Nad projektem ustawy o ochronie informacji tajnych unosi się duch Rakowieckiej
Trudno przystąpić do NATO, gdy na szaletach dworcowych i dziurawych ogrodzeniach jednostek wojskowych wiszą tablice "zakaz fotografowania", a zarazem można swobodnie blokować strategiczne linie kolejowe i wynosić workami broń z koszar. W obowiązującej nadal ustawie o ochronie tajemnicy państwowej, uchwalonej w 1982 r., w okresie stanu wojennego, w istocie nie tyle chodzi o strzeżenie dobra państwa, ile o ochronę rządzących przed społeczeństwem. Nowele z lat 1990, 1996 i 1997 niewiele zmieniły. Dlatego chyba tylko w Polsce możliwe jest utajnienie zarobków zarządu TVP - utrzymywanego w dużej mierze z abonamentu płaconego przez wszystkich telewidzów - i protokołów obrad gminnych - bo o tym, co jest lokalną tajemnicą, decyduje wójt i burmistrz. Jednocześnie wiceminister spraw zagranicznych może bezkarnie gubić tajne szyfry dyplomatyczne, a domorosły hacker - "adiustować" internetową stronę prezydenta. Nasz akces do struktur zachodnich wymaga dostosowania prawnych ram ochrony tajemnic do tamtejszych standardów, przede wszystkim do tzw. minimalnych wymagań NATO w zakresie bezpieczeństwa informacji, określonych w dokumencie C-M/55/15. We wrześniu 1994 r. zdominowany przez SLD i PSL Sejm uchwalił nową ustawę o ochronie tajemnicy państwowej i służbowej, która nie spełniała NATO-wskich wymagań, ale pod wieloma innymi względami była nawet bardziej restrykcyjna niż jej poprzedniczka. Wprowadzała karę 10 lat więzienia dla dziennikarzy ujawniających informacje objęte tajemnicą (projekt rządowy przewidywał 400 kategorii takich informacji), a tajemnicą mogło być praktycznie wszystko, co niewygodne dla władzy. W sprawach niejednoznacznych decydować mieli prokuratorzy. Ich ówczesny szef, minister sprawiedliwości Włodzimierz Cimoszewicz, był zwolennikiem interpretacji skrajnie restrykcyjnej, uznając w jednym z wywiadów, że niedopuszczalne było nawet podanie przez prasę pseudonimu Gumisia - który terroryzował kraj zamachami bombowymi. Ustawa ta została podważona w Senacie, a próba dokonania powtórki w tym samym stylu, podjęta przez klub PSL, zakończyła się fiaskiem dzięki wynikowi ubiegłorocznych wyborów.
Obecny rząd, popędzany międzynarodowymi zobowiązaniami, w myśl których przed kwietniem 1999 r. będziemy musieli podpisać dziewięć porozumień dotyczących bezpieczeństwa, w tym pięć związanych z ochroną informacji, od razu podjął prace nad nowym aktem prawnym. Standardy NATO kładą przede wszystkim nacisk na bezpieczeństwo osobowe (lojalność i inne cechy osób mających dostęp do tajemnic), fizyczne (systemy zabezpieczeń), przemysłowe i informacyjne. Dostosowali się do nich już Węgrzy, Czesi, a nawet Słowacy, którym znacznie dalej do pełnoprawnego członkostwa w pakcie. Polski projekt nawiązuje do wymagań NATO i wprowadza ujednolicone klauzule tajności: "ściśle tajne" (Top Secret), "tajne" (Secret), "poufne" (Confidential), "do użytku wewnętrznego" (Restricted). Nosi zupełnie nową nazwę - "O ochronie informacji tajnych" - i (jak stwierdza się w uzasadnieniu) oparty jest na założeniu, że "problem ochrony informacji tajnych ma charakter ponadresortowy". Zrywa więc z peerelowskim założeniem, iż jest to domena służb specjalnych. Ale zrywa tylko deklaratywnie. Kreuje bowiem "krajowe władze bezpieczeństwa" w osobach szefów UOP i WSI, których przedstawiciele mają zyskać prawo swobodnego wstępu do wszelkich obiektów, nieograniczonego wglądu w dokumenty, sieci i systemy teleinformatyczne oraz "przeprowadzania oględzin obiektów, składników majątkowych i przebiegu określonych czynności". Przy braku sprecyzowania, o jakie czynności chodzi, może to oznaczać patrzenie na ręce wszędzie i każdemu - według dowolnego uznania "władz bezpieczeństwa".
