Co przeciętny Niemiec myśli o Polsce, o Polakach? Nie trzeba sobie wyobrażać, że siedzi nad mapami Europy Środkowej w pikielhaubie, nie mówiąc już o rekwizytach z ostatniej wojny światowej, zastanawiając się, gdzie przebiegały dawniej granice, jakie ziemie nam w przyszłości odebrać lub jakie majątki odzyskać. Sprawa Centrum przeciw Wypędzeniom też go specjalnie nie zajmuje. Naturalnie, niemiecka przeciętność przybiera różne formy. Ale na pewno Rudi Pawelka czy Erika Steinbach i ich najbardziej zagorzali zwolennicy należą do Niemców nieprzeciętnych.
Rozwodniony humanista
Przeciętny Niemiec mało myśli o Polsce. Nie tylko dlatego, że ma istotniejsze sprawy na głowie - martwi się o swoje miejsce pracy, o emeryturę, planuje kolejny urlop na Majorce, aby odpocząć od tych zmartwień - lecz przede wszystkim dlatego, że niewiele o niej wie. Dla większości Niemców Polska leży za górami, za lasami - znacznie dalej niż Francja, Szwajcaria,Włochy czy Hiszpania.
Oczywiście, inaczej jest w wypadku ludzi pochodzących ze Wschodu. Choć wielu z nich stało się sympatykami Polski i zasila tzw. przemysł porozumienia, to niemała ich część nie potrafi i nie chce zapomnieć o traumatycznych przeżyciach, a ich wspomnienia niezasłużenie utraconej arkadii są zabarwione resentymentem. To głównie oni byli i są przekaźnikiem budzących grozę i odrazę opowieści o okrutnych, barbarzyńskich i zaborczych Polakach, opowieści odświeżających i potwierdzających dawne, jeszcze XIX-wieczne obawy przed słowiańskim zalewem.
Przeciętny Niemiec nie jest rewanżystą, nacjonalistą, nie rozmyśla o sposobach odzyskania niemieckiej potęgi. Wręcz przeciwnie - jest zdeklarowanym wyznawcą tego rozwodnionego, letniego humanizmu, jaki znalazł wyraz w preambule do projektu konstytucji europejskiej. I nie ma dla niego większej wartości niż pokój światowy i pojednanie międzynarodowe, tolerancja i solidarność z uciśnionymi. Przeciętny Niemiec nie neguje zbrodni hitlerowskich. Pozostają one negatywnym punktem odniesienia jego wyobrażeń i działań moralnych oraz politycznych. Jednak to dziedzictwo uchodzi za niemal całkowicie przezwyciężone. Winy zostały wyznane, pokuta odprawiona. Czas padania na kolana minął. To już inna epoka, w której takie gesty raziłby egzaltacją i nieco masochistyczną przesadą. Teraz poszukuje się raczej pozytywnych momentów w historii niemieckiej. Zamiast do Auschwitz można pojechać do Krzyżowej.
Spóźnione pretensje zacofanych Polaków
Spotkanie przeciętnego Niemca z Polakami jest najeżone licznymi przeszkodami mentalnymi i kulturowymi. Polscy studenci niezmiennie szokują studentów niemieckich swą religijnością lub patriotyzmem, nawet jeśli daleko im do dewocji czy bezkrytycznego narodowego samochwalstwa. Obchody 60. rocznicy powstania warszawskiego musiały się wydać przeciętnemu Niemcowi dziwne, niebezpiecznie patetyczne i anachroniczne. Uważa on tego rodzaju uroczystości za równie ewidentny objaw zacofania, jak stan polskich dróg. Jedynie fakt, że była to uroczystość upamiętniająca ofiary wojny, mógł budzić zrozumienie, bo nad każdą ofiarą bezwzględnie trzeba się pochylić. Tyle że przeciętny Niemiec, nawet lewicowy, uważa - w czym zgadza się z Eriką Steinbach - że wreszcie przyszedł czas, by się pochylić także nad ofiarami niemieckimi, najbardziej dotąd zaniedbanymi. Dlatego nieco irytują go Polacy z ich spóźnionymi pretensjami. Czego można więcej chcieć? Willy Brandt już ukląkł tam, gdzie trzeba, a odszkodowania dla robotników przymusowych zostały rozdzielone.
