Jak bardzo jesteśmy uzależnieni od telewizji? Czy jeszcze jesteśmy jej amatorami, czy już niewolnikami? I jaką rolę odegra ona w naszym życiu w czasie tegorocznych świąt Bożego Narodzenia?
Parę dni temu zobaczyłem w telewizji relację z awantury, jaka odbyła się w siedzibie jednej z lokalnych kablówek. Zdesperowani ludzie szturmowali gabinet prezesa, żądając natychmiastowego wznowienia transmisji programów telewizyjnych. Rozhisteryzowane kobiety płakały, staruszki wznosiły ręce do nieba.
- Jak można ludzi zostawić bez telewizji - krzyczały. - Teraz to już całkiem życia nie mamy! Wracamy do domu, a tam cisza, nic się nie dzieje! Tego się nie da wytrzymać!!!
Reporter wydawał się trochę zaskoczony siłą desperacji, zagadnął więc najspokojniej wyglądającą kobiecinę, siedzącą z boku z opuszczonymi rękami: - Co pani teraz robi wieczorem, jak nie ma telewizji?
- Jak to, co robię - załkała.
- Siedzę i w sufit patrzę, a co mam robić?!
To nie był kabaret ani groteska, ani kpina. To był dokument, czyli prawda o tym, jacy jesteśmy, a w każdym razie wielu spośród nas. Okupującym siedzibę kablówki przydałaby się zapewne już nie tyle na nowo podłączona telewizja, ile raczej zbiorowa psychoterapia i po kapsułce prozacu na głowę, ale mnie dało to do myślenia. W jakim stopniu jesteśmy uzależnieni od telewizji? Czy jeszcze jesteśmy jej amatorami, czy już niewolnikami? I jaką rolę odegra ona w naszym życiu w czasie tegorocznych świąt Bożego Narodzenia?
Pewnie telewizory rozgrzeją się do czerwoności jak Polska długa i szeroka, anteny satelitarne będą śmigać na naszych dachach od satelity do satelity, a w pilotach będą się wyczerpywać baterie. Choinka choinką, karp karpiem, ale i tak to telewizor okaże się najważniejszym elementem świątecznego nastroju. Będzie uroczyście pomrukiwać najpierw życzeniami, potem toastami oraz podśpiewywać kolędy głosami wszystkich możliwych piosenkarzy, choć i tak nikt nie dorówna Radiu Zet, które przygotowało swoją wersję "Wśród nocnej ciszy", zaśpiewaną przez polskich polityków różnych opcji z niepowtarzalnym parlandem Lecha Wałęsy i absolutnie nienaprawialnym fałszowaniem Hanny Suchockiej! Będzie też podpowiadać, co mamy robić: a to, że już czas na wigilijną wieczerzę (bo pierwsza gwiazdka na niebie), a to, że sianko pod obrus, talerz dla nieznajomego, opłatek i życzenia, a dopiero potem prezenty. Dzięki tej świątecznej ściągawce poczujemy się zwolnieni ze skupienia i radości. Nawet - z odświętności, bo tej poleje się w nadmiarze z telewizora.
A potem obejrzymy filmy. Jeden, drugi, trzeci. Starannie wybrane przez szefów poszczególnych kanałów. Same atrakcje. Po prostu bakalie. Zasiądziemy do oglądania, a świąteczne godziny będą nam przepływały między palcami. Ulatywały. Wyparowywały. Pół biedy, jeśli domownicy okażą się liberalni i pozwolą w trakcie filmu zamienić z sobą dwa słowa, podzielić się uwagą, skojarzeniem, wspomnieniem. Ale biada, jeśli domowi kinomani są telewizyjnymi bigotami i celebrują oglądanie filmu na małym ekranie niczym nabożeństwo, żądając, by życie wokół nich zamarło w oczekiwaniu na przerwę na reklamy.
