Tylko w państwie totalitarnym każdy, kto staje przed sądem, okazuje się winny
-Hańba! Tacy sami jak mordercy!" - krzyczał tłum na sali rozpraw po ogłoszeniu wyroku uniewinniającego Beatę K. oskarżoną o zabójstwo Daniela Jaźwińskiego w sklepie Ultimo. Opinia publiczna jest przekonana, że sądy funkcjonują sprawnie jedynie wtedy, gdy wydają wyroki skazujące na długoletnie więzienie. Uniewinnienie oskarżonego świadczy zaś o ich nieudolności. - W czasach totalitaryzmu oskarżenie kogoś było równoznaczne z tym, że zostanie on skazany - mówi Marek Nowicki prezes Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. - Nie chciałbym jednak żyć w państwie, w którym każdy stający przed obliczem wymiaru sprawiedliwości okazuje się winny.
Tymczasem tego właśnie domaga się "ulica", przerażona doniesieniami mediów o tym, że zbrodnie pozostają bezkarne, a oskarżeni wychodzą na wolność wprost z sali rozpraw. Polacy są zakładnikami swojego strachu, obarczając sądy winą za mizerne efekty walki z przestępczością. 48 proc. ankietowanych przez CBOS stwierdza, że trzecia władza jest zbyt łagodna i pobłaża bandytom. W naszym społeczeństwie nadal obowiązuje imperatyw Hegla, według którego zbrodnia jest negacją porządku prawnego, a kara stanowi negację przestępstwa. Dwie negacje dają afirmację, a więc poprzez wyrok skazujący możliwy jest powrót do stanu prawnej równowagi.
- Od czasów procesu Chrystusa ludzie przychodzili do sądów tylko po jedno: wyrok skazujący - mówi prof. Marian Filar z UMK w Toruniu. W takim sposobie myślenia nie ma miejsca na domniemanie niewinności. Tymczasem zasada ta obowiązuje w polskim prawie wraz z regułą in dubio pro reo - wątpliwości należy tłumaczyć na korzyść oskarżonego. W uzasadnieniu werdyktu w sprawie zabójstwa Daniela Jaźwińskiego sędzia Wojciech Małek stwierdził: "Zasady te zostały ustanowione nie po to, aby uniewinnić Beatę K., lecz aby chroniły społeczeństwo przed samowolą organów władzy". Z pewnością nie są one w Polsce nadużywane: liczba uniewinnień orzekanych przez sądy karne pierwszej instancji od lat się nie zmieniła. Wskaźnik ten waha się od 3 proc. do 3,8 proc. i jest nieco niższy niż w państwach Unii Europejskiej.
Problem polega na tym, że zakończenie procesu uniewinnieniem często jest wymuszone złą jakością dowodów dostarczanych przez policję i prokuraturę. Z tego właśnie powodu Mariusz S. - główny oskarżony o zabójstwo Wojtka Króla - nie został skazany przez warszawski Sąd Okręgowy. Wcześniej policjanci, którzy "ujęli groźnego przestępcę", za swój błyskawiczny sukces otrzymali nagrody, a gratulacje składał im premier Włodzimierz Cimoszewicz. Akt oskarżenia opierał się jednak wyłącznie na poszlakach - typowani sprawcy nie mieli wiarygodnego alibi, a pies policyjny rozpoznał w taksówce ich zapachy. Przed sądem okazało się, że najważniejsza poszlaka, czyli dowód zapachowy, nie jest wiarygodna, gdyż podczas czynności śledczych rażąco naruszono przepisy (źle pobrano i zabezpieczono dowody osmologiczne). Najczęściej w tego typu eksperymentach śledczych popełnia się tzw. błąd Mądrego Hansa. Polega on na tym, że przewodnik psa wie, w którym słoiku znajduje się zapach stanowiący przedmiot identyfikacji, i swoim zachowaniem sugeruje jego wybór.