Przeciętny Niemiec jest przekonany, że w przyszłości wszystkie kraje zacofane, takie jak Polska lub USA, staną się podobne do Niemiec, bo one są miarą historycznego spełnienia. Dlatego przeciętny Niemiec interesujący się polityką z uwagą i przyjemnością wysłuchuje prezentowanych w niemieckich mediach i na konferencjach opinii Polaków postępowych i zeuropeizowanych, którzy podzielają jego nadzieję i wizję dziejów. Zawsze znajdzie się paru takich dyżurnych Polaków, z którymi Niemcy prowadzą usilny dialog - paru pisarzy, garstka historyków. Od czasu do czasu przeciętni Niemcy, a nawet nieprzeciętni intelektualiści niemieccy, popadają w popłoch i wybuchają oburzeniem, gdy okazuje się, że polska opinia publiczna nie podziela jedynie rozsądnych opinii tych starannie wyselekcjonowanych rozmówców.
Dobroduszny jak Niemiec
Przeciętny Niemiec jest solidarny, prospołeczny, choć nieskory do wylewności. Bywa on zarazem niezmiernie uczynny, chętny do sąsiedzkiej pomocy. Porównanie moich dawnych sąsiadów z Ursynowa z sąsiadami z Bremy zdecydowanie wypada na korzyść tych drugich, choć oczywiście zdarzają się wyjątki, jak ów siwy obywatel o wojskowej sylwetce, który kiedyś zaproponował naszej dwunastoletniej wówczas córce natychmiastowy powrót tam, gdzie jej miejsce, czym wywołał falę narodowej samokrytyki u pozostałych sąsiadów.
Przeciętny Niemiec jest dobroduszny, skłonny do współczucia, jego postprotestancka religijność zmieniła się we wrażliwość społeczną. Przeciętny Niemiec ceni harmonię i zgodę - echa polskich kłótni, jeśli doń docierają, traktuje jako objaw typowo wschodniej anarchii. W Niemczech odróżnia się bowiem starannie dwa typy dyskusji: dyskusję właściwą, w której wszyscy z góry są tego samego zdania, różniąc się co najwyżej w szczegółach, oraz niebezpieczną, kłopotliwą dyskusję kontrowersyjną, w której pojawia się zasadnicza różnica poglądów. Jak widać z tej skrótowej charakterystyki, niemiecki Michel, świetnie opisany niegdyś z polskiej perspektywy przez prof. Tomasza Szarotę, ma się lepiej niż kiedykolwiek.
Uczulenie na obcych
Wielu niewątpliwym zaletom przeciętnego Niemca towarzyszą cechy, które zdecydowanie utrudniają kontakty polsko-niemieckie. Przeciętni Niemcy - podobnie jak hobbici - po osiągnięciu wieku dojrzałego są z reguły bardzo nieufni wobec obcych - nie tych oczywiście, których spotykają na własne życzenie na zagranicznym urlopie lub w sferze zawodowej, lecz tych, którzy nieproszeni nawiedzają ich w życiu codziennym. Niemcy zdecydowanie lepiej czują się we własnej monoetnicznej grupie. Badania socjologiczne pokazują, że Niemcy mają bardzo pozytywny autostereotyp. Polacy nie szanują się nawzajem, Niemcy cenią przede wszystkim siebie. Przeciętny Niemiec nie potrafi zresztą rozmawiać z obcymi, w obejściu z nimi wykazuje daleko idącą nieporadność. Small talk - lekka towarzyska konwersacja ponad kulturowymi podziałami - nie należy do szczególnie częstych umiejętności.
Ta zgeneralizowana nieufność wobec obcych często wydaje się ksenofobią, choć nią być nie musi. Bywa jednak przykra, szczególnie po powrocie z krajów życzliwszych i bardziej otwartych na imigrantów. W Niemczech dźwięk obcej mowy wywołuje często typowy grymas bólu - Schmerzgesicht. Taksówkarze obrzucają takich klientów ponurym spojrzeniem, co zapewne wynika ze zrozumiałej obawy o dodatkowe euro czy dwa napiwku, ale bywa też wyrazem bezinteresownej nieufności i niechęci, wywołanej niejasnym poczuciem naruszenia naturalnej hierarchii.