Mam nadzieję, że nasze kochane desperatki z miasta, gdzie zepsuła się kablówka, odzyskają sens życia, bo - ulegając ich błaganiom - prezes wznowił transmisję programów. Ale ciekaw też jestem, czy przy okazji zdadzą sobie sprawę, jak pozornie telewizja zaspokaja ich apetyt na uczucia, wzruszenia i emocjonalną normalność. Bo przecież na przykład skumulowane w okresie świątecznym filmy fabularne w ogóle nie powinny uchodzić za atrakcję; wszak są one ze strony telewizji dowodem pójścia na łatwiznę. To tak, jakby pani domu na wigilijny stół wystawiła wyłącznie pięknie przyrządzone dania kupione w eleganckiej garmażerii. No nie! Karp musi być zrobiony w domu, a kutia własnoręcznie utarta i wymieszana! Ciasto drożdżowe musi nie tylko smakować, ale też pachnieć na całą klatkę schodową przy wyjmowaniu z pieca. A uszka do barszczu? No cóż, trzeba je mężnie i cierpliwie zwijać, najlepiej całą rodziną. Wtedy jest Wigilia. Wtedy wszystko smakuje. Wtedy czujemy, że jesteśmy rodziną. I wtedy znajdujemy chwilę, by - choćby przy okazji wspólnych przygotowań - z sobą porozmawiać.
I może powiedzieć sobie jeszcze raz, że się kochamy.
Jedzenie z garmażerii dobre jest kiedy indziej, ale nie w święta. Filmy w telewizji też dla mnie nie stanowią świątecznej atrakcji. Ale gdyby tak pokazano specjalne, wielkie programy rozrywkowe!? Wyjątkowi goście, kosztowne scenografie, prezenty, jakich nie ma na co dzień!? Ech, pomarzyć...
Niezależnie od marzeń scenariusz najbliższych dni przedstawia się prosto: będziemy jeść i oglądać telewizję. Do przesytu. Będziemy słuchać kolęd, zamiast je śpiewać. Będziemy składać sobie życzenia słowami usłyszanymi wcześniej z ust ulubionych telewizyjnych prezenterów. Będziemy to wszystko robili, nawet nie zdając sobie sprawy, że jesteśmy do tego stopnia uzależnieni. I wcale nie popsuje nam to dobrego humoru. My, ludzie końca tysiąclecia, nie zwykliśmy żałować swoich dusz, jeśli stają się - niczym telewizyjny ekran - szklane. Przed nami szklane święta i szklane rozmowy. Pamiętajmy więc choćby, żeby opłatek, którym się podzielimy, też nie okazał się ze szkła, bo wtedy jednak na pewno się skaleczymy.
- Jak można ludzi zostawić bez telewizji - krzyczały. - Teraz to już całkiem życia nie mamy! Wracamy do domu, a tam cisza, nic się nie dzieje! Tego się nie da wytrzymać!!!
Reporter wydawał się trochę zaskoczony siłą desperacji, zagadnął więc najspokojniej wyglądającą kobiecinę, siedzącą z boku z opuszczonymi rękami: - Co pani teraz robi wieczorem, jak nie ma telewizji?
- Jak to, co robię - załkała.
- Siedzę i w sufit patrzę, a co mam robić?!
To nie był kabaret ani groteska, ani kpina. To był dokument, czyli prawda o tym, jacy jesteśmy, a w każdym razie wielu spośród nas. Okupującym siedzibę kablówki przydałaby się zapewne już nie tyle na nowo podłączona telewizja, ile raczej zbiorowa psychoterapia i po kapsułce prozacu na głowę, ale mnie dało to do myślenia. W jakim stopniu jesteśmy uzależnieni od telewizji? Czy jeszcze jesteśmy jej amatorami, czy już niewolnikami? I jaką rolę odegra ona w naszym życiu w czasie tegorocznych świąt Bożego Narodzenia?
