Jest takie piękne miejsce koło Jerozolimy, które nazywa się Ein Karem. Kamienne domostwa, które mogłyby powstać zarówno dziesięć, jak i tysiąc lat temu, zlewają się ze skałą i zielenią.
Jest takie piękne miejsce koło Jerozolimy, które nazywa się Ein Karem. Kamienne domostwa, które mogłyby powstać zarówno dziesięć, jak i tysiąc lat temu, zlewają się ze skałą i zielenią. čródła odżywczej wody zasilają strumień wijący się dnem doliny. Majestatyczny i pełen życiodajnego spokoju krajobraz biblijny, równie dobry dla dewocyjnych oleodruków, jak i turystycznych folderów: tylko patrzeć, jak po głazach z oliwnego gaju wyjdzie Maryja z Dzieciątkiem, a za nią spracowany Józef albo któryś z apostołów otoczony gromadką zasłuchanych katechumenów. I tak było: tutaj - wedle tradycji - urodził się Jan Chrzciciel, tu brzemienna Maryja odwiedzała jego matkę, świętą Elżbietę. Miejsce czczone zgodnie przez chrześcijan, muzułmanów i starozakonnych.
I tu właśnie przed niewielu dniami, gdy koło Waszyngtonu przywódcy USA, Izraela i Palestyny podpisywali swoje równie słynne co kontrowersyjne porozumienie, arabscy fanatycy zadźgali nożami kąpiącego się w krynicy młodego Żyda. Biblijne źródło spłynęło krwią. Oto symbol żydowskiego losu. Także dlatego, że przeciwny stok zamykający dolinę wzgórza nazywa się Yad Vashem. Nie widać stąd symboli pamięci Zagłady ani drzewek posadzonych na chwałę Sprawiedliwym, ale są tutaj - pod oliwkowymi gajami, omalże na wyciągnięcie ręki. A z sąsiedniego wzniesienia zwanego górą Herzla - na pamiątkę twórcy syjonizmu i ideologa powrotu Żydów do Palestyny - patrzy na to wszystko ze swego grobu zamordowany premier Icchak Rabin, który własną krwią zapłacił za pokój z Arabami.
Białe kamienie
Tym, co pierwsze rzuca się w oczy w Izraelu, jest biały, no może lekko żółtawy kamień. Z niego zrobione jest wszystko: pieczołowicie odkopane budowle sprzed tysięcy lat, potężne urwisko najświętszej dla Żydów Ściany Płaczu, kapitele rzymskich kolumn, kościoły bizantyjskich cesarzy, umocnienia krzyżowców, meczety i oberże mameluków. Nawet betonowe ściany tanich bloków dla rosyjskich i etiopskich emigrantów okłada się tym "jerozolimskim kamieniem".
Gdy spojrzeć na Jerozolimę z Góry Oliwnej, jest ona wznoszącą się stopniami ku niebu piramidą kamienia, z którego wyciosano dziesiątki kościołów, synagog, meczetów i warowni. Pod stopami mamy wyschniętą dziś dolinę Cedronu, którą przekraczał Jezus, gdy udawał się na swoją mękę. Tutaj - zarówno wedle judaizmu, jak i islamu - rozpocznie się sąd ostateczny, dlatego zmarli tu złożeni będą mieli najbliżej, gdy zabrzmią trąby archaniołów. Najwyższy - jeszcze nie znużony rozważaniem tych samych i z konieczności nudnych grzechów kolejnych pokoleń - może łatwiej okazać wyrozumiałość. Dlatego i żydowski, i islamski cmentarz w tej dolinie pod murami świętego miasta to najdroższe i najtrudniej dostępne miejsca wiecznego spoczynku w świecie: trzeba być milionerem z Wall Street, potomkiem cadyka z Bobowej albo szejkiem z Kuwejtu, aby spocząć tam, gdzie Arabowie i Żydzi w niezmąconej zgodzie oczekują spełnienia się dziejów.