Rażących zaniedbań dopatrzono się także w procesie Roberta M. oskarżonego o zabójstwo rzecznika ursuskiej "Solidarności" Andrzeja Krzepkowskiego. W uzasadnieniu wyroku uniewinniającego sąd stwierdził, że policja i prokuratura "zastraszały" świadków oraz "rozdawały" im role. Kosztowne badania morfologiczne i DNA kociego włosa znalezionego na ciele ofiary doprowadziły jedynie do konstatacji, że pochodził on od zwykłego dachowca.
- Jeden z klasyków kryminologii powiedział, że najlepszą bronią policjanta jest maszyna do pisania. Materiał dowodowy musi być więc odpowiednio przygotowany. To, co ładnie wygląda w śledztwie, nie może się podczas postępowania sądowego rozsypać jak domek z kart. Tymczasem nasze prokuratury zawężają perspektywę do samego aktu oskarżenia, lekceważąc fakt, że nie jest on końcem ich dzieła, lecz dopiero początkiem procesu dowodzenia winy - mówi prof. Marian Filar. Z takiego właśnie powodu spektakularny proces Niuńka, Krzaczka, Sztywnego i Faszysty - domniemanych zabójców Piotra i Alicji Jaroszewiczów - zakończył się fiaskiem autorów aktu oskarżenia. O uniewinnienie ich poprosił nawet prokurator. "Czynności procesowe wykonane zostały nierzetelnie, oględziny pobieżnie, a na miejscu przestępstwa znalazło się wiele osób, których obecność nie była uzasadniona" - argumentował sąd. Wielu odcisków palców ujawnionych na miejscu zbrodni nie udało się zidentyfikować, część zaś należała do policjantów przeprowadzających oględziny. - Często bywa tak, że technik kryminalistyczny musi pokornie czekać, siedząc na swojej walizce, aż politycy i wysocy oficerowie policji "nasycą" się widokiem miejsca zbrodni, mimowolnie zacierając ślady przestępstwa - mówi dr Ewa Gruza z Zakładu Kryminalistyki UW. Tak było w sprawie Marka Papały, kiedy jako jeden z pierwszych na miejscu zbrodni pojawił się Leszek Miller, były minister spraw wewnętrznych i administracji. Do dziś zabójca komendanta nie jest znany.
Policja stara się za wszelką cenę doprowadzić do skazania "kogoś podejrzanego". Nie jest to trudne, ponieważ - w przeciwieństwie do głośnych procesów komentowanych przez media - na "prawniczej prowincji" zasada domniemania niewinności praktycznie nie obowiązuje. W pewnym sądzie rejonowym jedynym dowodem w sprawie o pobicie było rozpoznanie sprawcy przez pokrzywdzoną. Zanim doszło do formalnej czynności procesowej, policjanci zaprezentowali "swoją zdobycz" z pytaniem: "Czy to właśnie ten?". Sąd przeszedł do porządku dziennego nad tym, że oskarżony nie ma ręki, ale kikut, o czym pokrzywdzona wcześniej nigdy nie wspominała. - Rozpoznanie podejrzanego przez świadka przestępstwa ma dużą moc dowodową. Większość czynności tzw. okazania jest jednak błędnie przeprowadzana. Osoby, wśród których staje podejrzany, są źle dobrane: szczupły pojawia się wśród grubasów, a niski staje razem z wysokimi - twierdzi Ewa Gruza.
