Kiedy już opadnie pierwsza fala entuzjazmu z powodu zwycięstwa pomarańczowej rewolucji na Ukrainie, okaże się zapewne, że wielu jej uczestników będzie bardzo rozczarowanych rezultatami tego triumfu. Po chwilach zbiorowych uniesień trzeba będzie bowiem stawić czoła brutalnej rzeczywistości. Po przebudzeniu z euforii, tak pięknie pachnące dziś pomarańcze, mogą zacząć trącić zgnilizną.
Ukraina jest biednym, zacofanym i źle zorganizowanym krajem. Jej modernizacja, nawet w przypadku bardzo zdecydowanych reform, musi zająć długie lata. Tymczasem zwycięstwo obozu reformatorskiego zapowiada się na bardzo połowiczne - jak każde zwycięstwo osiągnięte w drodze kompromisu. Na razie Wiktor Juszczenko i jego zwolennicy wywalczyli szansę na uczciwe powtórzenie sfałszowanej II tury wyborów. Juszczenko powinien je wygrać. Ale ceną, jaką płaci opozycja za ustępstwo obozu władzy w tej sprawie, jest zgoda na okrojenie uprawnień prezydenta. W efekcie, prawdziwe schody zaczną się przed Juszczenkę i jego zwolennikami dopiero po wygranej w wyborach. Dopiero wówczas będą oni musieli walczyć o wyłonienie proreformatorskiego rządu. I nie ma cienia wątpliwości, że natrafią na wszelkie możliwe przeszkody ze strony dotychczasowego obozu władzy, który przez lata umacniał swoje oligarchiczno-mafijne rządy. Może się wtedy okazać, że ekipa Juszczenki nie da sobie z nimi rady i nie będzie w stanie przeprowadzić przełomowych zmian. Wtedy wielu dzisiejszych zwolenników lidera opozycji okrzyknie go nie mianem bohatera, lecz zdrajcy. Przestaną pamiętać, że uniknął rozlewu krwi i podziału kraju, a zaczną wypominać (jak w Polsce Tadeuszowi Mazowieckiemu), że zamiast "zburzyć Bastylię", zasiadł do okrągłego stołu, dopuszczając do zepsucia się pomarańczy.
Juliusz Urbanowicz