Ustawa powołuje też zupełnie nowy organ - Komitet Ochrony Informacji Tajnych, kierowany przez premiera (który jednak "może powierzyć kierowanie pracami komitetu ministrowi spraw wewnętrznych i administracji"), z szefami MSWiA, MON i UOP jako wiceprzewodniczącymi, ministrami finansów, gospodarki, sprawiedliwości, spraw zagranicznych tudzież szefem WSI jako stałymi członkami oraz sekretarzem w randze ministra. Organ ten ma wszelkie dane, by przeistoczyć się w kolejny pararesort o trudnych do ogarnięcia (bo osłoni je klauzula tajności) uprawnieniach i zasadach działania, związanych m.in. z "postępowaniem sprawdzającym" wobec osób dopuszczanych do informacji tajnych. Postępowania takie przy braku ściśle określonych ram mogą się przemienić w polowania na czarownice. Ponadto wszystkie instytucje, w których "są wytwarzane, przetwarzane, przekazywane lub przechowywane" tajne dokumenty muszą mieć swoich "pełnomocników ochrony", kierujących "wyodrębnioną, wyspecjalizowaną komórką organizacyjną, zwaną pionem ochrony". O tym, co jest tajne, decydować ma autor dokumentu, co otwiera pole do rozciągania obszarów tajności po horyzont. Być może nie najlepiej się stało, że redakcję projektu ustawy powierzono ministerstwu spraw wewnętrznych i administracji, nad którym - mimo spektakularnej zmiany adresu z owianej złą sławą ulicy Rakowieckiej na Batorego, dokonanej przez Leszka Millera - wciąż unosi się genius loci. Nie wykorzeniona z tego gmachu, głównie za sprawą fachowców z czasów PRL, nadmierna skłonność do "nieprzemakalności" widoczna jest w wielu postanowieniach projektu, restrykcyjnych ponad potrzebę. Dziwi jednak szczera konstatacja, iż projekt solidarnościowego rządu z roku 1998 "nie stanowi prostej negacji rozwiązań przyjętych w ustawie z 1982 r.", kiedy wielu obecnych ministrów siedziało w więzieniu.
Ustawowe propozycje MSWiA zdziwiły też wielu szefów resortów, do których skierowano projekt w ramach rutynowych uzgodnień. Barbara Mąkosa-Stępkowska, rzecznik Ministerstwa Sprawiedliwości, nie chce jednak ujawniać licznych uwag swego resortu, zanim projekt nie trafi pod obrady rządu. Wysoki rangą przedstawiciel MON wyznaje, że sporządzonym "przez kolegów z Rakowieckiej" wykazem 51 informacji stanowiących "tajemnicę państwową ze względu na obronność państwa" był zaskoczony tak samo jak wiadomością o rozwiązaniu Nadwiślańskich Jednostek Wojskowych (podległych MSWiA) i przekazaniu jej żołnierzy resortowi obrony, o czym dowiedział się z gazety. Zwraca też uwagę, że wśród informacji tajnych ze względu na obronność i bezpieczeństwo państwa pod numerem 26 figurują "szczegółowe zasady i metody działania, stany osobowe i wyposażenie specjalne służb Biura Ochrony Rządu i Nadwiślańskich Jednostek Wojskowych MSWiA", co - jego zdaniem - świadczy o nieporządku w tym resorcie. Również Ministerstwo Spraw Zagranicznych miało - jak to formułuje jego rzecznik Paweł Dobrowolski - "wiele wątpliwości i szczegółowych uwag do projektu". - Mają one doprowadzić do przystosowania projektu do standardów europejskich - precyzuje.
Obecny rząd, popędzany międzynarodowymi zobowiązaniami, w myśl których przed kwietniem 1999 r. będziemy musieli podpisać dziewięć porozumień dotyczących bezpieczeństwa, w tym pięć związanych z ochroną informacji, od razu podjął prace nad nowym aktem prawnym. Standardy NATO kładą przede wszystkim nacisk na bezpieczeństwo osobowe (lojalność i inne cechy osób mających dostęp do tajemnic), fizyczne (systemy zabezpieczeń), przemysłowe i informacyjne. Dostosowali się do nich już Węgrzy, Czesi, a nawet Słowacy, którym znacznie dalej do pełnoprawnego członkostwa w pakcie. Polski projekt nawiązuje do wymagań NATO i wprowadza ujednolicone klauzule tajności: "ściśle tajne" (Top Secret), "tajne" (Secret), "poufne" (Confidential), "do użytku wewnętrznego" (Restricted). Nosi zupełnie nową nazwę - "O ochronie informacji tajnych" - i (jak stwierdza się w uzasadnieniu) oparty jest na założeniu, że "problem ochrony informacji tajnych ma charakter ponadresortowy". Zrywa więc z peerelowskim założeniem, iż jest to domena służb specjalnych. Ale zrywa tylko deklaratywnie. Kreuje bowiem "krajowe władze bezpieczeństwa" w osobach szefów UOP i WSI, których przedstawiciele mają zyskać prawo swobodnego wstępu do wszelkich obiektów, nieograniczonego wglądu w dokumenty, sieci i systemy teleinformatyczne oraz "przeprowadzania oględzin obiektów, składników majątkowych i przebiegu określonych czynności". Przy braku sprecyzowania, o jakie czynności chodzi, może to oznaczać patrzenie na ręce wszędzie i każdemu - według dowolnego uznania "władz bezpieczeństwa".
