrobili tego przecież z większością zamordowanych w tzw. sprawie katyńskiej. Zdaniem Andrzeja Milczanowskiego, nie wydaje się to prawdopodobne, brak bowiem jakichkolwiek poszlak, które by na to wskazywały. Dr Jędrzej Tucholski, wicedyrektor Centralnego Archiwum MSWiA, twierdzi, że szczątków zamordowanych na Białorusi należy szukać raczej w tamtejszych Kuropatach, a nie w Tawdzie. - Ani w samej Tawdzie, ani w ogóle w okolicach oddalonego o 300 km Swierdłowska nie było żadnego obozu jenieckiego, bo pozostałby po nim jakiś ślad w znanych już dokumentach NKWD.
Świadek
84-letni Andrzej Saprun z Rzeszowa, skazany przez sowiecki sąd na 1,5 roku więzienia, trafił do łagru w obwodzie swierdłowskim jesienią 1941 r., po ewakuacji z Żytomierza. Pracował tam przymusowo przy budowie kanału. Po wypuszczeniu w lutym 1942 r. słyszał od kilku miejscowych (m.in. na stacji kolejowej w Tawdzie), że już wcześniej w okolicy przebywali "zapadnicy". Nazywano tak osoby deportowane z Zachodu. - Nie mogę potwierdzić, że byli to oficerowie czy żołnierze. Nie słyszałem, żeby byli w mundurach - mówi dla "Wprost".
Do obozów docierała też normalna korespondencja, która jest dziś jednym ze świadectw w sprawie katyńskiej - mówi historyk prof. Andrzej Paczkowski. Również prof. Wojciech Materski z Pracowni Studiów Sowietologicznych Polskiej Akademii Nauk jest sceptycznie nastawiony wobec rewelacji Arutiunowa, który wcześniej zapisał się w pamięci Rosjan, oskarżając wodzów bolszewickiej rewolucji, w tym Stalina, o agenturalną współpracę z Niemcami. Wtedy jednak na poparcie swych hipotez przedstawił kopie dokumentów. Tym razem powołuje się jedynie na wątpliwe relacje świadków. - Mogą się tam [w Tawdzie - red.] znajdować groby Polaków, być może nawet szeregowych żołnierzy, ale na pewno nie oficerów. Absolutnie wykluczam możliwość, że tam pochowano wymordowanych na podstawie rozkazu z marca 1940 r. w sprawie katyńskiej - mówi prof. Materski. Zaskakująca wydaje się technologia masakry. Według Arutiunowa, jeńcy w Tawdzie mieli być masowo rozstrzelani z karabinów maszynowych. Tymczasem w Smoleńsku czy Twerze oficerów zabijano pojedynczo w piwnicach siedzib NKWD. Dopiero później zwłoki grzebano w zbiorowych mogiłach. Z informacji pozarządowego ośrodka Karta, który dokumentuje losy Polaków na Wschodzie, wynika, że w rejon Tawdy trafiło kilka tysięcy polskich obywateli. Były to jednak osoby deportowane ze wschodnich terenów II Rzeczypospolitej, zajętych przez wojska sowieckie we wrześniu 1939 r., nie zaś jeńcy wojenni. Pierwsi deportowani przybyli na miejsce przeznaczenia już na początku 1940 r. W lipcu do samej Tawdy dotarł na przykład transport z Brześcia nad Bugiem. W całym kompleksie łagrowym - w obozach i tzw. posiołkach - w tamtym rejonie mogło przebywać ponad 20 tys. ludzi. Szef Karty Zbigniew Gluza twierdzi, że w lokalnym archiwum w Jekaterynburgu znajdują się bardzo dokładne dane na temat tego kompleksu łagrowego, co zaprzecza wersji o zniszczeniu dokumentów w Tawdzie. Władze polskie zamierzają jednak rzetelnie wyjaśnić doniesienia o wymordowaniu polskich jeńców w okolicach Tawdy. Główna Komisja Badania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu skierowała w tej sprawie wniosek do Prokuratury Generalnej Federacji Rosyjskiej o pomoc prawną: przesłuchanie świadków oraz przeszukanie archiwów rosyjskich. Rada Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa zwróciła się natomiast o pomoc do rosyjskiego "Memoriału". - Na razie nie można niczego wykluczyć. Trzeba wszystko dokładnie sprawdzić, żeby nie popełnić żadnego błędu. Stan naszej wiedzy o wywózkach na "nieludzką ziemię" jest wciąż bardzo słaby. Tam wszystko było możliwe - mówi Andrzej Przewoźnik, sekretarz generalny rady.
