Oprócz pieniędzy bardzo brakuje mi śniegu - zwierza się pan Jurek. - Ostatni raz byłem w Polsce dwadzieścia lat temu
Jeżeli są w kraju organizacje wspierające Polaków w Rosji i na Ukrainie, to dlaczego nie ma pomagającej Polakom na Kubie? Jerzy Vogt mieszka w Hawanie od 38 lat. Zakochał się w czarnookiej studentce z dalekiej tropikalnej wyspy, podobnie jak on studiującej na politechnice w Leningradzie. Pobrali się w Polsce w 1959 r. i polecieli do Hawany. Były to czasy wielkich zmian i wszystkim się zdawało, że na porewolucyjnej Kubie będzie się żyło o wiele lepiej niż w Polsce. Fidel Castro i jego ekipa właśnie budowali na krokodylej wyspie raj dla ludzi pracy. Miał być inny niż ten obiecany przez Lenina, Stalina i Bieruta. - To wszystko... - pan Jurek zatacza krąg dłonią - to jedno wielkie oszustwo. Straciłem tu życie - siada zrezygnowany na krześle. - Żona jest architektem, razem zarabiamy 38 dolarów na miesiąc.
Mieszka z żoną i synem w niegdyś luksusowym kolonialnym pałacyku przy San Lazaro, jednej z najdłuższych ulic Hawany. Przed rewolucją rezydowała w nim bogata hiszpańska rodzina ze służbą. Dziś mieszka tu kilkanaście rodzin. Pan Jurek zajmuje parter. Wielki hall został przerobiony na kilka pokoi. Popękane ściany, marmurowe kolumny, tynk sypiący się z wysokich sufitów tworzą surrealistyczną atmosferę. Skład starych mebli, pudeł i pudełek. Trochę polskich książek i pożółkłych tygodników z lat 50. Łazienka i toaleta na zewnątrz, na podwórku. Okna nie oszklone.
Pan Jurek już ponad dwadzieścia lat mieszka na kartonowych pudełkach. Spakował się do nich tak, jakby miał się już jutro wyprowadzić. Czekanie na Godota przybrało tragicznie prawdziwą wymowę.
Po filiżance kawy "Cubita" wychodzimy w miasto. Wokół zrujnowane kamienice, gruz, kurz, spaliny i bandy rozwrzeszczanych dzieciaków. San Lazaro biegnie równolegle do wybrzeża. Od Starej Hawany ciągnie się przez Vedado aż do eleganckiej dzielnicy Miramar. W latach 50. w szykownym zameczku na Miramar Ernest Hemingway pił i pisał "Starego człowieka i morze". To właśnie z Bay Hemingway, gdzie obecnie znajduje się muzeum, pisarz wypływał na wielogodzinne połowy blue marlin, czyli miecznika. Dziś w Miramar, w luksusowych pałacach z basenami, strzeżeni przez milicję, mieszkają ministrowie, urzędnicy i biznesmeni.
- Żyją sobie jak królowie, skurwysyny... - syczy przez zęby "nasz człowiek w Hawanie" na widok mercedesów przemykających wśród zardzewiałych ład i starych chevroletów. - Ja muszę zapłacić czterysta dolarów za podanie o paszport. A moja miesięczna pensja to czterysta peso, czyli dwadzieścia dolarów.
Z pensji od dawna nie można się utrzymać. Ze swojej pan Jurek może kupić na wolnym rynku dwa kilogramy pomidorów, kilogram ziemniaków oraz kilka bananów i pomarańczy. Idziemy w stronę Starej Hawany. Coraz więcej turystów, przede wszystkim podtatusiali Niemcy i Hiszpanie. Zwinni Kubańczycy kręcą się wokoło, oferując cygara, rum i tanie pokoje. - Trzeba uważać na podrabiane cygara - wyjaśnia mój przewodnik - skręcają je z wysuszonych liści bananów. Co chwila zaczepiają nas podlotki, z których większość nie ma nawet 15 lat. "Senior, senior. Zaczekaj! Pójdziemy! Nic nie chcę od ciebie. Chcę tylko być z tobą" - czarują po hiszpańsku lub łamaną angielszczyzną. Życie w Hawanie toczy się na ulicy jak rok długi. Temperatura nie spada w zimie poniżej 25 stopni Celsjusza. - Teraz jest okres ziemniaków - pan Jurek wskazuje na zbutwiały, zapadnięty stragan - czasem coś sprzedają... Ale tylko na kartki. Ziemniak jest towarem, który można wymienić na chleb albo skarpetki. Chleb dostępny jest tylko w hotelach. Kubańczykom pozostaje jedna bułka dziennie na kartki. Mają one formę zeszytu, do którego sprzedający skrupulatnie wpisuje wydane towary... albo i nie wpisuje. Liczą się tylko znajomości. Życie na Kubie jest nieustającym teatrem absurdu, animowanym siedmiogodzinnymi monologami głównego aktora.