Dobrzy adwokaci potrafią bezwzględnie wykorzystać każdy błąd popełniony przez policjantów, techników kryminalistycznych, biegłych i prokuratorów. W sprawie O.J. Simpsona oskarżonego o podwójne zabójstwo wydawało się, że badanie kodu DNA stanowi stuprocentowy dowód winy amerykańskiego gwiazdora. Został on jednak zakwestionowany przez obronę - poszczególne próbki krwi były pobrane przez laboranta bez zmiany rękawiczek, a później preparat był niewłaściwie przechowywany. Ta okoliczność w istotny sposób zaważyła na uniewinnieniu Simpsona. Z kolei niemiecki Sąd Najwyższy rozpatrywał sprawę, w której głównym dowodem była ekspertyza nasienia pedofila oskarżonego o zgwałcenie chłopca. Prawdopodobieństwo, że sperma należy do oskarżonego, wyniosło 99,986 proc. W praktyce oznaczało to, że aż 35 mężczyzn z 250 tys. mieszkających w miejscu popełnienia zbrodni mogło mieć taki sam kod genetyczny. Chłodne i logiczne rozumowanie rzadko pozwala przekonać opinię publiczną o słuszności rozstrzygnięcia. Rozpalone emocje po wydaniu kontrowersyjnego wyroku w sprawie O.J. Simpsona studził prezydent Bill Clinton. Wezwał on Amerykanów do uszanowania werdyktu, mówiąc: "Ława przysięgłych wydała wyrok po zapoznaniu się z dowodami, a szacunek dla wymiaru sprawiedliwości wymaga jego respektowania". W Stanach Zjednoczonych pamiętano wówczas jeszcze rok 1992, kiedy po uniewinnieniu czterech białych policjantów oskarżonych o pobicie zatrzymanego pijanego czarnego kierowcy w Los Angeles wybuchły rozruchy. Zginęły wtedy 52 osoby, a straty materialne oszacowano na setki milionów dolarów. Z możliwością rozruchów liczył się też rząd w Tel Awiwie po tym, jak izraelski Sąd Najwyższy oczyścił z wszelkich zarzutów Johna Demianiuka. Wcześniej skazano go za udział w zagładzie Żydów w obozie koncentracyjnym w Treblince. Rozładowanie nastrojów społecznych było możliwe dzięki temu, że procedura uniewinniająca trwała kilka lat.
Gdyby do procesu doszło zaraz po Holocauście, rozstrzygnięcie byłoby inne. Zmieniają się bowiem nie tylko społeczne emocje, ale także prawnicze standardy ochrony praw oskarżonych. W 1990 r. zorganizowano w Stanach Zjednoczonych powtórkę procesu Ala Capone. Cała ława przysięgłych głosowała za uniewinnieniem chicagowskiego gangstera oskarżonego - z braku innych dowodów - o oszustwa podatkowe. Jeszcze bardziej spektakularnym wydarzeniem było powtórzenie procesu Chrystusa. W 1933 r. pod przewodnictwem dr Yeldeissela zebrał się ponownie w Jerozolimie sanhedryn - sąd żydowski. Po pięciogodzinnej mowie obrończej Jezus (stosunkiem głosów 4:1) został oczyszczony ze wszystkich postawionych mu zarzutów. Sąd zastosował regułę domniemania niewinności.
Tymczasem tego właśnie domaga się "ulica", przerażona doniesieniami mediów o tym, że zbrodnie pozostają bezkarne, a oskarżeni wychodzą na wolność wprost z sali rozpraw. Polacy są zakładnikami swojego strachu, obarczając sądy winą za mizerne efekty walki z przestępczością. 48 proc. ankietowanych przez CBOS stwierdza, że trzecia władza jest zbyt łagodna i pobłaża bandytom. W naszym społeczeństwie nadal obowiązuje imperatyw Hegla, według którego zbrodnia jest negacją porządku prawnego, a kara stanowi negację przestępstwa. Dwie negacje dają afirmację, a więc poprzez wyrok skazujący możliwy jest powrót do stanu prawnej równowagi.
- Od czasów procesu Chrystusa ludzie przychodzili do sądów tylko po jedno: wyrok skazujący - mówi prof. Marian Filar z UMK w Toruniu. W takim sposobie myślenia nie ma miejsca na domniemanie niewinności. Tymczasem zasada ta obowiązuje w polskim prawie wraz z regułą in dubio pro reo - wątpliwości należy tłumaczyć na korzyść oskarżonego. W uzasadnieniu werdyktu w sprawie zabójstwa Daniela Jaźwińskiego sędzia Wojciech Małek stwierdził: "Zasady te zostały ustanowione nie po to, aby uniewinnić Beatę K., lecz aby chroniły społeczeństwo przed samowolą organów władzy". Z pewnością nie są one w Polsce nadużywane: liczba uniewinnień orzekanych przez sądy karne pierwszej instancji od lat się nie zmieniła. Wskaźnik ten waha się od 3 proc. do 3,8 proc. i jest nieco niższy niż w państwach Unii Europejskiej.