Kamienna piramida świętego miasta zwieńczona jest złocistą Kopułą Skały, imponującym meczetem wzniesionym w VII wieku przez kalifa Abd al-Malika, mającym za zadanie zaćmić wspaniałość bizantyjskiej Bazyliki Grobu Świętego. Powstał on w miejscu, gdzie Abraham miał ofiarować swego pierworodnego syna, nim wstrzymała go ręka anioła. Tutaj wznosiła się zniszczona przez Babilon świątynia Salomona, a potem wieńczyła miasto odbudowana Druga Świątynia, nim jej nie zburzyli Rzymianie. Stąd - wedle islamu - udał się do nieba Mahomet, a w ofiarnej skale Abrahama odciśnięty jest ślad jego stopy. Dlatego dla arabskich zdobywców tak ważne było wzniesienie tutaj symbolu zwycięstwa. Dlatego patrząc na Jerozolimę skądkolwiek, najpierw widzimy jej islamską twarz. I dlatego najbardziej ortodoksyjni i prawowierni z wyznawców judaizmu domagają się zniszczenia meczetu kłującego w oczy złotym blaskiem i raniącego serca swoją zwycięską obecnością.
Dostatnio żyjący Arabowie i Żydzi nie będą robić bomb. Będą wspólnie robić biznes
- Niech tak zostanie - mówi cicho mój żydowski przyjaciel, z którym razem stoimy na najważniejszej górze Nowego Testamentu. - Tak musi być. Mamy naszą wyśnioną Jerozolimę. Mamy wszystko. Arabowie wszystko stracili. Mają tylko ten symbol, tylko tym górują nad nami. Dlatego niech ta arabska przewaga nad piramidą świętego kamienia i historycznych sensów będzie zaczątkiem naszego, tak boleśnie rodzącego się pojednania.
Los żydowski przez prawie dwa tysiące lat był losem wypędzenia i prześladowań. Był losem zamknięcia się w sobie, wierności tylko własnym znakom i własnemu - dla innych niepojętemu - Bogu. Do brytyjskiej jeszcze Palestyny, a potem do niepodległego Izraela napływali ludzie ocaleli z Zagłady, tego ostatecznego dopełnienia losu Żyda Wiecznego Tułacza. I takie właśnie niedobitki wraz z garstką żyjących na miejscu pobratymców pokonały w wojnie 1948 r. wielokrotnie silniejsze wojska arabskie, wspomagane w dodatku przez zbiegłych z upadłych Niemiec oficerów Hitlera. Ta wojna stworzyła nie tylko nowoczesny Izrael, ale miała stworzyć nowoczesnego Izraelitę. Wedle ojców-założycieli dzisiejszego państwa (z których zresztą większość mówiła po polsku i wyznawała wyraźnie lewicowe przekonania), na odzyskanej ziemi przodków miał powstać Nowy Człowiek. Koniec z Żydem prześladowanym, zastraszonym, przepędzanym. Tę ziemię miał zaludnić nowy Żyd Zwycięzca, silny, pewny siebie, potrafiący zmusić do posłuchu pustynną ziemię i okiełznać krnąbrnych sąsiadów. Ta utopia - nieziszczalna w Sowietach - okazała się bliska ziszczenia w Izraelu. Aby ją utrwalić, przez parę dziesięcioleci - aż do procesu Eichmanna - nie mówiono tutaj prawie nic o Holokauście.
Owoc opuncji
- Hodowaliśmy kurczaki - mówi stary kibucnik o spalonej twarzy i dłoniach wykrzywionych od ciężkiej pracy. - Spaliśmy z karabinem jak z żoną. Co noc wystawialiśmy warty, wokół byli Arabowie. Aby sprzedać nasze kurczaki, wstawaliśmy o 4 rano i skubaliśmy je z pierza. My wszyscy, bo kibucnicy pracują sami, bez wyzysku siły najemnej. Tak minęło parę dekad, zestarzeliśmy się, Izrael wygrywał kolejne wojny, obok dzieci pojawiły się wnuki. I teraz okazało się, że te wnuki wcale nie chcą żyć jak my, nie mają zamiaru drzeć pierza, wstawać przed świtem, każdemu po równo wydzielać zyski, siorbać zupkę we wspólnej stołówce. Tak więc powoli, po cichutku zatrudniliśmy najpierw etiopskich, a potem już nawet arabskich najemników; kibuc nie jest już wspólnotą, lecz biznesem, w dodatku kulawym, utrzymującym się tylko dzięki państwowym dotacjom.
