Kraje kandydujące warto byłoby zaprosić do udziału w obradach Rady Unii Europejskiej, poświęconych reformie instytucjonalnej
"Ostrożna ewolucja, a nie pokusa bardziej radykalnych i samowolnych zmian, zawsze dowodziła, że obrany został właściwy kierunek działań" Francisco Seixas da Costa
Wypowiedź portugalskiego sekretarza stanu dla "Wprost" zainaugurowała cykl o przyszłym kształcie Unii Europejskiej. Na lekturę tego tekstu nakładam własne doświadczenie z ostatniego pobytu w Lizbonie. Minister Seixas odwołuje się do powiedzenia Monneta: "Nic nie jest możliwe bez udziału człowieka, nic nie przetrwa bez instytucji". Zarazem podkreśla, że opinia publiczna krajów członkowskich unii - a zwłaszcza "wstrzemięźliwość obywateli UE, w zasadzie sprzeciwiających się zmianie istniejącej równowagi instytucjonalnej" - utrudnia reformy wewnętrzne unii. Oba odniesienia pozwalają wzmocnić tezę, że w ogóle polityka jest trudna, wymaga niekiedy podejmowania decyzji niepopularnych i że dobrze jest nie zmieniać na chybcika instytucji istniejących na takie, których jeszcze nie umiemy sobie do końca wyobrazić. Jedyny kłopot, że logicznym wnioskiem mogłaby być propozycja poczekania, aż wyczerpie się "wstrzemięźliwość" obywateli lub stare instytucje same przestaną działać.
Tymczasem dylemat ma wymiar pogoni za uciekającym czasem. Po półwieczu życia w Europie przekrojonej na pół - mija dziesięć lat wspólnej pracy na rzecz utrwalenia nowego ładu politycznego i instytucjonalnego Europy. Nie są to lata stracone. Przeciwnie, UE rozpoczęła z nami negocjacje członkowskie i przede wszystkim wprowadziła epokową reformę walutową - my zaś posunęliśmy się na tyle w procesie reform wewnętrznych, że nie grozi nam status ubogiego krewnego pozostającego na garnuszku unii. Wykorzystaliśmy dobrze tę dekadę dla naszej konkurencyjności i uczyniliśmy realnym założenie, że utrzymując tempo, będziemy mogli się stać pod koniec 2002 r. pełnoprawnym członkiem wspólnoty. Pozostaje jednak faktem, że w unii nie został jeszcze pokonany istotny próg rzeczonej reformy instytucjonalnej, niezbędnej do "gładkiego" rozszerzenia unii choćby o pierwszą grupę kandydatów.
Seixas da Costa pisze o sprawie udziału krajów kandydujących w debacie unii o jej własnej reformie. Słusznie powołuje się na przykład dopuszczenia Portugalii i Hiszpanii do debaty o jednolitym akcie europejskim, gorzej z pomysłem "konferencji europejskiej, mogącej się stać forum swobodnej, otwartej i niewiążącej wymiany poglądów". Konferencje, na których wymieniane są swobodne, otwarte i niewiążące poglądy - są zmorą współczesnego świata. Degradują one politykę do roli szklanki wody, mającej służyć zamiast rozstrzygnięcia, czy chce się mieć dzieci, czy nie. Tymczasem odpowiedzi na te pytania są coraz pilniejszym wymogiem czasu.
Ulubionym zabiegiem nas, polityków, jest odwoływanie się do opinii publicznej. Gdy milczy, interpretujemy to milczenie jak stanowisko, gdy obywatele zajmują stanowisko pod wpływem stronniczych informacji, czujemy się usprawiedliwieni. Słyszałem w Lizbonie, że wśród krajów członkowskich Portugalia najbardziej ucierpi na rozszerzeniu unii, a dowodem jest ujemny dla niej bilans handlowy. Od co najmniej dwóch lat rzeczywistość jest inna: aktywność Portugalczyków na polskim rynku wyraźnie wzrosła i bilans jest akurat odwrotny. Są to fakty proste do ustalenia i ich upowszechnienie przyczyniłoby się może do zmniejszenia wstrzemięźliwości obywateli unii w dziele reformy jej instytucji. A nas, kandydatów, warto byłoby zaprosić do udziału w obradach (z głosem doradczym) Rady Unii Europejskiej, poświęconych reformie instytucjonalnej. To wszystkim pomogłoby się wydostać z więzienia status quo, które oby nie trwało wiecznie.