Problem polega na tym, że zakończenie procesu uniewinnieniem często jest wymuszone złą jakością dowodów dostarczanych przez policję i prokuraturę. Z tego właśnie powodu Mariusz S. - główny oskarżony o zabójstwo Wojtka Króla - nie został skazany przez warszawski Sąd Okręgowy. Wcześniej policjanci, którzy "ujęli groźnego przestępcę", za swój błyskawiczny sukces otrzymali nagrody, a gratulacje składał im premier Włodzimierz Cimoszewicz. Akt oskarżenia opierał się jednak wyłącznie na poszlakach - typowani sprawcy nie mieli wiarygodnego alibi, a pies policyjny rozpoznał w taksówce ich zapachy. Przed sądem okazało się, że najważniejsza poszlaka, czyli dowód zapachowy, nie jest wiarygodna, gdyż podczas czynności śledczych rażąco naruszono przepisy (źle pobrano i zabezpieczono dowody osmologiczne). Najczęściej w tego typu eksperymentach śledczych popełnia się tzw. błąd Mądrego Hansa. Polega on na tym, że przewodnik psa wie, w którym słoiku znajduje się zapach stanowiący przedmiot identyfikacji, i swoim zachowaniem sugeruje jego wybór.
Rażących zaniedbań dopatrzono się także w procesie Roberta M. oskarżonego o zabójstwo rzecznika ursuskiej "Solidarności" Andrzeja Krzepkowskiego. W uzasadnieniu wyroku uniewinniającego sąd stwierdził, że policja i prokuratura "zastraszały" świadków oraz "rozdawały" im role. Kosztowne badania morfologiczne i DNA kociego włosa znalezionego na ciele ofiary doprowadziły jedynie do konstatacji, że pochodził on od zwykłego dachowca.
- Jeden z klasyków kryminologii powiedział, że najlepszą bronią policjanta jest maszyna do pisania. Materiał dowodowy musi być więc odpowiednio przygotowany. To, co ładnie wygląda w śledztwie, nie może się podczas postępowania sądowego rozsypać jak domek z kart. Tymczasem nasze prokuratury zawężają perspektywę do samego aktu oskarżenia, lekceważąc fakt, że nie jest on końcem ich dzieła, lecz dopiero początkiem procesu dowodzenia winy - mówi prof. Marian Filar. Z takiego właśnie powodu spektakularny proces Niuńka, Krzaczka, Sztywnego i Faszysty - domniemanych zabójców Piotra i Alicji Jaroszewiczów - zakończył się fiaskiem autorów aktu oskarżenia. O uniewinnienie ich poprosił nawet prokurator. "Czynności procesowe wykonane zostały nierzetelnie, oględziny pobieżnie, a na miejscu przestępstwa znalazło się wiele osób, których obecność nie była uzasadniona" - argumentował sąd. Wielu odcisków palców ujawnionych na miejscu zbrodni nie udało się zidentyfikować, część zaś należała do policjantów przeprowadzających oględziny. - Często bywa tak, że technik kryminalistyczny musi pokornie czekać, siedząc na swojej walizce, aż politycy i wysocy oficerowie policji "nasycą" się widokiem miejsca zbrodni, mimowolnie zacierając ślady przestępstwa - mówi dr Ewa Gruza z Zakładu Kryminalistyki UW. Tak było w sprawie Marka Papały, kiedy jako jeden z pierwszych na miejscu zbrodni pojawił się Leszek Miller, były minister spraw wewnętrznych i administracji. Do dziś zabójca komendanta nie jest znany.