Obcy może się bowiem okazać Ausländerem. A to ktoś inny niż po prostu cudzoziemiec - to cudzoziemiec biedny, niewykształcony, czarniawy, niedomyty, żyjący na granicy legalności lub poza nią, lecz zawsze na koszt niemiecki. Ausländerzy mają w Niemczech status mniej więcej taki, jak Afro-Amerykanie w USA. Publicznie nie wypada ich nazywać inaczej niż "unsere ausländische Mitbürger" - nasi cudzoziemscy współobywatele - choć najczęściej odmawia im się niemieckiego obywatelstwa. Mogą być przedmiotem troski ludzi postępowych i prospołecznych, ale zawsze są problemem, nigdy rozwiązaniem. Ausländerem nie jest Amerykanin, Anglik lub Francuz, ale bywa nim już Hiszpan, Portugalczyk lub Włoch, choć coraz rzadziej. Nie jest nim Polak odwiedzający Niemcy w oficjalnych celach, lecz jest nim Polak osiadły w Niemczech (zwłaszcza jeśli udaje Niemca, mimo obcego akcentu) lub pracujący sezonowo, a przede wszystkim Polak handlujący, nie mówiąc już o tych, którzy parają się kradzieżą.
Polak jest kulturowym prototypem Ausländera, bo przecież poprzednikami dzisiejszych tureckich gastarbeiterów byli Polacy pracujący w Zagłębiu Ruhry i w innych regionach Niemiec. Do tej pory panuje przekonanie, że tym bezlitośnie eksploatowanym, wyzyskiwanym, ciężko pracującym ludziom wyświadczono niezwykłą łaskę, pozwalając pracować w kopalniach, stalowniach i przemyśle tekstylnym. Oni nie wytwarzali wartości dodatkowej, lecz trzeba było do nich jeszcze tę wartość dokładać. W Bremie, gdzie istniały wielkie zakłady tekstylne zatrudniające polskie robotnice, nikt do tej pory nie pomyślał, by choćby małą tablicą upamiętnić ich wkład w rozwój regionu. Za to w dawnym muzeum kolonialnym znajduje się - obok eksponatów z Karaibów - domek migranta z podbremeńskiego miasteczka Blumenthal: z ogródkiem, w którym starannie wypisano po polsku nazwy uprawianych warzyw.
Dzikie pola Wschodu
Przeciętny Niemiec ciągle obawia się przybyszów ze Wschodu. W niemieckiej kulturze Wschód nie jest pojęciem geograficznym, lecz kulturowo-cywilizacyjnym. Wschód to dzikie pola, obszar chaosu, zacofania, braku reguł i wartości, gdzie tylko Niemcy nieśli światło cywilizacji, spotykając się często z czarną niewdzięcznością. Od roku 1915 Wschód zaczyna się już za Odrą. Dopiero dużo dalej leży Rosja - kraj pełen cudów, egzotyki, potęgi i fascynujących ludzi, szerokiego gestu i otwartej, przestronnej duszy, nie męczonej i nie okaleczanej katolicyzmem i nacjonalizmem. Tam można odetchnąć. Jeden z moich uniwersyteckich kolegów, pochodzący z NRD, wyznał mi kiedyś, że dopiero w Rosji - dodajmy: Rosji Chruszczowa i Breżniewa - poczuł się naprawdę wolny. Nie można się więc dziwić, że ostatnio uniwersytet w Hamburgu postanowił nadać prezydentowi Putinowi, strażnikowi rosyjskich wartości, tytuł doktora honoris causa.
Bliski dla Niemców Wschód może być tylko ciężarem, niewdzięcznym i kosztownym zadaniem. Dlatego tyle obaw wywołuje rozszerzenie unii. Wielu Niemców martwi się, że teraz trzeba będzie przełknąć twardy kąsek - der harte Brocken. Niestety, wiedza o tym, ile Niemcy zarabiają na integracji, nie jest rozpowszechniona wśród przeciętnych Niemców.
Spośród mieszkańców Wschodu w tradycyjnej niemieckiej świadomości wyróżniają się Polacy - jako najbardziej problematyczni. Konflikt narodowy i emigracja zarobkowa sprawiły, że słowo "Polak" (Pole) nie jest w języku niemieckim neutralne, zawiera ukryte dodatkowe konotacje - podobnie może jak słowo "Żyd" w polszczyźnie. Natomiast słowo Polacke jest jednym z najcięższych wyzwisk. Polskie nazwisko było w Niemczech piętnem, oznaką niskiego statusu społecznego, co starano się jak najszybciej zatrzeć. W latach 30. XX wieku masowo dokonywano zamiany polskich nazwisk na niemieckie (ale według pewnego klucza, na przykład były to nazwiska z końcówką "hof"). Gdy pod koniec lat 70. studiowałem w Niemczech, jedna z moich znajomych, studentka romanistyki nosząca polsko brzmiące nazwisko, opowiadała o męczących ją wspomnieniach traumatycznego wstydu, jaki przeżywała w gimnazjum, gdy nauczyciel podawał ją jako przykład kogoś pochodzącego z dawnej polskiej emigracji zarobkowej. Przed paru laty dziennikarz radiowy Charlie Kowalczyk zrobił świetną audycję (nadaną w Deutschlandfunk) o poszukiwaniu śladów swego dziadka Polaka, którego cała rodzina ze wstydu starała się wytrzeć z pamięci. Jeszcze w latach 80. przymusowo zmieniano późnym przesiedleńcom imiona na niemieckie - Andrzeja na Andreasa, Wojciecha na Alberta, Małgorzatę na Margaretę.
