Dlaczego tak wysoko podniesione zostały stopy procentowe?
Odpowiedź na pytanie: czy inflacja mieści się jeszcze w strefie stanów dopuszczalnych i czy istnieje szansa na jej samoistne obniżenie, musiała być negatywna, skoro zapadła decyzja o interwencji banku centralnego. I to decyzja radykalna. Na gorączkę naszej gospodarki zaaplikowano końską dawkę aspiryny, podnosząc stopy procentowe aż o 2,5-3,5 punktu. Z decyzjami lekarza nie należy dyskutować. Pozostaje tylko analiza czynników powodujących chorobę. Inflacja jest zawsze skutkiem wzmożonej kreacji pieniądza - to elementarne stwierdzenie z pierwszych stron podręczników ekonomii. I przykre jest to, że politycy SLD, PSL, ROP, Naszego Koła i KPN nawet przez te pierwsze strony nie przebrnęli. Jeszcze podczas zeszłotygodniowej debaty podatkowej wielu z nich krytykowało Leszka Balcerowicza za "nadmierne schładzanie gospodarki", poseł Maciej Manicki zaś lansował tezę, iż schładzanie to "spowodowało wzrost inflacji". Szkoda papieru na roztrząsanie większej niż parlamentarna norma przewiduje głupoty i ponadstandardowej (za standard przyjmując "Trybunę" i Radio Maryja) demagogii posłów. Lepiej będzie, jeżeli sięgniemy po rozstrzygające dla dżentelmenów argumenty liczbowe. W tym roku (podobnie jak w zeszłym) podaż pieniądza rośnie szybciej niż realna wartość produkcji. Przy trzy-, czteroprocentowym wzroście PKB mamy ponaddwunastoprocentowy przyrost pieniądza krajowego. Irving Fisher, twórca równania obiegu pieniężnego (inflacja równa się podaż pieniądza minus realny wzrost produkcji), mógłby być z nas dumny. Nieczęsto się zdarza, że w pogmatwanej zwykle rzeczywistości gospodarczej stochastyczne prawo wyłania się w tak idealnej postaci.
"No zgoda" - mogą powiedzieć na to politycy, którzy jeśli już nie dla ekonomii, to choć dla arytmetyki mają odrobinę szacunku. "Podaż pieniądza i inflacja są wysokie, ale czy nie jest to dla gospodarki mniejsze zło, pozwalające na wzrost produkcji oraz zaspokajanie niezbędnych potrzeb społecznych?" Taki kierunek polemiki ściąga nas z Himalajów nonsensu w okolice słowackich Tatr. I tu jednak szkoda czasu na to, aby kolejny raz przekonywać czytelnika, że "rozdawanie nie istniejących pieniędzy" nie zaspokaja żadnych potrzeb i że "podgrzewanie" gospodarki dodatkowym (nie istniejącym) pieniądzem nie jest receptą na wzrost gospodarczy (gdyby tak było, Białoruś byłaby Kanadą, a Łukaszenka - bogatszy od sułtana Brunei). Znowu przyjrzyjmy się liczbom. Najszybciej rosnącym źródłem podaży pieniądza były kredyty dla gospodarstw domowych. Od początku roku zwiększyły się one o 9,7 mld zł. Jest coś dziwnego w tym, że w kraju trapionym ponoć niedostatkiem i nędzą ludzie tak masowo i na tak wielką skalę biorą pożyczki. Z owego konsumenckiego optymizmu można by się jedynie cieszyć, gdyby nie dwa "ale". Pierwsze "ale" wiąże się z konkurencyjnością naszej gospodarki, czyli z cenami i jakością produkcji. Nasze towary przegrywają nie tylko na rynkach zagranicznych, także coraz wybredniejszy konsument krajowy nie bardzo kwapi się, aby "kupować droższe i gorsze, ale polskie". Nasz szał kredytowo-konsumpcyjny przekłada się zatem na wzmożony import i niebezpiecznie rosnący deficyt obrotów bieżących. Niestety, na suwerenny wybór konsumenta rady nie ma. Na nic zdają się tutaj apele i blokowanie dostępu do towarów obcych poprzez cła i środki pozataryfowe. Takie postępowanie może tylko zniechęcać producentów do zwiększania efektywności i konserwować skansen polskiego przemysłu czy rolnictwa. Jedyną, choć trudną i bolesną, drogą jest przymus ekonomiczny. Zawsze jednak, gdy jakaś firma ociera się o groźbę plajty, znajdują się - głównie we wspomnianych partiach - chętni do jej obrony, co przedłuża wegetację bankrutów ciągnących w dół całą naszą gospodarkę.
