Wydarzenia w Kirgizji sytuują się bliżej "ludowego przewrotu" niż protestów, które kilka miesięcy temu zmieniły Ukrainę. W Biszkeku nie starły się dwie wizje państwa i świata. Tulipanowa opozycja nie jest ani antyrosyjska ani antyamerykańska. Jest przeciw biedzie, obecnemu prezydentowi i temu, że u władzy jesz północ.
Kirgizja podzielona jest bowiem na dwie części - względnie bogatą rosyjskojęzyczną północ i biedne muzułmańskie południe. Miejsce pochodzenia determinuje polityczną przyszłość. To społeczeństwo klanowe, zresztą często wrogo do siebie nastawione. Pięć lat temu w czasie wyborów w 2000 r. doszło do zamieszek między północą a południem, które pochłonęły kilkadziesiąt ofiar.
Od 15 lat Kirgizją rządził pochodzący z północy Askar Akajew. W czasach sowieckich rządziło południe, namaszczane w Moskwie. Nie przypadkiem obecna rewolucja zaczęła się w Osz i Dżalal-Abadzie na południu. Stamtąd rozpoczął się marsz na północ po utraconą kilkanaście lat temu władzę. Od kilku tygodni w Biszkeku grunt pod protesty przygotowywała też eksportowana z Gruzji młodzieżówka.
Największą słabością tej rewolucji są ludzie którzy ją tworzyli. Opozycja jest programowo mocno podzielona, a jej "sprzeciw" jest stosunkowo świeżej daty. Opozycyjny przywódca Kurmanbek Bakijew nie ma charyzmy i doświadczenia Juszczenki czy Saakaszwilego. Rozie Otunbajewej, "pierwszej damie" tutejszej rewolucji daleko do Julii Tymoszenko, obdarzonej nie tylko urodą, ale i talentem do wygłaszania płomiennych przemówień i umiejętnie wykorzystującej hasła populistyczne. Nawet Feliks Kułow nie jest prawdziwym dysydentem, tylko skonfliktowanym z Akajewem byłym członkiem elity władzy. Dlatego rewolucja tulipanów może zapoczątkować serię przewrotów klanowych w Kirgistanie.
Grzegorz Sadowski