Nie można się dziwić, że takie nastawienie potęgowało kompleks niższości u mieszkających w Niemczech Polaków. Unikali oni mówienia po polsku w miejscach publicznych, a ci najbardziej lękliwi przy oglądaniu polskiej telewizji satelitarnej posługiwali się słuchawkami, żeby sąsiedzi nie usłyszeli. Nawet Marcel Reich-Ranicki, mimo że nie należy do lękliwych, nigdy się publicznie nie przyznał, że choć jego "ojczyzną jest literatura niemiecka", w domu mówi po polsku. W tych lękach polskich imigrantów niebagatelną rolę odgrywał fakt, że podawali się za Niemców jako późni przesiedleńcy, choć często ich niemieckość sprowadzała się do tego, że któryś z dziadków znalazł się na folksliście. W związku z tym przez całe lata ich polską tożsamość - lub jej polskie elementy - traktowano w RFN jako coś narzuconego im siłą, z czego należy ich wyzwolić. A oni woleli się nie afiszować z polskością. Dopiero traktat polsko-niemiecki z 1991 r. (słusznie często krytykowany) zmienił ich położenie na lepsze. Zresztą również Polonia nie przyczyniała się do uczynienia stosunków polsko-niemieckich normalnymi. Wyjątkiem pośród polskich imigrantów w Niemczech są Polki, które wyszły za mąż za Niemców, zwłaszcza jeśli wyszły dobrze. Atrakcyjna żona Polka - podobnie jak świetny samochód czy tytuł profesora - jest pozytywnym symbolem statusu społecznego.
Odkrywanie Polski
Choć obciążenia kulturowe są znaczne, mimo to nie można wykluczyć, że przeciętny Niemiec myśli często pozytywniej o Polakach niż przeciętny Polak o Niemcach. W Niemczech wykonano olbrzymią pracę, by zmienić negatywny obraz Polaków. Wbrew pozorom niemała jest w Niemczech grupa polonofilów, być może większa niż w jakimkolwiek innym kraju europejskim. Dla wielu Niemców, szczególnie młodych, zetknięcie z Polską jest formującym przeżyciem i duchowym odkryciem. To oni będą zmieniać sposób myślenia Niemców, przeciętnych i nieprzeciętnych, o Polsce i Polakach.
Czego możemy wymagać od przeciętnych Niemców, skoro wielu nieprzeciętnych polskich intelektualistów nie potrafi dostrzec nic wartościowego ani w swoim kraju, ani w swoich rodakach? Czy możemy się dziwić, że Niemcy nie orientują się w polskiej historii, skoro my sami ciągle jako zbiorowość mamy kłopoty z odróżnieniem zdrajców od bohaterów, skoro dopiero po 15 latach istnienia III Rzeczpospolita zdobyła się na właściwe oddanie czci powstaniu warszawskiemu? I to tylko dlatego, że jakimś cudownym zrządzeniem losu, małym cudem nad Wisłą, wreszcie odpowiedni człowiek został prezydentem stolicy. Czy możemy się dziwić, że z tej okazji nieprzeciętny niemiecki dziennikarz "Süddeutsche Zeitung" uważa za stosowne cytować paszkwil pióra Jerzego Urbana? To prawda, my nie odwołujemy się do Egona Krenza, gdy chcemy poznać zdanie niemieckiej opinii publicznej w jakiejś drogiej niemieckim sercom sprawie, ale też mamy o wiele łatwiej - Niemcy zadbali o to, by Krenz znalazł się tam, gdzie jego miejsce. Zadbali też o to, by dla innych Europejczyków było mniej więcej jasne, co ze swej historii chcą pielęgnować i celebrować. Dopóki nie dojdziemy do ładu sami z sobą, dopóki z szacunkiem nie będziemy traktować tych, którzy na to zasługują, a z pogardą tych, którymi trzeba pogardzać, dopóty nie możemy oczekiwać wiele od naszych europejskich sąsiadów, w tym także od przeciętnych Niemców.