Drugie "ale" wiąże się z zagadnieniem równowagi monetarnej. Jeżeli jedno ze źródeł pieniądza tryska tak obficie, należy przykręcić kurki w innym miejscu. A ponieważ nie powinno to dotyczyć kredytów dla przedsiębiorstw, pozostają wydatki sektora publicznego. W tej dziedzinie, niestety, ten rok nie przyniósł istotnej poprawy sytuacji. Już w pierwszym kwartale budżet wyczerpał niemal cały roczny limit deficytu. W następnych miesiącach Ministerstwo Finansów toczyło rozpaczliwą walkę o uniknięcie nowelizacji budżetu. Jak pokazują wyniki dziesięciu miesięcy (wykorzystano ponad 95 proc. planowanego deficytu), wcale nie jest pewne, czy ją wygrało. Budżet - mimo wyższych niż zakładano wydatków na rolnictwo i odprawy górnicze - nie był jeszcze największym miejscem wycieku pieniądza. Dużo gorzej pod tym względem przedstawia się sytuacja ZUS i kas chorych. Ich zadłużenie jest wprawdzie ciągle emisją pieniądza in potentia, lecz lada chwila, aby zaspokoić wierzycieli, trzeba będzie "stworzyć" środki finansowe. Sądzić można, że perspektywa dalszej inflacyjnej kreacji pieniądza bardziej martwiła Radę Polityki Pieniężnej niż aktualny wzrost cen, który - mimo że wyższy od zakładanego - nie jest jeszcze dla gospodarki katastrofą (zwłaszcza że spowodowały go czynniki zewnętrzne). Radę (i nie tylko) może także niepokoić sytuacja polityczna. Nie można wykluczyć upadku rządu i przedterminowych wyborów. A takie zawirowania też kosztują. Zapłacimy za to wszyscy przyhamowaniem wzrostu produkcji i wynagrodzeń oraz utrzymaniem wysokiego bezrobocia. Dodatkowe koszty poniesie te 20 proc. polskich rodzin, które dzięki kredytom postanowiły podnieść swój standard życia. Już wkrótce banki komercyjne zaczną naliczać im wyższe o kilka punktów odsetki. I raczej nic ich przed tym nie uchroni. Chyba że będzie to poseł Manicki. Zawsze może zgłosić stosowną poprawkę do ustawy o prawie bankowym.