Sabra to owoc opuncji. Zrywałem je ostrożnie z dzikich kaktusów zarówno na zaminowanych stokach Wzgórz Golan, jak i na bezdrożach pustyni Negev, ale zawsze dłonie miałem pokłute trudnymi do wydobycia igłami. Bo sabra jest skryta pod twardą kłującą skórką, ale w środku słodka niczym najlepszy arbuz. Ta- ki miał być Nowy Człowiek, Żyd Zwycięzca, urodzony tutaj Izraelczyk, zwany także sabrą. Ale sabrę owoc można dzisiaj kupić także na targu, wyhodowaną w ogrodzie, większą, słodszą, bardziej soczystą, obraną z kłującej skórki. Komu by się chciało wyprawiać na pustynię po owoc opuncji?
Matka żołnierza
Dwudziestoparoletni Szlomo Lipkowicz odbywa służbę wojskową w południowym Libanie. Nie mówi już po polsku jak jego rodzice, cudem ocaleli z Zagłady, którzy przedostali się tutaj przez zielone granice zaraz po pogromie kieleckim. Właśnie objuczony torbami i wielkim karabinem maszynowym stoi przy drodze w historycznej Tyberiadzie, usiłując - jak i inni podobnie uzbrojeni rówieśnicy - zatrzymywać zdążające na północ samochody. Na głowie ma słuchawki nastawione na rockową muzykę, w kieszeni telefon komórkowy. Z nadgranicznego Kiryat Shmone zadzwoni do rodziców, że jest już w obozie. Bo najniebezpieczniejszą częścią wędrówki urlopowanego żołnierza jest podróż autostopem przez terytorium Izraela: tu mogą się czaić bojownicy, a kierowcy też jakoś zobojętnieli i coraz mniej chętnie podwożą obrońców ojczyzny. Dlatego Hanna i Henryk (tutaj przybrał imię Noach) Lipkowiczowie chyba następnym razem poradzą swemu najmłodszemu, aby nie podejmował ryzykownej wędrówki i siedział w bezpiecznych koszarach.
Dlatego też Hanna i Noach tak bardzo nienawidzą Żydów pobożnych, zwłaszcza tych z Ameryki, którzy przybywają zasiedlać nowo powstałe enklawy żydowskie na terytorium palestyńskim, aby w tych warownych osadach przypominać ludziom małego serca o Wielkim Izraelu i protestować przeciw podpisanym właśnie porozumieniom. Mówią o nich jak najgorsi antysemici: "Parchy!". Bo Żyd z Izraela po prostu jest Żydem; żyje jak się da w tych warunkach. Żyd z Ameryki musi bez przerwy udowadniać, że jest lepszym Żydem niż inni, a więc aktami odwagi lub dobroczynności przepraszać świat za swój amerykański dobrobyt.
Już za rok w Abu Gosh
Z okazji swoich świąt Żydzi składają sobie tradycyjne od wieków życzenia: już za rok w Jerozolimie! Nawet teraz, kiedy Jerozolima jest oficjalną stolicą ich państwa. Ale jak utrzymać Jerozolimę, kiedy Arabów jest więcej i mnożą się szybciej?
Wiele odwiedziłem miejscowości arabskich na terenach palestyńskich i izraelskich. W rozżarzonym pustynnym słońcu drzemie Jerycho, jakby przeniesione z najbiedniejszych regionów arabskiej Afryki miasto, w którym młody człowiek nie ma wielu szans na lepsze życie poza nadzieją, że po śmierci w roli żywej bomby albo miotającego kamienia bojownika intifady pójdzie do raju, gdzie czekają na niego boskie ogrody i chętne hurysy. W Betlejem, sąsiadującym o miedzę z Jerozolimą, też czuje się Trzeci Świat. Ludzie narzekają, niemniej jednak budują nowe domy, naprawiają ulice, wierzą więc w doczesną przyszłość Autonomii. Ale po przeciwnej stronie świętego miasta mamy sporą arabską osadę Abu Gosh, od 50 lat włączoną do Izraela, gdzie nikomu nie przyjdą nawet do głowy narodowe waśnie, gdzie tłumy Żydów zjeżdżają kosztować smakołyków arabskiej kuchni, gdzie Arabowie budują nie mniej okazałe domy niż ich żydowscy sąsiedzi. Tacy ludzie nie będą robić bomb, będą wspólnie robić biznes.