Przeciętny Niemiec mało myśli o Polsce. Nie tylko dlatego, że ma istotniejsze sprawy na głowie - martwi się o swoje miejsce pracy, o emeryturę, planuje kolejny urlop na Majorce, aby odpocząć od tych zmartwień - lecz przede wszystkim dlatego, że niewiele o niej wie. Dla większości Niemców Polska leży za górami, za lasami - znacznie dalej niż Francja, Szwajcaria,Włochy czy Hiszpania.
Oczywiście, inaczej jest w wypadku ludzi pochodzących ze Wschodu. Choć wielu z nich stało się sympatykami Polski i zasila tzw. przemysł porozumienia, to niemała ich część nie potrafi i nie chce zapomnieć o traumatycznych przeżyciach, a ich wspomnienia niezasłużenie utraconej arkadii są zabarwione resentymentem. To głównie oni byli i są przekaźnikiem budzących grozę i odrazę opowieści o okrutnych, barbarzyńskich i zaborczych Polakach, opowieści odświeżających i potwierdzających dawne, jeszcze XIX-wieczne obawy przed słowiańskim zalewem.
Przeciętny Niemiec nie jest rewanżystą, nacjonalistą, nie rozmyśla o sposobach odzyskania niemieckiej potęgi. Wręcz przeciwnie - jest zdeklarowanym wyznawcą tego rozwodnionego, letniego humanizmu, jaki znalazł wyraz w preambule do projektu konstytucji europejskiej. I nie ma dla niego większej wartości niż pokój światowy i pojednanie międzynarodowe, tolerancja i solidarność z uciśnionymi. Przeciętny Niemiec nie neguje zbrodni hitlerowskich. Pozostają one negatywnym punktem odniesienia jego wyobrażeń i działań moralnych oraz politycznych. Jednak to dziedzictwo uchodzi za niemal całkowicie przezwyciężone. Winy zostały wyznane, pokuta odprawiona. Czas padania na kolana minął. To już inna epoka, w której takie gesty raziłby egzaltacją i nieco masochistyczną przesadą. Teraz poszukuje się raczej pozytywnych momentów w historii niemieckiej. Zamiast do Auschwitz można pojechać do Krzyżowej.
Spóźnione pretensje zacofanych Polaków
Spotkanie przeciętnego Niemca z Polakami jest najeżone licznymi przeszkodami mentalnymi i kulturowymi. Polscy studenci niezmiennie szokują studentów niemieckich swą religijnością lub patriotyzmem, nawet jeśli daleko im do dewocji czy bezkrytycznego narodowego samochwalstwa. Obchody 60. rocznicy powstania warszawskiego musiały się wydać przeciętnemu Niemcowi dziwne, niebezpiecznie patetyczne i anachroniczne. Uważa on tego rodzaju uroczystości za równie ewidentny objaw zacofania, jak stan polskich dróg. Jedynie fakt, że była to uroczystość upamiętniająca ofiary wojny, mógł budzić zrozumienie, bo nad każdą ofiarą bezwzględnie trzeba się pochylić. Tyle że przeciętny Niemiec, nawet lewicowy, uważa - w czym zgadza się z Eriką Steinbach - że wreszcie przyszedł czas, by się pochylić także nad ofiarami niemieckimi, najbardziej dotąd zaniedbanymi. Dlatego nieco irytują go Polacy z ich spóźnionymi pretensjami. Czego można więcej chcieć? Willy Brandt już ukląkł tam, gdzie trzeba, a odszkodowania dla robotników przymusowych zostały rozdzielone.
Przeciętny Niemiec jest przekonany, że w przyszłości wszystkie kraje zacofane, takie jak Polska lub USA, staną się podobne do Niemiec, bo one są miarą historycznego spełnienia. Dlatego przeciętny Niemiec interesujący się polityką z uwagą i przyjemnością wysłuchuje prezentowanych w niemieckich mediach i na konferencjach opinii Polaków postępowych i zeuropeizowanych, którzy podzielają jego nadzieję i wizję dziejów. Zawsze znajdzie się paru takich dyżurnych Polaków, z którymi Niemcy prowadzą usilny dialog - paru pisarzy, garstka historyków. Od czasu do czasu przeciętni Niemcy, a nawet nieprzeciętni intelektualiści niemieccy, popadają w popłoch i wybuchają oburzeniem, gdy okazuje się, że polska opinia publiczna nie podziela jedynie rozsądnych opinii tych starannie wyselekcjonowanych rozmówców.