Pewnie telewizory rozgrzeją się do czerwoności jak Polska długa i szeroka, anteny satelitarne będą śmigać na naszych dachach od satelity do satelity, a w pilotach będą się wyczerpywać baterie. Choinka choinką, karp karpiem, ale i tak to telewizor okaże się najważniejszym elementem świątecznego nastroju. Będzie uroczyście pomrukiwać najpierw życzeniami, potem toastami oraz podśpiewywać kolędy głosami wszystkich możliwych piosenkarzy, choć i tak nikt nie dorówna Radiu Zet, które przygotowało swoją wersję "Wśród nocnej ciszy", zaśpiewaną przez polskich polityków różnych opcji z niepowtarzalnym parlandem Lecha Wałęsy i absolutnie nienaprawialnym fałszowaniem Hanny Suchockiej! Będzie też podpowiadać, co mamy robić: a to, że już czas na wigilijną wieczerzę (bo pierwsza gwiazdka na niebie), a to, że sianko pod obrus, talerz dla nieznajomego, opłatek i życzenia, a dopiero potem prezenty. Dzięki tej świątecznej ściągawce poczujemy się zwolnieni ze skupienia i radości. Nawet - z odświętności, bo tej poleje się w nadmiarze z telewizora.
A potem obejrzymy filmy. Jeden, drugi, trzeci. Starannie wybrane przez szefów poszczególnych kanałów. Same atrakcje. Po prostu bakalie. Zasiądziemy do oglądania, a świąteczne godziny będą nam przepływały między palcami. Ulatywały. Wyparowywały. Pół biedy, jeśli domownicy okażą się liberalni i pozwolą w trakcie filmu zamienić z sobą dwa słowa, podzielić się uwagą, skojarzeniem, wspomnieniem. Ale biada, jeśli domowi kinomani są telewizyjnymi bigotami i celebrują oglądanie filmu na małym ekranie niczym nabożeństwo, żądając, by życie wokół nich zamarło w oczekiwaniu na przerwę na reklamy.
Mam nadzieję, że nasze kochane desperatki z miasta, gdzie zepsuła się kablówka, odzyskają sens życia, bo - ulegając ich błaganiom - prezes wznowił transmisję programów. Ale ciekaw też jestem, czy przy okazji zdadzą sobie sprawę, jak pozornie telewizja zaspokaja ich apetyt na uczucia, wzruszenia i emocjonalną normalność. Bo przecież na przykład skumulowane w okresie świątecznym filmy fabularne w ogóle nie powinny uchodzić za atrakcję; wszak są one ze strony telewizji dowodem pójścia na łatwiznę. To tak, jakby pani domu na wigilijny stół wystawiła wyłącznie pięknie przyrządzone dania kupione w eleganckiej garmażerii. No nie! Karp musi być zrobiony w domu, a kutia własnoręcznie utarta i wymieszana! Ciasto drożdżowe musi nie tylko smakować, ale też pachnieć na całą klatkę schodową przy wyjmowaniu z pieca. A uszka do barszczu? No cóż, trzeba je mężnie i cierpliwie zwijać, najlepiej całą rodziną. Wtedy jest Wigilia. Wtedy wszystko smakuje. Wtedy czujemy, że jesteśmy rodziną. I wtedy znajdujemy chwilę, by - choćby przy okazji wspólnych przygotowań - z sobą porozmawiać.
I może powiedzieć sobie jeszcze raz, że się kochamy.
Jedzenie z garmażerii dobre jest kiedy indziej, ale nie w święta. Filmy w telewizji też dla mnie nie stanowią świątecznej atrakcji. Ale gdyby tak pokazano specjalne, wielkie programy rozrywkowe!? Wyjątkowi goście, kosztowne scenografie, prezenty, jakich nie ma na co dzień!? Ech, pomarzyć...
Niezależnie od marzeń scenariusz najbliższych dni przedstawia się prosto: będziemy jeść i oglądać telewizję. Do przesytu. Będziemy słuchać kolęd, zamiast je śpiewać. Będziemy składać sobie życzenia słowami usłyszanymi wcześniej z ust ulubionych telewizyjnych prezenterów. Będziemy to wszystko robili, nawet nie zdając sobie sprawy, że jesteśmy do tego stopnia uzależnieni. I wcale nie popsuje nam to dobrego humoru. My, ludzie końca tysiąclecia, nie zwykliśmy żałować swoich dusz, jeśli stają się - niczym telewizyjny ekran - szklane. Przed nami szklane święta i szklane rozmowy. Pamiętajmy więc choćby, żeby opłatek, którym się podzielimy, też nie okazał się ze szkła, bo wtedy jednak na pewno się skaleczymy.
Więcej możesz przeczytać w 52/1998 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.