I to jest właśnie najważniejsze pytanie o przyszłość Izraela: jak ominąć Jeryho, jak trafić do Abu Gosh? Jest to pytanie nie tylko polityczne i nie tylko psychologiczne: być może nade wszystko ekonomiczne.
I tu właśnie przed niewielu dniami, gdy koło Waszyngtonu przywódcy USA, Izraela i Palestyny podpisywali swoje równie słynne co kontrowersyjne porozumienie, arabscy fanatycy zadźgali nożami kąpiącego się w krynicy młodego Żyda. Biblijne źródło spłynęło krwią. Oto symbol żydowskiego losu. Także dlatego, że przeciwny stok zamykający dolinę wzgórza nazywa się Yad Vashem. Nie widać stąd symboli pamięci Zagłady ani drzewek posadzonych na chwałę Sprawiedliwym, ale są tutaj - pod oliwkowymi gajami, omalże na wyciągnięcie ręki. A z sąsiedniego wzniesienia zwanego górą Herzla - na pamiątkę twórcy syjonizmu i ideologa powrotu Żydów do Palestyny - patrzy na to wszystko ze swego grobu zamordowany premier Icchak Rabin, który własną krwią zapłacił za pokój z Arabami.
Białe kamienie
Tym, co pierwsze rzuca się w oczy w Izraelu, jest biały, no może lekko żółtawy kamień. Z niego zrobione jest wszystko: pieczołowicie odkopane budowle sprzed tysięcy lat, potężne urwisko najświętszej dla Żydów Ściany Płaczu, kapitele rzymskich kolumn, kościoły bizantyjskich cesarzy, umocnienia krzyżowców, meczety i oberże mameluków. Nawet betonowe ściany tanich bloków dla rosyjskich i etiopskich emigrantów okłada się tym "jerozolimskim kamieniem".
Gdy spojrzeć na Jerozolimę z Góry Oliwnej, jest ona wznoszącą się stopniami ku niebu piramidą kamienia, z którego wyciosano dziesiątki kościołów, synagog, meczetów i warowni. Pod stopami mamy wyschniętą dziś dolinę Cedronu, którą przekraczał Jezus, gdy udawał się na swoją mękę. Tutaj - zarówno wedle judaizmu, jak i islamu - rozpocznie się sąd ostateczny, dlatego zmarli tu złożeni będą mieli najbliżej, gdy zabrzmią trąby archaniołów. Najwyższy - jeszcze nie znużony rozważaniem tych samych i z konieczności nudnych grzechów kolejnych pokoleń - może łatwiej okazać wyrozumiałość. Dlatego i żydowski, i islamski cmentarz w tej dolinie pod murami świętego miasta to najdroższe i najtrudniej dostępne miejsca wiecznego spoczynku w świecie: trzeba być milionerem z Wall Street, potomkiem cadyka z Bobowej albo szejkiem z Kuwejtu, aby spocząć tam, gdzie Arabowie i Żydzi w niezmąconej zgodzie oczekują spełnienia się dziejów.
Kamienna piramida świętego miasta zwieńczona jest złocistą Kopułą Skały, imponującym meczetem wzniesionym w VII wieku przez kalifa Abd al-Malika, mającym za zadanie zaćmić wspaniałość bizantyjskiej Bazyliki Grobu Świętego. Powstał on w miejscu, gdzie Abraham miał ofiarować swego pierworodnego syna, nim wstrzymała go ręka anioła. Tutaj wznosiła się zniszczona przez Babilon świątynia Salomona, a potem wieńczyła miasto odbudowana Druga Świątynia, nim jej nie zburzyli Rzymianie. Stąd - wedle islamu - udał się do nieba Mahomet, a w ofiarnej skale Abrahama odciśnięty jest ślad jego stopy. Dlatego dla arabskich zdobywców tak ważne było wzniesienie tutaj symbolu zwycięstwa. Dlatego patrząc na Jerozolimę skądkolwiek, najpierw widzimy jej islamską twarz. I dlatego najbardziej ortodoksyjni i prawowierni z wyznawców judaizmu domagają się zniszczenia meczetu kłującego w oczy złotym blaskiem i raniącego serca swoją zwycięską obecnością.