Ustawa powołuje też zupełnie nowy organ - Komitet Ochrony Informacji Tajnych, kierowany przez premiera (który jednak "może powierzyć kierowanie pracami komitetu ministrowi spraw wewnętrznych i administracji"), z szefami MSWiA, MON i UOP jako wiceprzewodniczącymi, ministrami finansów, gospodarki, sprawiedliwości, spraw zagranicznych tudzież szefem WSI jako stałymi członkami oraz sekretarzem w randze ministra. Organ ten ma wszelkie dane, by przeistoczyć się w kolejny pararesort o trudnych do ogarnięcia (bo osłoni je klauzula tajności) uprawnieniach i zasadach działania, związanych m.in. z "postępowaniem sprawdzającym" wobec osób dopuszczanych do informacji tajnych. Postępowania takie przy braku ściśle określonych ram mogą się przemienić w polowania na czarownice. Ponadto wszystkie instytucje, w których "są wytwarzane, przetwarzane, przekazywane lub przechowywane" tajne dokumenty muszą mieć swoich "pełnomocników ochrony", kierujących "wyodrębnioną, wyspecjalizowaną komórką organizacyjną, zwaną pionem ochrony". O tym, co jest tajne, decydować ma autor dokumentu, co otwiera pole do rozciągania obszarów tajności po horyzont. Być może nie najlepiej się stało, że redakcję projektu ustawy powierzono ministerstwu spraw wewnętrznych i administracji, nad którym - mimo spektakularnej zmiany adresu z owianej złą sławą ulicy Rakowieckiej na Batorego, dokonanej przez Leszka Millera - wciąż unosi się genius loci. Nie wykorzeniona z tego gmachu, głównie za sprawą fachowców z czasów PRL, nadmierna skłonność do "nieprzemakalności" widoczna jest w wielu postanowieniach projektu, restrykcyjnych ponad potrzebę. Dziwi jednak szczera konstatacja, iż projekt solidarnościowego rządu z roku 1998 "nie stanowi prostej negacji rozwiązań przyjętych w ustawie z 1982 r.", kiedy wielu obecnych ministrów siedziało w więzieniu.
Ustawowe propozycje MSWiA zdziwiły też wielu szefów resortów, do których skierowano projekt w ramach rutynowych uzgodnień. Barbara Mąkosa-Stępkowska, rzecznik Ministerstwa Sprawiedliwości, nie chce jednak ujawniać licznych uwag swego resortu, zanim projekt nie trafi pod obrady rządu. Wysoki rangą przedstawiciel MON wyznaje, że sporządzonym "przez kolegów z Rakowieckiej" wykazem 51 informacji stanowiących "tajemnicę państwową ze względu na obronność państwa" był zaskoczony tak samo jak wiadomością o rozwiązaniu Nadwiślańskich Jednostek Wojskowych (podległych MSWiA) i przekazaniu jej żołnierzy resortowi obrony, o czym dowiedział się z gazety. Zwraca też uwagę, że wśród informacji tajnych ze względu na obronność i bezpieczeństwo państwa pod numerem 26 figurują "szczegółowe zasady i metody działania, stany osobowe i wyposażenie specjalne służb Biura Ochrony Rządu i Nadwiślańskich Jednostek Wojskowych MSWiA", co - jego zdaniem - świadczy o nieporządku w tym resorcie. Również Ministerstwo Spraw Zagranicznych miało - jak to formułuje jego rzecznik Paweł Dobrowolski - "wiele wątpliwości i szczegółowych uwag do projektu". - Mają one doprowadzić do przystosowania projektu do standardów europejskich - precyzuje.
Więcej możesz przeczytać w 43/1998 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.