Pan Jurek szczególnie narzeka na kotlety. - Cały czas pluję, gdy jem to świństwo, nie sposób tego przełknąć. Kotlety, picadillo de soya, czyli mięso z soją, są jedynym dostępnym na kartki rodzajem "mięsa". W istocie jest to brunatnoczerwona mieszanka świńskich resztek i wytłoków soi. Brak higieny i chłodziarek sprawia, że ta i tak dostatecznie obrzydliwa i cuchnąca masa natychmiast się rozkłada. Awantura wybuchła, gdy lekarz, pracownik tutejszego san- epidu, publicznie ogłosił, że specjał jest przyczyną wielu chorób i zgonów.
- Lekarz zniknął, a nam pozostały kotlety oraz zapewnienie rządu, że mięso jest dobre i zdrowe - kontynuuje pan Jurek. - Wydano jednak ulotki, zalecając, by kotlety smażyć zaraz po wyjęciu z lodówki. Na centralnym, pięknie odrestaurowanym placu Broni spotykamy jednego z dysydentów, niezależnego dziennikarza Raula Rivero Castanedę. Na Kubie nikt o nim nie słyszał. Nie wolno mu drukować w kraju. Walkę o wolność słowa może toczyć tylko za granicą. - Władze tolerują tę nieszkodliwą działalność, żeby spełnić oczekiwania Zachodu - uświadamia mnie pan Jerzy. - Jaka dla nas korzyść z tego, że sztampowe historie o totalitaryzmie kubańskim drukuje się w Stanach Zjednoczonych czy w Europie? Tych, którzy próbują samodzielnie wydawać podziemne gazetki i książki, sprawnie likwidują służby bezpieczeństwa. Są rozstrzeliwani lub torturowani. Zmusza się ich do "strzyżenia" zębami trawników lub oblewa fekaliami, gdy wycieńczeni zasypiają. Wśród ruin Starej Hawany tkwią jak rodzynki odrestaurowane kawiarnie i sklepy z pamiątkami. Najlepiej sprzedają się plakaty i koszulki z Ernesto Che Guevarą. Grupa starszych Amerykanów stoi przed domem Grahama Greene?a. Tuż obok, w hotelu Valencia, kręcono film według jego książki "Nasz człowiek w Hawanie". W najpopularniejszej kawiarni stolicy, La Bodeguita del Medio, filiżanka kawy kosztuje cztery dolary. Chętnych nie brakuje. Kelnerzy niezmiennie od lat pokazują stolik, przy którym Graham Greene i Ernest Hemingway popijali słynny rum "Havana Club", dzisiaj trzy dolary za sto gramów. - Tu się nic nie zmieni - smutno uśmiecha się Polak w Hawanie. - Jak nie Hiszpanie, to Amerykanie, jak nie Amerykanie, to Sowieci. Jak nie Batista, to Castro. Ciekawe, kto będzie po nim...
Mieszka z żoną i synem w niegdyś luksusowym kolonialnym pałacyku przy San Lazaro, jednej z najdłuższych ulic Hawany. Przed rewolucją rezydowała w nim bogata hiszpańska rodzina ze służbą. Dziś mieszka tu kilkanaście rodzin. Pan Jurek zajmuje parter. Wielki hall został przerobiony na kilka pokoi. Popękane ściany, marmurowe kolumny, tynk sypiący się z wysokich sufitów tworzą surrealistyczną atmosferę. Skład starych mebli, pudeł i pudełek. Trochę polskich książek i pożółkłych tygodników z lat 50. Łazienka i toaleta na zewnątrz, na podwórku. Okna nie oszklone.
Pan Jurek już ponad dwadzieścia lat mieszka na kartonowych pudełkach. Spakował się do nich tak, jakby miał się już jutro wyprowadzić. Czekanie na Godota przybrało tragicznie prawdziwą wymowę.
Po filiżance kawy "Cubita" wychodzimy w miasto. Wokół zrujnowane kamienice, gruz, kurz, spaliny i bandy rozwrzeszczanych dzieciaków. San Lazaro biegnie równolegle do wybrzeża. Od Starej Hawany ciągnie się przez Vedado aż do eleganckiej dzielnicy Miramar. W latach 50. w szykownym zameczku na Miramar Ernest Hemingway pił i pisał "Starego człowieka i morze". To właśnie z Bay Hemingway, gdzie obecnie znajduje się muzeum, pisarz wypływał na wielogodzinne połowy blue marlin, czyli miecznika. Dziś w Miramar, w luksusowych pałacach z basenami, strzeżeni przez milicję, mieszkają ministrowie, urzędnicy i biznesmeni.