Dostatnio żyjący Arabowie i Żydzi nie będą robić bomb. Będą wspólnie robić biznes
- Niech tak zostanie - mówi cicho mój żydowski przyjaciel, z którym razem stoimy na najważniejszej górze Nowego Testamentu. - Tak musi być. Mamy naszą wyśnioną Jerozolimę. Mamy wszystko. Arabowie wszystko stracili. Mają tylko ten symbol, tylko tym górują nad nami. Dlatego niech ta arabska przewaga nad piramidą świętego kamienia i historycznych sensów będzie zaczątkiem naszego, tak boleśnie rodzącego się pojednania.
Los żydowski przez prawie dwa tysiące lat był losem wypędzenia i prześladowań. Był losem zamknięcia się w sobie, wierności tylko własnym znakom i własnemu - dla innych niepojętemu - Bogu. Do brytyjskiej jeszcze Palestyny, a potem do niepodległego Izraela napływali ludzie ocaleli z Zagłady, tego ostatecznego dopełnienia losu Żyda Wiecznego Tułacza. I takie właśnie niedobitki wraz z garstką żyjących na miejscu pobratymców pokonały w wojnie 1948 r. wielokrotnie silniejsze wojska arabskie, wspomagane w dodatku przez zbiegłych z upadłych Niemiec oficerów Hitlera. Ta wojna stworzyła nie tylko nowoczesny Izrael, ale miała stworzyć nowoczesnego Izraelitę. Wedle ojców-założycieli dzisiejszego państwa (z których zresztą większość mówiła po polsku i wyznawała wyraźnie lewicowe przekonania), na odzyskanej ziemi przodków miał powstać Nowy Człowiek. Koniec z Żydem prześladowanym, zastraszonym, przepędzanym. Tę ziemię miał zaludnić nowy Żyd Zwycięzca, silny, pewny siebie, potrafiący zmusić do posłuchu pustynną ziemię i okiełznać krnąbrnych sąsiadów. Ta utopia - nieziszczalna w Sowietach - okazała się bliska ziszczenia w Izraelu. Aby ją utrwalić, przez parę dziesięcioleci - aż do procesu Eichmanna - nie mówiono tutaj prawie nic o Holokauście.
Owoc opuncji
- Hodowaliśmy kurczaki - mówi stary kibucnik o spalonej twarzy i dłoniach wykrzywionych od ciężkiej pracy. - Spaliśmy z karabinem jak z żoną. Co noc wystawialiśmy warty, wokół byli Arabowie. Aby sprzedać nasze kurczaki, wstawaliśmy o 4 rano i skubaliśmy je z pierza. My wszyscy, bo kibucnicy pracują sami, bez wyzysku siły najemnej. Tak minęło parę dekad, zestarzeliśmy się, Izrael wygrywał kolejne wojny, obok dzieci pojawiły się wnuki. I teraz okazało się, że te wnuki wcale nie chcą żyć jak my, nie mają zamiaru drzeć pierza, wstawać przed świtem, każdemu po równo wydzielać zyski, siorbać zupkę we wspólnej stołówce. Tak więc powoli, po cichutku zatrudniliśmy najpierw etiopskich, a potem już nawet arabskich najemników; kibuc nie jest już wspólnotą, lecz biznesem, w dodatku kulawym, utrzymującym się tylko dzięki państwowym dotacjom.
Sabra to owoc opuncji. Zrywałem je ostrożnie z dzikich kaktusów zarówno na zaminowanych stokach Wzgórz Golan, jak i na bezdrożach pustyni Negev, ale zawsze dłonie miałem pokłute trudnymi do wydobycia igłami. Bo sabra jest skryta pod twardą kłującą skórką, ale w środku słodka niczym najlepszy arbuz. Ta- ki miał być Nowy Człowiek, Żyd Zwycięzca, urodzony tutaj Izraelczyk, zwany także sabrą. Ale sabrę owoc można dzisiaj kupić także na targu, wyhodowaną w ogrodzie, większą, słodszą, bardziej soczystą, obraną z kłującej skórki. Komu by się chciało wyprawiać na pustynię po owoc opuncji?
