Wiedeński szczyt zakończył się impasem, ale najdonioślejsze decyzje dotyczące UE zapadały po najostrzejszych kryzysach
"Nie jestem jeszcze pomnikiem. Gdy kończy się święto, na pomnikach lubią siadać ptaki"
Helmut Kohl
Sala wiedeńskiego pałacu cesarskiego była już sceną wielu wydarzeń. Tam "grano" dziewiętnastowieczny koncert europejski, a od zeszłego tygodnia w książce gości Hofburga znajdują się uczestnicy szczytu Unii Europejskiej. Na barwne anegdoty towarzyszące pierwszemu wydarzeniu nałożyły się równie barwne słowa szefów państw i rządów piętnastki. Joschka Fischer: "Niemcy nie będą dłużej dojną krową unii". Jego partner hiszpański Ramon de Miquel: "Niemcy zachowują się jak nowoczesny Robin Hood - chcą zabierać biedniejszym i dawać bogatszym". Pogodna autoironia fetowanego honorowym obywatelstwem europejskim Helmuta Kohla nie zrównoważyła sporu, a szczyt zakończył się impasem. Na placu boju pozostał niewzruszony komisarz unijny Hans van der Broek, który z niezmąconym spokojem przypomniał, że do tej pory wszystkie kryzysy w unii kończyły się dobrze. "Debata finansowa nie powinna opóźnić rozszerzenia" - dodał. Jest jasne, że chodzi o pieniądze. I to o spore - o przepływy netto między płatnikami i biorcami, o budżet unijny budowany ze składek członkowskich i wydawany na fundusze wspólnotowe, trafiające ostatecznie do części krajów członkowskich. Chodzi m.in. o wspólną politykę rolną i o politykę regionalną. Choć jako kandydaci nie możemy w tej debacie uczestniczyć, to przecież jej przebieg i następujące po niej decyzje będą nas dotyczyć bezpośrednio i to już niedługo. "W grze" są fundusze przewidziane na pomoc przedakcesyjną i na regularne wypłaty, do których drogę otworzy nam dopiero członkostwo.
Obserwując bacznie wydarzenia, powinniśmy dobrze rozumieć istotę sporu. Zapewne rację mają ci, którzy z rezerwą odnoszą się do pierwszych ciosów i okrzyków. Szczyt wiedeński był okazją do zaprezentowania wyjściowych warunków targu. Strony określiły swoje pozycje, wytoczyły główne argumenty, podniosły poprzeczkę ewentualnego kompromisu, a własnemu elektoratowi przekazały sygnał o swej nieustępliwości. Pojawia się ryzyko, że tak ostry debiut na parkiecie utrudni przejście do "wolniejszych kawałków", że niezręcznie będzie się wycofywać z wypowiedzianych w ferworze startu słów. Do mety pozostaje jeszcze tymczasem trochę czasu i wszyscy goście Austriaków, którzy przestaną niedługo przewodniczyć unii, wiedzą, że jakieś rozwiązanie trzeba będzie w końcu znaleźć. I rzeczywiście jest tak, jak ocenia unijny wyga van der Broek: po kryzysie przychodzi zwykle przesilenie, a najdonioślejsze decyzje zapadały dotychczas po najostrzejszych kryzysach. Nie tak dawno mieliśmy kryzys w sprawie europejskiego banku centralnego, bez którego nie byłoby euro. Dziś liczba przeciwników wspólnej waluty skurczyła się, bank działa, a nowa waluta wchodzi do obiegu za dwa tygodnie. A my? Rzetelna analiza każe uznać, że nie tylko wejście do unii jest dla nas opłacalne, ale także to, że dla członkostwa w unii nie mamy sensownej alternatywy. Równie rzetelna analiza pozwala przyjąć, że rozszerzenie UE leży w żywotnym interesie jej samej, bez rozszerzenia bowiem utknie ona na martwym punkcie i nie zdoła odpowiedzieć na tzw. globalne wyzwania. Co zatem należy zrobić, by - również w kontekście wiedeńskiego sporu - zrealizować nasz plan? Odpowiedź nie jest bardzo trudna: należy mianowicie uczynić nasz kraj jeszcze atrakcyjniejszym dla unii. To znaczy ani na chwilę nie zwolnić z jego unowocześnianiem. Jeśli utrzymamy tempo, za cztery lata będzie się mniej mówiło o dojnych krowach i Robin Hoodach, a więcej o zdrowej i konkurencyjnej Polsce, która będzie dla zjednoczonej Europy szansą, a nie groźbą.
