W ekranizacjach narodowej klasyki więcej jest okrucieństwa niż w filmach z udziałem Arnolda Schwarzeneggera
Na 2366 scen przemocy, 63 śmiałe sytuacje erotyczne i 544 wulgaryzmy podsumowała obie stacje telewizji publicznej, Polsat i TVN ekipa dziennikarzy "Rzeczpospolitej", która monitorowała programy nadawane w tych czterech stacjach w ciągu jednego listopadowego tygodnia. W ślad za tym wyliczeniem wiele komentarzy publicystycznych sugerowało, że telewizja (zwłaszcza publiczna!) powinna reglamentować inkryminowane sceny, by z ekranów nie przenosiły się na ulice miast.
Wbrew pozorom problem ekranowego okrucieństwa niewiele ma wspólnego z ewidencjonowaniem trupów. W ramach hurtowej czystki cięcie montażowe powinno następować po wyjęciu spluwy przez Brudnego Harry?ego, a przed oddaniem strzału. Natomiast w scenie miłosnej po pokazaniu pieszczot wstępnych obiektyw kamery powinien powędrować - jak w kinematografii PRL-owskiej - powyżej, czyli na makatkę, oleodruk lub słomiankę z wpiętą pocztówką z wakacji. Z dzieła filmowego nie zostałoby wiele, ale końcowy rezultat miałby budująco wpłynąć na zachowania społeczne. Zgoda - przemocy w telewizji jest zbyt wiele, ale nie można jej redukować mechanicznie. Prowadziłoby to do podobnych absurdów, jak próba usunięcia wszystkich krwawych scen z Biblii, by nie zaszczepiać agresji u katechizowanej młodzieży.
Istotą demoralizującego przekazu jest wzbudzanie w widzu fascynacji złem, zaprogramowany lub mimowolny instruktaż, jak je wdrażać, oraz umacnianie w odbiorcy przekonania, że czynienie zła bywa bezkarne. Takie przesłanie może nie mieć związku z liczbą odstrzelonych statystów. Mimo zawyżonej liczby zabitych, poczciwe "Rio Bravo" Johna Hustona bądź "Siedmiu wspaniałych" Johna Sturgesa wzmacniają jak najbardziej pożądane zachowania. Ponadto w filmach umieszczane bywają góry trupów "poprawne politycznie". Proporcjonalnie rzecz ujmując, w kinie PRL-owskim trup słał się równie gęsto jak w dzisiejszej telewizji, tyle że hitlerowców likwidowano na zmianę z polskimi bojownikami. Gdyby rzecz potraktować statystycznie, "Czterej pancerni" są nie mniej krwawi niż "Zabójcza broń" bądź inny współczesny "klasyk" policyjny. Na "Krzyżaków" Aleksandra Forda spędzano przez trzy dziesięciolecia PRL rekordową liczbę uczniów, choć jest tam pełna okrucieństwa scena bitwy pod Grunwaldem, a nawet tortury, którym poddawano nie tylko starego rycerza Juranda, ale również nieletnią panienkę Danuśkę. Truizmem byłoby sumowanie trupów w "Ogniem i mieczem" czy "Potopie". Tymczasem naprawdę groźnym dla dziecięcej wyobraźni może być detaliczne pokazanie, jak sprawnie wymordować część ludności dużego miasta ("Lista Schindlera" w reżyserii Stevena Spielberga) albo na niewielkim obszarze zgładzić znaczną populację ("Ostatni etap" w reżyserii Wandy Jakubowskiej). Im więcej obrazów przemocy, tym bardziej się rzecz komplikuje. W "filmach karate" łamane kości trzeszczą nieustannie, ale sceny pojedynków przypominają raczej zabawy figurynek w grze komputerowej: śmierć to czysto umowna eliminacja graczy. Z pewnością wywołuje w młodej psychice mniejszy wstrząs niż obrazy rozrywanych ciał zwierząt z filmów przyrodniczych nieustannie emitowanych przez Animal Planet.
Przemoc przemocy nierówna - nawet jeśli ją tropić u takiego hurtowego dostawcy trupów, jakim jest James Bond. W przedostatniej odsłonie "Jutro nie umiera nigdy" agent 007 w zwykłym trybie redukuje wrogów Korony Brytyjskiej, co widz przyjmuje ze znużoną obojętnością. Przerażeniem napawa zaś drobna scenka uboczna: od Bonda zeznania próbuje uzyskać zawodowy specjalista od tortur, przechwalający się, że w sztuce zadawania bólu osiągnął mistrzostwo. Traktuje swą pracę z chłodnym profesjonalizmem i zastrzega, że torturować będzie wyłącznie zawodowo, a prywatnie nie żywi do agenta najmniejszej urazy. I to jest dopiero pornografia przemocy: podsuwanie widzowi przekonania, że zadawanie cierpienia za pieniądze jest takim samym, moralnie neutralnym, sposobem zarobkowania jak każdy inny.
Następna hurtowo przywoływana zbitka to "przemoc i seks". Tymczasem przytłaczająca część telewizyjnej erotyki na szczęście nie ma nic wspólnego z przemocą i polega na ilustrowaniu zbliżeń miłosnych między deklarowanymi i związanymi na stałe partnerami. Nawet jeśli oglądamy wyczyny Emmanuelle, która traktuje siebie jak puchar przechodni, nie odnosimy wrażenia, że w tajlandzkich krajobrazach doznaje ona ze strony mężczyzn szczególnej krzywdy. Co innego, gdy film (na przykład ekranizacje powieści Emila Zoli) pokazuje strukturę sutenerstwa, szantaż erotyczny i instrukcje uzależniania kobiety od wpływowego mężczyzny, co w dużej mierze zachowało aktualność do dziś. W rezultacie Zola niewątpliwie może demoralizować silniej niż tuzinkowe erotyczne telepatrzydła. Nie znaczy to jednak, że ekranizacje jego dzieł należy wyświetlać ze znakiem ostrzegawczym.