Dobroduszny jak Niemiec
Przeciętny Niemiec jest solidarny, prospołeczny, choć nieskory do wylewności. Bywa on zarazem niezmiernie uczynny, chętny do sąsiedzkiej pomocy. Porównanie moich dawnych sąsiadów z Ursynowa z sąsiadami z Bremy zdecydowanie wypada na korzyść tych drugich, choć oczywiście zdarzają się wyjątki, jak ów siwy obywatel o wojskowej sylwetce, który kiedyś zaproponował naszej dwunastoletniej wówczas córce natychmiastowy powrót tam, gdzie jej miejsce, czym wywołał falę narodowej samokrytyki u pozostałych sąsiadów.
Przeciętny Niemiec jest dobroduszny, skłonny do współczucia, jego postprotestancka religijność zmieniła się we wrażliwość społeczną. Przeciętny Niemiec ceni harmonię i zgodę - echa polskich kłótni, jeśli doń docierają, traktuje jako objaw typowo wschodniej anarchii. W Niemczech odróżnia się bowiem starannie dwa typy dyskusji: dyskusję właściwą, w której wszyscy z góry są tego samego zdania, różniąc się co najwyżej w szczegółach, oraz niebezpieczną, kłopotliwą dyskusję kontrowersyjną, w której pojawia się zasadnicza różnica poglądów. Jak widać z tej skrótowej charakterystyki, niemiecki Michel, świetnie opisany niegdyś z polskiej perspektywy przez prof. Tomasza Szarotę, ma się lepiej niż kiedykolwiek.
Uczulenie na obcych
Wielu niewątpliwym zaletom przeciętnego Niemca towarzyszą cechy, które zdecydowanie utrudniają kontakty polsko-niemieckie. Przeciętni Niemcy - podobnie jak hobbici - po osiągnięciu wieku dojrzałego są z reguły bardzo nieufni wobec obcych - nie tych oczywiście, których spotykają na własne życzenie na zagranicznym urlopie lub w sferze zawodowej, lecz tych, którzy nieproszeni nawiedzają ich w życiu codziennym. Niemcy zdecydowanie lepiej czują się we własnej monoetnicznej grupie. Badania socjologiczne pokazują, że Niemcy mają bardzo pozytywny autostereotyp. Polacy nie szanują się nawzajem, Niemcy cenią przede wszystkim siebie. Przeciętny Niemiec nie potrafi zresztą rozmawiać z obcymi, w obejściu z nimi wykazuje daleko idącą nieporadność. Small talk - lekka towarzyska konwersacja ponad kulturowymi podziałami - nie należy do szczególnie częstych umiejętności.
Ta zgeneralizowana nieufność wobec obcych często wydaje się ksenofobią, choć nią być nie musi. Bywa jednak przykra, szczególnie po powrocie z krajów życzliwszych i bardziej otwartych na imigrantów. W Niemczech dźwięk obcej mowy wywołuje często typowy grymas bólu - Schmerzgesicht. Taksówkarze obrzucają takich klientów ponurym spojrzeniem, co zapewne wynika ze zrozumiałej obawy o dodatkowe euro czy dwa napiwku, ale bywa też wyrazem bezinteresownej nieufności i niechęci, wywołanej niejasnym poczuciem naruszenia naturalnej hierarchii.
Obcy może się bowiem okazać Ausländerem. A to ktoś inny niż po prostu cudzoziemiec - to cudzoziemiec biedny, niewykształcony, czarniawy, niedomyty, żyjący na granicy legalności lub poza nią, lecz zawsze na koszt niemiecki. Ausländerzy mają w Niemczech status mniej więcej taki, jak Afro-Amerykanie w USA. Publicznie nie wypada ich nazywać inaczej niż "unsere ausländische Mitbürger" - nasi cudzoziemscy współobywatele - choć najczęściej odmawia im się niemieckiego obywatelstwa. Mogą być przedmiotem troski ludzi postępowych i prospołecznych, ale zawsze są problemem, nigdy rozwiązaniem. Ausländerem nie jest Amerykanin, Anglik lub Francuz, ale bywa nim już Hiszpan, Portugalczyk lub Włoch, choć coraz rzadziej. Nie jest nim Polak odwiedzający Niemcy w oficjalnych celach, lecz jest nim Polak osiadły w Niemczech (zwłaszcza jeśli udaje Niemca, mimo obcego akcentu) lub pracujący sezonowo, a przede wszystkim Polak handlujący, nie mówiąc już o tych, którzy parają się kradzieżą.