Helmut Kohl
Sala wiedeńskiego pałacu cesarskiego była już sceną wielu wydarzeń. Tam "grano" dziewiętnastowieczny koncert europejski, a od zeszłego tygodnia w książce gości Hofburga znajdują się uczestnicy szczytu Unii Europejskiej. Na barwne anegdoty towarzyszące pierwszemu wydarzeniu nałożyły się równie barwne słowa szefów państw i rządów piętnastki. Joschka Fischer: "Niemcy nie będą dłużej dojną krową unii". Jego partner hiszpański Ramon de Miquel: "Niemcy zachowują się jak nowoczesny Robin Hood - chcą zabierać biedniejszym i dawać bogatszym". Pogodna autoironia fetowanego honorowym obywatelstwem europejskim Helmuta Kohla nie zrównoważyła sporu, a szczyt zakończył się impasem. Na placu boju pozostał niewzruszony komisarz unijny Hans van der Broek, który z niezmąconym spokojem przypomniał, że do tej pory wszystkie kryzysy w unii kończyły się dobrze. "Debata finansowa nie powinna opóźnić rozszerzenia" - dodał. Jest jasne, że chodzi o pieniądze. I to o spore - o przepływy netto między płatnikami i biorcami, o budżet unijny budowany ze składek członkowskich i wydawany na fundusze wspólnotowe, trafiające ostatecznie do części krajów członkowskich. Chodzi m.in. o wspólną politykę rolną i o politykę regionalną. Choć jako kandydaci nie możemy w tej debacie uczestniczyć, to przecież jej przebieg i następujące po niej decyzje będą nas dotyczyć bezpośrednio i to już niedługo. "W grze" są fundusze przewidziane na pomoc przedakcesyjną i na regularne wypłaty, do których drogę otworzy nam dopiero członkostwo.
Obserwując bacznie wydarzenia, powinniśmy dobrze rozumieć istotę sporu. Zapewne rację mają ci, którzy z rezerwą odnoszą się do pierwszych ciosów i okrzyków. Szczyt wiedeński był okazją do zaprezentowania wyjściowych warunków targu. Strony określiły swoje pozycje, wytoczyły główne argumenty, podniosły poprzeczkę ewentualnego kompromisu, a własnemu elektoratowi przekazały sygnał o swej nieustępliwości. Pojawia się ryzyko, że tak ostry debiut na parkiecie utrudni przejście do "wolniejszych kawałków", że niezręcznie będzie się wycofywać z wypowiedzianych w ferworze startu słów. Do mety pozostaje jeszcze tymczasem trochę czasu i wszyscy goście Austriaków, którzy przestaną niedługo przewodniczyć unii, wiedzą, że jakieś rozwiązanie trzeba będzie w końcu znaleźć. I rzeczywiście jest tak, jak ocenia unijny wyga van der Broek: po kryzysie przychodzi zwykle przesilenie, a najdonioślejsze decyzje zapadały dotychczas po najostrzejszych kryzysach. Nie tak dawno mieliśmy kryzys w sprawie europejskiego banku centralnego, bez którego nie byłoby euro. Dziś liczba przeciwników wspólnej waluty skurczyła się, bank działa, a nowa waluta wchodzi do obiegu za dwa tygodnie. A my? Rzetelna analiza każe uznać, że nie tylko wejście do unii jest dla nas opłacalne, ale także to, że dla członkostwa w unii nie mamy sensownej alternatywy. Równie rzetelna analiza pozwala przyjąć, że rozszerzenie UE leży w żywotnym interesie jej samej, bez rozszerzenia bowiem utknie ona na martwym punkcie i nie zdoła odpowiedzieć na tzw. globalne wyzwania. Co zatem należy zrobić, by - również w kontekście wiedeńskiego sporu - zrealizować nasz plan? Odpowiedź nie jest bardzo trudna: należy mianowicie uczynić nasz kraj jeszcze atrakcyjniejszym dla unii. To znaczy ani na chwilę nie zwolnić z jego unowocześnianiem. Jeśli utrzymamy tempo, za cztery lata będzie się mniej mówiło o dojnych krowach i Robin Hoodach, a więcej o zdrowej i konkurencyjnej Polsce, która będzie dla zjednoczonej Europy szansą, a nie groźbą.
Więcej możesz przeczytać w 51/1998 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.