"Wie pan, noszę w sobie ciężki grzech. Rozstrzeliwałem kiedyś Polaków" - miał wyznać przy szklance wódki były enkawudzista rosyjskiemu historykowi Akimowi Arutiunowowi w marcu 1989 r. W czasie jednego z kolejnych spotkań podał także nazwę miejsca: Tawda w obwodzie jekaterynburskim (dawniej swierdłowskim). Dziś eks-enkawudzista już nie żyje. Arutiunow poinformował dziennikarza, że zgromadził w swoim domowym archiwum jeszcze kilka relacji innych świadków potwierdzających prawdziwość tego wyznania. Jedni podobno widzieli eszelony z mężczyznami w jednakowych furażerkach na tawdańskiej stacji kolejowej. Inni "słyszeli", że później przywiezionych rozstrzelano z karabinów maszynowych. Wszystko to miało się odbyć w pierwszej połowie 1940 r. - właśnie wtedy, gdy rozegrał się dramat katyński (kwiecień-czerwiec). Nikt jednak nie wie nic pewnego. Nawet jedyny bezpośredni świadek - zmarły funkcjonariusz NKWD - nie podał choćby przybliżonej liczby rozstrzelanych ani dokładniejszego miejsca ich pochówku. W państwowych archiwach Arutiunowowi nie udało się natrafić na żaden ślad tego mordu, ale nawet dziś nie wszystkie świadectwa popełnionych zbrodni są dostępne. Dokumenty z tamtego okresu przechowywane w Tawdzie podobno spłonęły trzy lata temu. Wyrok śmierci na ponad 20 000 Polaków wziętych do niewoli przez Rosjan we wrześniu 1939 r. zapadł 5 marca następnego roku. W ten sposób Stalin wziął odwet za klęskę w wojnie sprzed dwudziestu lat. Wśród zamordowanych na podstawie decyzji politbiura partii bolszewickiej przez NKWD byli polscy oficerowie, policjanci, księża, urzędnicy państwowi. Gdy w grudniu 1943 r. gen. Władysław Sikorski osobiście pytał Stalina o ich los, ten odparł, że być może "przedostali się" do Chin albo do Polski. Obiecał kontynuowanie "poszukiwań". Szczątki tych ludzi (ponad piętnastu tysięcy osób) spoczywają na cmentarzach w Katyniu, Miednoje i Piatichatkach. Nie wiadomo jednak do dzisiaj, co stało się z dalszymi 7305 Polakami więzionymi na zachodniej Ukrainie i zachodniej Białorusi. Były minister spraw wewnętrznych Andrzej Milczanowski zdołał nieoficjalną drogą wydobyć jedną stronę z listy 3400 osób więzionych na Ukrainie. Znajdowało się na niej nazwisko jego ojca, prokuratora w czasach II Rzeczypospolitej. Dzięki temu polskie władze uzyskały później kompletną listę. Na rozkaz Berii, prawej ręki Stalina, więźniowie zostali przewiezieni do Kijowa, Charkowa i Chersonia. Tam właśnie ich stracono. Lecz nadal nie wiemy, gdzie dokładnie znajdują się szczątki tych osób. Od władz białoruskich do dziś nie udało się nawet wydobyć listy ofiar. Czy ludzie ci, przetransportowani najpierw do Mińska, gdzie urywa się ślad po nich, zostali zamordowani w Tawdzie? Ale dlaczego oprawcy mieliby utrudniać sobie zbrodnicze zadanie i wieźć ofiary tysiące kilometrów, daleko za Ural? Nie zrobili tego przecież z większością zamordowanych w tzw. sprawie katyńskiej. Zdaniem Andrzeja Milczanowskiego, nie wydaje się to prawdopodobne, brak bowiem jakichkolwiek poszlak, które by na to wskazywały. Dr Jędrzej Tucholski, wicedyrektor Centralnego Archiwum MSWiA, twierdzi, że szczątków zamordowanych na Białorusi należy szukać raczej w tamtejszych Kuropatach, a nie w Tawdzie. - Ani w samej Tawdzie, ani w ogóle w okolicach oddalonego o 300 km Swierdłowska nie było żadnego obozu jenieckiego, bo pozostałby po nim jakiś ślad w znanych już dokumentach NKWD.