Polak jest kulturowym prototypem Ausländera, bo przecież poprzednikami dzisiejszych tureckich gastarbeiterów byli Polacy pracujący w Zagłębiu Ruhry i w innych regionach Niemiec. Do tej pory panuje przekonanie, że tym bezlitośnie eksploatowanym, wyzyskiwanym, ciężko pracującym ludziom wyświadczono niezwykłą łaskę, pozwalając pracować w kopalniach, stalowniach i przemyśle tekstylnym. Oni nie wytwarzali wartości dodatkowej, lecz trzeba było do nich jeszcze tę wartość dokładać. W Bremie, gdzie istniały wielkie zakłady tekstylne zatrudniające polskie robotnice, nikt do tej pory nie pomyślał, by choćby małą tablicą upamiętnić ich wkład w rozwój regionu. Za to w dawnym muzeum kolonialnym znajduje się - obok eksponatów z Karaibów - domek migranta z podbremeńskiego miasteczka Blumenthal: z ogródkiem, w którym starannie wypisano po polsku nazwy uprawianych warzyw.
Dzikie pola Wschodu
Przeciętny Niemiec ciągle obawia się przybyszów ze Wschodu. W niemieckiej kulturze Wschód nie jest pojęciem geograficznym, lecz kulturowo-cywilizacyjnym. Wschód to dzikie pola, obszar chaosu, zacofania, braku reguł i wartości, gdzie tylko Niemcy nieśli światło cywilizacji, spotykając się często z czarną niewdzięcznością. Od roku 1915 Wschód zaczyna się już za Odrą. Dopiero dużo dalej leży Rosja - kraj pełen cudów, egzotyki, potęgi i fascynujących ludzi, szerokiego gestu i otwartej, przestronnej duszy, nie męczonej i nie okaleczanej katolicyzmem i nacjonalizmem. Tam można odetchnąć. Jeden z moich uniwersyteckich kolegów, pochodzący z NRD, wyznał mi kiedyś, że dopiero w Rosji - dodajmy: Rosji Chruszczowa i Breżniewa - poczuł się naprawdę wolny. Nie można się więc dziwić, że ostatnio uniwersytet w Hamburgu postanowił nadać prezydentowi Putinowi, strażnikowi rosyjskich wartości, tytuł doktora honoris causa.
Bliski dla Niemców Wschód może być tylko ciężarem, niewdzięcznym i kosztownym zadaniem. Dlatego tyle obaw wywołuje rozszerzenie unii. Wielu Niemców martwi się, że teraz trzeba będzie przełknąć twardy kąsek - der harte Brocken. Niestety, wiedza o tym, ile Niemcy zarabiają na integracji, nie jest rozpowszechniona wśród przeciętnych Niemców.
Spośród mieszkańców Wschodu w tradycyjnej niemieckiej świadomości wyróżniają się Polacy - jako najbardziej problematyczni. Konflikt narodowy i emigracja zarobkowa sprawiły, że słowo "Polak" (Pole) nie jest w języku niemieckim neutralne, zawiera ukryte dodatkowe konotacje - podobnie może jak słowo "Żyd" w polszczyźnie. Natomiast słowo Polacke jest jednym z najcięższych wyzwisk. Polskie nazwisko było w Niemczech piętnem, oznaką niskiego statusu społecznego, co starano się jak najszybciej zatrzeć. W latach 30. XX wieku masowo dokonywano zamiany polskich nazwisk na niemieckie (ale według pewnego klucza, na przykład były to nazwiska z końcówką "hof"). Gdy pod koniec lat 70. studiowałem w Niemczech, jedna z moich znajomych, studentka romanistyki nosząca polsko brzmiące nazwisko, opowiadała o męczących ją wspomnieniach traumatycznego wstydu, jaki przeżywała w gimnazjum, gdy nauczyciel podawał ją jako przykład kogoś pochodzącego z dawnej polskiej emigracji zarobkowej. Przed paru laty dziennikarz radiowy Charlie Kowalczyk zrobił świetną audycję (nadaną w Deutschlandfunk) o poszukiwaniu śladów swego dziadka Polaka, którego cała rodzina ze wstydu starała się wytrzeć z pamięci. Jeszcze w latach 80. przymusowo zmieniano późnym przesiedleńcom imiona na niemieckie - Andrzeja na Andreasa, Wojciecha na Alberta, Małgorzatę na Margaretę.