Wbrew pozorom problem ekranowego okrucieństwa niewiele ma wspólnego z ewidencjonowaniem trupów. W ramach hurtowej czystki cięcie montażowe powinno następować po wyjęciu spluwy przez Brudnego Harry?ego, a przed oddaniem strzału. Natomiast w scenie miłosnej po pokazaniu pieszczot wstępnych obiektyw kamery powinien powędrować - jak w kinematografii PRL-owskiej - powyżej, czyli na makatkę, oleodruk lub słomiankę z wpiętą pocztówką z wakacji. Z dzieła filmowego nie zostałoby wiele, ale końcowy rezultat miałby budująco wpłynąć na zachowania społeczne. Zgoda - przemocy w telewizji jest zbyt wiele, ale nie można jej redukować mechanicznie. Prowadziłoby to do podobnych absurdów, jak próba usunięcia wszystkich krwawych scen z Biblii, by nie zaszczepiać agresji u katechizowanej młodzieży.
Istotą demoralizującego przekazu jest wzbudzanie w widzu fascynacji złem, zaprogramowany lub mimowolny instruktaż, jak je wdrażać, oraz umacnianie w odbiorcy przekonania, że czynienie zła bywa bezkarne. Takie przesłanie może nie mieć związku z liczbą odstrzelonych statystów. Mimo zawyżonej liczby zabitych, poczciwe "Rio Bravo" Johna Hustona bądź "Siedmiu wspaniałych" Johna Sturgesa wzmacniają jak najbardziej pożądane zachowania. Ponadto w filmach umieszczane bywają góry trupów "poprawne politycznie". Proporcjonalnie rzecz ujmując, w kinie PRL-owskim trup słał się równie gęsto jak w dzisiejszej telewizji, tyle że hitlerowców likwidowano na zmianę z polskimi bojownikami. Gdyby rzecz potraktować statystycznie, "Czterej pancerni" są nie mniej krwawi niż "Zabójcza broń" bądź inny współczesny "klasyk" policyjny. Na "Krzyżaków" Aleksandra Forda spędzano przez trzy dziesięciolecia PRL rekordową liczbę uczniów, choć jest tam pełna okrucieństwa scena bitwy pod Grunwaldem, a nawet tortury, którym poddawano nie tylko starego rycerza Juranda, ale również nieletnią panienkę Danuśkę. Truizmem byłoby sumowanie trupów w "Ogniem i mieczem" czy "Potopie". Tymczasem naprawdę groźnym dla dziecięcej wyobraźni może być detaliczne pokazanie, jak sprawnie wymordować część ludności dużego miasta ("Lista Schindlera" w reżyserii Stevena Spielberga) albo na niewielkim obszarze zgładzić znaczną populację ("Ostatni etap" w reżyserii Wandy Jakubowskiej). Im więcej obrazów przemocy, tym bardziej się rzecz komplikuje. W "filmach karate" łamane kości trzeszczą nieustannie, ale sceny pojedynków przypominają raczej zabawy figurynek w grze komputerowej: śmierć to czysto umowna eliminacja graczy. Z pewnością wywołuje w młodej psychice mniejszy wstrząs niż obrazy rozrywanych ciał zwierząt z filmów przyrodniczych nieustannie emitowanych przez Animal Planet.
Przemoc przemocy nierówna - nawet jeśli ją tropić u takiego hurtowego dostawcy trupów, jakim jest James Bond. W przedostatniej odsłonie "Jutro nie umiera nigdy" agent 007 w zwykłym trybie redukuje wrogów Korony Brytyjskiej, co widz przyjmuje ze znużoną obojętnością. Przerażeniem napawa zaś drobna scenka uboczna: od Bonda zeznania próbuje uzyskać zawodowy specjalista od tortur, przechwalający się, że w sztuce zadawania bólu osiągnął mistrzostwo. Traktuje swą pracę z chłodnym profesjonalizmem i zastrzega, że torturować będzie wyłącznie zawodowo, a prywatnie nie żywi do agenta najmniejszej urazy. I to jest dopiero pornografia przemocy: podsuwanie widzowi przekonania, że zadawanie cierpienia za pieniądze jest takim samym, moralnie neutralnym, sposobem zarobkowania jak każdy inny.
Następna hurtowo przywoływana zbitka to "przemoc i seks". Tymczasem przytłaczająca część telewizyjnej erotyki na szczęście nie ma nic wspólnego z przemocą i polega na ilustrowaniu zbliżeń miłosnych między deklarowanymi i związanymi na stałe partnerami. Nawet jeśli oglądamy wyczyny Emmanuelle, która traktuje siebie jak puchar przechodni, nie odnosimy wrażenia, że w tajlandzkich krajobrazach doznaje ona ze strony mężczyzn szczególnej krzywdy. Co innego, gdy film (na przykład ekranizacje powieści Emila Zoli) pokazuje strukturę sutenerstwa, szantaż erotyczny i instrukcje uzależniania kobiety od wpływowego mężczyzny, co w dużej mierze zachowało aktualność do dziś. W rezultacie Zola niewątpliwie może demoralizować silniej niż tuzinkowe erotyczne telepatrzydła. Nie znaczy to jednak, że ekranizacje jego dzieł należy wyświetlać ze znakiem ostrzegawczym.
Więcej możesz przeczytać w 52/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.