- Żyją sobie jak królowie, skurwysyny... - syczy przez zęby "nasz człowiek w Hawanie" na widok mercedesów przemykających wśród zardzewiałych ład i starych chevroletów. - Ja muszę zapłacić czterysta dolarów za podanie o paszport. A moja miesięczna pensja to czterysta peso, czyli dwadzieścia dolarów.
Z pensji od dawna nie można się utrzymać. Ze swojej pan Jurek może kupić na wolnym rynku dwa kilogramy pomidorów, kilogram ziemniaków oraz kilka bananów i pomarańczy. Idziemy w stronę Starej Hawany. Coraz więcej turystów, przede wszystkim podtatusiali Niemcy i Hiszpanie. Zwinni Kubańczycy kręcą się wokoło, oferując cygara, rum i tanie pokoje. - Trzeba uważać na podrabiane cygara - wyjaśnia mój przewodnik - skręcają je z wysuszonych liści bananów. Co chwila zaczepiają nas podlotki, z których większość nie ma nawet 15 lat. "Senior, senior. Zaczekaj! Pójdziemy! Nic nie chcę od ciebie. Chcę tylko być z tobą" - czarują po hiszpańsku lub łamaną angielszczyzną. Życie w Hawanie toczy się na ulicy jak rok długi. Temperatura nie spada w zimie poniżej 25 stopni Celsjusza. - Teraz jest okres ziemniaków - pan Jurek wskazuje na zbutwiały, zapadnięty stragan - czasem coś sprzedają... Ale tylko na kartki. Ziemniak jest towarem, który można wymienić na chleb albo skarpetki. Chleb dostępny jest tylko w hotelach. Kubańczykom pozostaje jedna bułka dziennie na kartki. Mają one formę zeszytu, do którego sprzedający skrupulatnie wpisuje wydane towary... albo i nie wpisuje. Liczą się tylko znajomości. Życie na Kubie jest nieustającym teatrem absurdu, animowanym siedmiogodzinnymi monologami głównego aktora.
Pan Jurek szczególnie narzeka na kotlety. - Cały czas pluję, gdy jem to świństwo, nie sposób tego przełknąć. Kotlety, picadillo de soya, czyli mięso z soją, są jedynym dostępnym na kartki rodzajem "mięsa". W istocie jest to brunatnoczerwona mieszanka świńskich resztek i wytłoków soi. Brak higieny i chłodziarek sprawia, że ta i tak dostatecznie obrzydliwa i cuchnąca masa natychmiast się rozkłada. Awantura wybuchła, gdy lekarz, pracownik tutejszego san- epidu, publicznie ogłosił, że specjał jest przyczyną wielu chorób i zgonów.
- Lekarz zniknął, a nam pozostały kotlety oraz zapewnienie rządu, że mięso jest dobre i zdrowe - kontynuuje pan Jurek. - Wydano jednak ulotki, zalecając, by kotlety smażyć zaraz po wyjęciu z lodówki. Na centralnym, pięknie odrestaurowanym placu Broni spotykamy jednego z dysydentów, niezależnego dziennikarza Raula Rivero Castanedę. Na Kubie nikt o nim nie słyszał. Nie wolno mu drukować w kraju. Walkę o wolność słowa może toczyć tylko za granicą. - Władze tolerują tę nieszkodliwą działalność, żeby spełnić oczekiwania Zachodu - uświadamia mnie pan Jerzy. - Jaka dla nas korzyść z tego, że sztampowe historie o totalitaryzmie kubańskim drukuje się w Stanach Zjednoczonych czy w Europie? Tych, którzy próbują samodzielnie wydawać podziemne gazetki i książki, sprawnie likwidują służby bezpieczeństwa. Są rozstrzeliwani lub torturowani. Zmusza się ich do "strzyżenia" zębami trawników lub oblewa fekaliami, gdy wycieńczeni zasypiają. Wśród ruin Starej Hawany tkwią jak rodzynki odrestaurowane kawiarnie i sklepy z pamiątkami. Najlepiej sprzedają się plakaty i koszulki z Ernesto Che Guevarą. Grupa starszych Amerykanów stoi przed domem Grahama Greene?a. Tuż obok, w hotelu Valencia, kręcono film według jego książki "Nasz człowiek w Hawanie". W najpopularniejszej kawiarni stolicy, La Bodeguita del Medio, filiżanka kawy kosztuje cztery dolary. Chętnych nie brakuje. Kelnerzy niezmiennie od lat pokazują stolik, przy którym Graham Greene i Ernest Hemingway popijali słynny rum "Havana Club", dzisiaj trzy dolary za sto gramów. - Tu się nic nie zmieni - smutno uśmiecha się Polak w Hawanie. - Jak nie Hiszpanie, to Amerykanie, jak nie Amerykanie, to Sowieci. Jak nie Batista, to Castro. Ciekawe, kto będzie po nim...
Więcej możesz przeczytać w 45/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.