Policja stara się za wszelką cenę doprowadzić do skazania "kogoś podejrzanego". Nie jest to trudne, ponieważ - w przeciwieństwie do głośnych procesów komentowanych przez media - na "prawniczej prowincji" zasada domniemania niewinności praktycznie nie obowiązuje. W pewnym sądzie rejonowym jedynym dowodem w sprawie o pobicie było rozpoznanie sprawcy przez pokrzywdzoną. Zanim doszło do formalnej czynności procesowej, policjanci zaprezentowali "swoją zdobycz" z pytaniem: "Czy to właśnie ten?". Sąd przeszedł do porządku dziennego nad tym, że oskarżony nie ma ręki, ale kikut, o czym pokrzywdzona wcześniej nigdy nie wspominała. - Rozpoznanie podejrzanego przez świadka przestępstwa ma dużą moc dowodową. Większość czynności tzw. okazania jest jednak błędnie przeprowadzana. Osoby, wśród których staje podejrzany, są źle dobrane: szczupły pojawia się wśród grubasów, a niski staje razem z wysokimi - twierdzi Ewa Gruza.
Dobrzy adwokaci potrafią bezwzględnie wykorzystać każdy błąd popełniony przez policjantów, techników kryminalistycznych, biegłych i prokuratorów. W sprawie O.J. Simpsona oskarżonego o podwójne zabójstwo wydawało się, że badanie kodu DNA stanowi stuprocentowy dowód winy amerykańskiego gwiazdora. Został on jednak zakwestionowany przez obronę - poszczególne próbki krwi były pobrane przez laboranta bez zmiany rękawiczek, a później preparat był niewłaściwie przechowywany. Ta okoliczność w istotny sposób zaważyła na uniewinnieniu Simpsona. Z kolei niemiecki Sąd Najwyższy rozpatrywał sprawę, w której głównym dowodem była ekspertyza nasienia pedofila oskarżonego o zgwałcenie chłopca. Prawdopodobieństwo, że sperma należy do oskarżonego, wyniosło 99,986 proc. W praktyce oznaczało to, że aż 35 mężczyzn z 250 tys. mieszkających w miejscu popełnienia zbrodni mogło mieć taki sam kod genetyczny. Chłodne i logiczne rozumowanie rzadko pozwala przekonać opinię publiczną o słuszności rozstrzygnięcia. Rozpalone emocje po wydaniu kontrowersyjnego wyroku w sprawie O.J. Simpsona studził prezydent Bill Clinton. Wezwał on Amerykanów do uszanowania werdyktu, mówiąc: "Ława przysięgłych wydała wyrok po zapoznaniu się z dowodami, a szacunek dla wymiaru sprawiedliwości wymaga jego respektowania". W Stanach Zjednoczonych pamiętano wówczas jeszcze rok 1992, kiedy po uniewinnieniu czterech białych policjantów oskarżonych o pobicie zatrzymanego pijanego czarnego kierowcy w Los Angeles wybuchły rozruchy. Zginęły wtedy 52 osoby, a straty materialne oszacowano na setki milionów dolarów. Z możliwością rozruchów liczył się też rząd w Tel Awiwie po tym, jak izraelski Sąd Najwyższy oczyścił z wszelkich zarzutów Johna Demianiuka. Wcześniej skazano go za udział w zagładzie Żydów w obozie koncentracyjnym w Treblince. Rozładowanie nastrojów społecznych było możliwe dzięki temu, że procedura uniewinniająca trwała kilka lat.
Gdyby do procesu doszło zaraz po Holocauście, rozstrzygnięcie byłoby inne. Zmieniają się bowiem nie tylko społeczne emocje, ale także prawnicze standardy ochrony praw oskarżonych. W 1990 r. zorganizowano w Stanach Zjednoczonych powtórkę procesu Ala Capone. Cała ława przysięgłych głosowała za uniewinnieniem chicagowskiego gangstera oskarżonego - z braku innych dowodów - o oszustwa podatkowe. Jeszcze bardziej spektakularnym wydarzeniem było powtórzenie procesu Chrystusa. W 1933 r. pod przewodnictwem dr Yeldeissela zebrał się ponownie w Jerozolimie sanhedryn - sąd żydowski. Po pięciogodzinnej mowie obrończej Jezus (stosunkiem głosów 4:1) został oczyszczony ze wszystkich postawionych mu zarzutów. Sąd zastosował regułę domniemania niewinności.
Więcej możesz przeczytać w 46/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.