Matka żołnierza
Dwudziestoparoletni Szlomo Lipkowicz odbywa służbę wojskową w południowym Libanie. Nie mówi już po polsku jak jego rodzice, cudem ocaleli z Zagłady, którzy przedostali się tutaj przez zielone granice zaraz po pogromie kieleckim. Właśnie objuczony torbami i wielkim karabinem maszynowym stoi przy drodze w historycznej Tyberiadzie, usiłując - jak i inni podobnie uzbrojeni rówieśnicy - zatrzymywać zdążające na północ samochody. Na głowie ma słuchawki nastawione na rockową muzykę, w kieszeni telefon komórkowy. Z nadgranicznego Kiryat Shmone zadzwoni do rodziców, że jest już w obozie. Bo najniebezpieczniejszą częścią wędrówki urlopowanego żołnierza jest podróż autostopem przez terytorium Izraela: tu mogą się czaić bojownicy, a kierowcy też jakoś zobojętnieli i coraz mniej chętnie podwożą obrońców ojczyzny. Dlatego Hanna i Henryk (tutaj przybrał imię Noach) Lipkowiczowie chyba następnym razem poradzą swemu najmłodszemu, aby nie podejmował ryzykownej wędrówki i siedział w bezpiecznych koszarach.
Dlatego też Hanna i Noach tak bardzo nienawidzą Żydów pobożnych, zwłaszcza tych z Ameryki, którzy przybywają zasiedlać nowo powstałe enklawy żydowskie na terytorium palestyńskim, aby w tych warownych osadach przypominać ludziom małego serca o Wielkim Izraelu i protestować przeciw podpisanym właśnie porozumieniom. Mówią o nich jak najgorsi antysemici: "Parchy!". Bo Żyd z Izraela po prostu jest Żydem; żyje jak się da w tych warunkach. Żyd z Ameryki musi bez przerwy udowadniać, że jest lepszym Żydem niż inni, a więc aktami odwagi lub dobroczynności przepraszać świat za swój amerykański dobrobyt.
Już za rok w Abu Gosh
Z okazji swoich świąt Żydzi składają sobie tradycyjne od wieków życzenia: już za rok w Jerozolimie! Nawet teraz, kiedy Jerozolima jest oficjalną stolicą ich państwa. Ale jak utrzymać Jerozolimę, kiedy Arabów jest więcej i mnożą się szybciej?
Wiele odwiedziłem miejscowości arabskich na terenach palestyńskich i izraelskich. W rozżarzonym pustynnym słońcu drzemie Jerycho, jakby przeniesione z najbiedniejszych regionów arabskiej Afryki miasto, w którym młody człowiek nie ma wielu szans na lepsze życie poza nadzieją, że po śmierci w roli żywej bomby albo miotającego kamienia bojownika intifady pójdzie do raju, gdzie czekają na niego boskie ogrody i chętne hurysy. W Betlejem, sąsiadującym o miedzę z Jerozolimą, też czuje się Trzeci Świat. Ludzie narzekają, niemniej jednak budują nowe domy, naprawiają ulice, wierzą więc w doczesną przyszłość Autonomii. Ale po przeciwnej stronie świętego miasta mamy sporą arabską osadę Abu Gosh, od 50 lat włączoną do Izraela, gdzie nikomu nie przyjdą nawet do głowy narodowe waśnie, gdzie tłumy Żydów zjeżdżają kosztować smakołyków arabskiej kuchni, gdzie Arabowie budują nie mniej okazałe domy niż ich żydowscy sąsiedzi. Tacy ludzie nie będą robić bomb, będą wspólnie robić biznes.
I to jest właśnie najważniejsze pytanie o przyszłość Izraela: jak ominąć Jeryho, jak trafić do Abu Gosh? Jest to pytanie nie tylko polityczne i nie tylko psychologiczne: być może nade wszystko ekonomiczne.
Więcej możesz przeczytać w 45/1998 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.