Wypowiedź portugalskiego sekretarza stanu dla "Wprost" zainaugurowała cykl o przyszłym kształcie Unii Europejskiej. Na lekturę tego tekstu nakładam własne doświadczenie z ostatniego pobytu w Lizbonie. Minister Seixas odwołuje się do powiedzenia Monneta: "Nic nie jest możliwe bez udziału człowieka, nic nie przetrwa bez instytucji". Zarazem podkreśla, że opinia publiczna krajów członkowskich unii - a zwłaszcza "wstrzemięźliwość obywateli UE, w zasadzie sprzeciwiających się zmianie istniejącej równowagi instytucjonalnej" - utrudnia reformy wewnętrzne unii. Oba odniesienia pozwalają wzmocnić tezę, że w ogóle polityka jest trudna, wymaga niekiedy podejmowania decyzji niepopularnych i że dobrze jest nie zmieniać na chybcika instytucji istniejących na takie, których jeszcze nie umiemy sobie do końca wyobrazić. Jedyny kłopot, że logicznym wnioskiem mogłaby być propozycja poczekania, aż wyczerpie się "wstrzemięźliwość" obywateli lub stare instytucje same przestaną działać.
Tymczasem dylemat ma wymiar pogoni za uciekającym czasem. Po półwieczu życia w Europie przekrojonej na pół - mija dziesięć lat wspólnej pracy na rzecz utrwalenia nowego ładu politycznego i instytucjonalnego Europy. Nie są to lata stracone. Przeciwnie, UE rozpoczęła z nami negocjacje członkowskie i przede wszystkim wprowadziła epokową reformę walutową - my zaś posunęliśmy się na tyle w procesie reform wewnętrznych, że nie grozi nam status ubogiego krewnego pozostającego na garnuszku unii. Wykorzystaliśmy dobrze tę dekadę dla naszej konkurencyjności i uczyniliśmy realnym założenie, że utrzymując tempo, będziemy mogli się stać pod koniec 2002 r. pełnoprawnym członkiem wspólnoty. Pozostaje jednak faktem, że w unii nie został jeszcze pokonany istotny próg rzeczonej reformy instytucjonalnej, niezbędnej do "gładkiego" rozszerzenia unii choćby o pierwszą grupę kandydatów.
Seixas da Costa pisze o sprawie udziału krajów kandydujących w debacie unii o jej własnej reformie. Słusznie powołuje się na przykład dopuszczenia Portugalii i Hiszpanii do debaty o jednolitym akcie europejskim, gorzej z pomysłem "konferencji europejskiej, mogącej się stać forum swobodnej, otwartej i niewiążącej wymiany poglądów". Konferencje, na których wymieniane są swobodne, otwarte i niewiążące poglądy - są zmorą współczesnego świata. Degradują one politykę do roli szklanki wody, mającej służyć zamiast rozstrzygnięcia, czy chce się mieć dzieci, czy nie. Tymczasem odpowiedzi na te pytania są coraz pilniejszym wymogiem czasu.
Ulubionym zabiegiem nas, polityków, jest odwoływanie się do opinii publicznej. Gdy milczy, interpretujemy to milczenie jak stanowisko, gdy obywatele zajmują stanowisko pod wpływem stronniczych informacji, czujemy się usprawiedliwieni. Słyszałem w Lizbonie, że wśród krajów członkowskich Portugalia najbardziej ucierpi na rozszerzeniu unii, a dowodem jest ujemny dla niej bilans handlowy. Od co najmniej dwóch lat rzeczywistość jest inna: aktywność Portugalczyków na polskim rynku wyraźnie wzrosła i bilans jest akurat odwrotny. Są to fakty proste do ustalenia i ich upowszechnienie przyczyniłoby się może do zmniejszenia wstrzemięźliwości obywateli unii w dziele reformy jej instytucji. A nas, kandydatów, warto byłoby zaprosić do udziału w obradach (z głosem doradczym) Rady Unii Europejskiej, poświęconych reformie instytucjonalnej. To wszystkim pomogłoby się wydostać z więzienia status quo, które oby nie trwało wiecznie.
Więcej możesz przeczytać w 50/1998 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.