Nie można się dziwić, że takie nastawienie potęgowało kompleks niższości u mieszkających w Niemczech Polaków. Unikali oni mówienia po polsku w miejscach publicznych, a ci najbardziej lękliwi przy oglądaniu polskiej telewizji satelitarnej posługiwali się słuchawkami, żeby sąsiedzi nie usłyszeli. Nawet Marcel Reich-Ranicki, mimo że nie należy do lękliwych, nigdy się publicznie nie przyznał, że choć jego "ojczyzną jest literatura niemiecka", w domu mówi po polsku. W tych lękach polskich imigrantów niebagatelną rolę odgrywał fakt, że podawali się za Niemców jako późni przesiedleńcy, choć często ich niemieckość sprowadzała się do tego, że któryś z dziadków znalazł się na folksliście. W związku z tym przez całe lata ich polską tożsamość - lub jej polskie elementy - traktowano w RFN jako coś narzuconego im siłą, z czego należy ich wyzwolić. A oni woleli się nie afiszować z polskością. Dopiero traktat polsko-niemiecki z 1991 r. (słusznie często krytykowany) zmienił ich położenie na lepsze. Zresztą również Polonia nie przyczyniała się do uczynienia stosunków polsko-niemieckich normalnymi. Wyjątkiem pośród polskich imigrantów w Niemczech są Polki, które wyszły za mąż za Niemców, zwłaszcza jeśli wyszły dobrze. Atrakcyjna żona Polka - podobnie jak świetny samochód czy tytuł profesora - jest pozytywnym symbolem statusu społecznego.
Odkrywanie Polski
Choć obciążenia kulturowe są znaczne, mimo to nie można wykluczyć, że przeciętny Niemiec myśli często pozytywniej o Polakach niż przeciętny Polak o Niemcach. W Niemczech wykonano olbrzymią pracę, by zmienić negatywny obraz Polaków. Wbrew pozorom niemała jest w Niemczech grupa polonofilów, być może większa niż w jakimkolwiek innym kraju europejskim. Dla wielu Niemców, szczególnie młodych, zetknięcie z Polską jest formującym przeżyciem i duchowym odkryciem. To oni będą zmieniać sposób myślenia Niemców, przeciętnych i nieprzeciętnych, o Polsce i Polakach.
Czego możemy wymagać od przeciętnych Niemców, skoro wielu nieprzeciętnych polskich intelektualistów nie potrafi dostrzec nic wartościowego ani w swoim kraju, ani w swoich rodakach? Czy możemy się dziwić, że Niemcy nie orientują się w polskiej historii, skoro my sami ciągle jako zbiorowość mamy kłopoty z odróżnieniem zdrajców od bohaterów, skoro dopiero po 15 latach istnienia III Rzeczpospolita zdobyła się na właściwe oddanie czci powstaniu warszawskiemu? I to tylko dlatego, że jakimś cudownym zrządzeniem losu, małym cudem nad Wisłą, wreszcie odpowiedni człowiek został prezydentem stolicy. Czy możemy się dziwić, że z tej okazji nieprzeciętny niemiecki dziennikarz "Süddeutsche Zeitung" uważa za stosowne cytować paszkwil pióra Jerzego Urbana? To prawda, my nie odwołujemy się do Egona Krenza, gdy chcemy poznać zdanie niemieckiej opinii publicznej w jakiejś drogiej niemieckim sercom sprawie, ale też mamy o wiele łatwiej - Niemcy zadbali o to, by Krenz znalazł się tam, gdzie jego miejsce. Zadbali też o to, by dla innych Europejczyków było mniej więcej jasne, co ze swej historii chcą pielęgnować i celebrować. Dopóki nie dojdziemy do ładu sami z sobą, dopóki z szacunkiem nie będziemy traktować tych, którzy na to zasługują, a z pogardą tych, którymi trzeba pogardzać, dopóty nie możemy oczekiwać wiele od naszych europejskich sąsiadów, w tym także od przeciętnych Niemców.
Więcej możesz przeczytać w 34/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.