Świadek
84-letni Andrzej Saprun z Rzeszowa, skazany przez sowiecki sąd na 1,5 roku więzienia, trafił do łagru w obwodzie swierdłowskim jesienią 1941 r., po ewakuacji z Żytomierza. Pracował tam przymusowo przy budowie kanału. Po wypuszczeniu w lutym 1942 r. słyszał od kilku miejscowych (m.in. na stacji kolejowej w Tawdzie), że już wcześniej w okolicy przebywali "zapadnicy". Nazywano tak osoby deportowane z Zachodu. - Nie mogę potwierdzić, że byli to oficerowie czy żołnierze. Nie słyszałem, żeby byli w mundurach - mówi dla "Wprost".
Do obozów docierała też normalna korespondencja, która jest dziś jednym ze świadectw w sprawie katyńskiej - mówi historyk prof. Andrzej Paczkowski. Również prof. Wojciech Materski z Pracowni Studiów Sowietologicznych Polskiej Akademii Nauk jest sceptycznie nastawiony wobec rewelacji Arutiunowa, który wcześniej zapisał się w pamięci Rosjan, oskarżając wodzów bolszewickiej rewolucji, w tym Stalina, o agenturalną współpracę z Niemcami. Wtedy jednak na poparcie swych hipotez przedstawił kopie dokumentów. Tym razem powołuje się jedynie na wątpliwe relacje świadków. - Mogą się tam [w Tawdzie - red.] znajdować groby Polaków, być może nawet szeregowych żołnierzy, ale na pewno nie oficerów. Absolutnie wykluczam możliwość, że tam pochowano wymordowanych na podstawie rozkazu z marca 1940 r. w sprawie katyńskiej - mówi prof. Materski. Zaskakująca wydaje się technologia masakry. Według Arutiunowa, jeńcy w Tawdzie mieli być masowo rozstrzelani z karabinów maszynowych. Tymczasem w Smoleńsku czy Twerze oficerów zabijano pojedynczo w piwnicach siedzib NKWD. Dopiero później zwłoki grzebano w zbiorowych mogiłach. Z informacji pozarządowego ośrodka Karta, który dokumentuje losy Polaków na Wschodzie, wynika, że w rejon Tawdy trafiło kilka tysięcy polskich obywateli. Były to jednak osoby deportowane ze wschodnich terenów II Rzeczypospolitej, zajętych przez wojska sowieckie we wrześniu 1939 r., nie zaś jeńcy wojenni. Pierwsi deportowani przybyli na miejsce przeznaczenia już na początku 1940 r. W lipcu do samej Tawdy dotarł na przykład transport z Brześcia nad Bugiem. W całym kompleksie łagrowym - w obozach i tzw. posiołkach - w tamtym rejonie mogło przebywać ponad 20 tys. ludzi. Szef Karty Zbigniew Gluza twierdzi, że w lokalnym archiwum w Jekaterynburgu znajdują się bardzo dokładne dane na temat tego kompleksu łagrowego, co zaprzecza wersji o zniszczeniu dokumentów w Tawdzie. Władze polskie zamierzają jednak rzetelnie wyjaśnić doniesienia o wymordowaniu polskich jeńców w okolicach Tawdy. Główna Komisja Badania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu skierowała w tej sprawie wniosek do Prokuratury Generalnej Federacji Rosyjskiej o pomoc prawną: przesłuchanie świadków oraz przeszukanie archiwów rosyjskich. Rada Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa zwróciła się natomiast o pomoc do rosyjskiego "Memoriału". - Na razie nie można niczego wykluczyć. Trzeba wszystko dokładnie sprawdzić, żeby nie popełnić żadnego błędu. Stan naszej wiedzy o wywózkach na "nieludzką ziemię" jest wciąż bardzo słaby. Tam wszystko było możliwe - mówi Andrzej Przewoźnik, sekretarz generalny rady.
Więcej możesz przeczytać w 34/1998 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.