"No zgoda" - mogą powiedzieć na to politycy, którzy jeśli już nie dla ekonomii, to choć dla arytmetyki mają odrobinę szacunku. "Podaż pieniądza i inflacja są wysokie, ale czy nie jest to dla gospodarki mniejsze zło, pozwalające na wzrost produkcji oraz zaspokajanie niezbędnych potrzeb społecznych?" Taki kierunek polemiki ściąga nas z Himalajów nonsensu w okolice słowackich Tatr. I tu jednak szkoda czasu na to, aby kolejny raz przekonywać czytelnika, że "rozdawanie nie istniejących pieniędzy" nie zaspokaja żadnych potrzeb i że "podgrzewanie" gospodarki dodatkowym (nie istniejącym) pieniądzem nie jest receptą na wzrost gospodarczy (gdyby tak było, Białoruś byłaby Kanadą, a Łukaszenka - bogatszy od sułtana Brunei). Znowu przyjrzyjmy się liczbom. Najszybciej rosnącym źródłem podaży pieniądza były kredyty dla gospodarstw domowych. Od początku roku zwiększyły się one o 9,7 mld zł. Jest coś dziwnego w tym, że w kraju trapionym ponoć niedostatkiem i nędzą ludzie tak masowo i na tak wielką skalę biorą pożyczki. Z owego konsumenckiego optymizmu można by się jedynie cieszyć, gdyby nie dwa "ale". Pierwsze "ale" wiąże się z konkurencyjnością naszej gospodarki, czyli z cenami i jakością produkcji. Nasze towary przegrywają nie tylko na rynkach zagranicznych, także coraz wybredniejszy konsument krajowy nie bardzo kwapi się, aby "kupować droższe i gorsze, ale polskie". Nasz szał kredytowo-konsumpcyjny przekłada się zatem na wzmożony import i niebezpiecznie rosnący deficyt obrotów bieżących. Niestety, na suwerenny wybór konsumenta rady nie ma. Na nic zdają się tutaj apele i blokowanie dostępu do towarów obcych poprzez cła i środki pozataryfowe. Takie postępowanie może tylko zniechęcać producentów do zwiększania efektywności i konserwować skansen polskiego przemysłu czy rolnictwa. Jedyną, choć trudną i bolesną, drogą jest przymus ekonomiczny. Zawsze jednak, gdy jakaś firma ociera się o groźbę plajty, znajdują się - głównie we wspomnianych partiach - chętni do jej obrony, co przedłuża wegetację bankrutów ciągnących w dół całą naszą gospodarkę.
Drugie "ale" wiąże się z zagadnieniem równowagi monetarnej. Jeżeli jedno ze źródeł pieniądza tryska tak obficie, należy przykręcić kurki w innym miejscu. A ponieważ nie powinno to dotyczyć kredytów dla przedsiębiorstw, pozostają wydatki sektora publicznego. W tej dziedzinie, niestety, ten rok nie przyniósł istotnej poprawy sytuacji. Już w pierwszym kwartale budżet wyczerpał niemal cały roczny limit deficytu. W następnych miesiącach Ministerstwo Finansów toczyło rozpaczliwą walkę o uniknięcie nowelizacji budżetu. Jak pokazują wyniki dziesięciu miesięcy (wykorzystano ponad 95 proc. planowanego deficytu), wcale nie jest pewne, czy ją wygrało. Budżet - mimo wyższych niż zakładano wydatków na rolnictwo i odprawy górnicze - nie był jeszcze największym miejscem wycieku pieniądza. Dużo gorzej pod tym względem przedstawia się sytuacja ZUS i kas chorych. Ich zadłużenie jest wprawdzie ciągle emisją pieniądza in potentia, lecz lada chwila, aby zaspokoić wierzycieli, trzeba będzie "stworzyć" środki finansowe. Sądzić można, że perspektywa dalszej inflacyjnej kreacji pieniądza bardziej martwiła Radę Polityki Pieniężnej niż aktualny wzrost cen, który - mimo że wyższy od zakładanego - nie jest jeszcze dla gospodarki katastrofą (zwłaszcza że spowodowały go czynniki zewnętrzne). Radę (i nie tylko) może także niepokoić sytuacja polityczna. Nie można wykluczyć upadku rządu i przedterminowych wyborów. A takie zawirowania też kosztują. Zapłacimy za to wszyscy przyhamowaniem wzrostu produkcji i wynagrodzeń oraz utrzymaniem wysokiego bezrobocia. Dodatkowe koszty poniesie te 20 proc. polskich rodzin, które dzięki kredytom postanowiły podnieść swój standard życia. Już wkrótce banki komercyjne zaczną naliczać im wyższe o kilka punktów odsetki. I raczej nic ich przed tym nie uchroni. Chyba że będzie to poseł Manicki. Zawsze może zgłosić stosowną poprawkę do ustawy o prawie bankowym.
Więcej możesz przeczytać w 48/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.