Nie ma co się litować nad politykiem, który stracił władzę, choć czasem z bliska widać, jak wielki jest żal pokonanych. Tak wielki jak odczuwany przez nich wcześniej głód władzy
Wesołe jest życie staruszka - można by z całym szacunkiem powiedzieć o George?u Bushu. 75 lat i taki przystojny, taki uśmiechnięty, taki zakochany w żonie. Były prezydent sprawia wrażenie, jakby zawarł pokój z samym sobą. Ale gdy poskrobać trochę dłużej, doskrobie się człowiek jednak żalu. Że nie docenili, że wybrali innego, że wyprowadzka z Białego Domu była jednak wbrew jego woli. Były prezydent wie, że najlepszą obroną przed zgorzknieniem jest autoironia. Więc autoironizuje na okrągło. Gdy zapytać go, czy pomoże w kampanii prezydenckiej synowi, powie, że woli, by akurat jego syn nie korzystał z wyborczych doświadczeń ojca. Zapytać go o wzrost gospodarczy Polski, a odpowie, że gdyby w 1992 r. w Ameryce był taki sam, wygrałby wybory w cuglach. Zapytać, czy nie jest zdziwiony, że wyborcy podziękowali ludziom, którzy - tak jak on, Michaił Gorbaczow czy Lech Wałęsa - zmienili świat, a odpowie, że nie. I zaraz potem doda, że jest jednak trochę dziwne, iż Saddam Husajn jest wciąż na etacie, a on sam na emeryturze. I trochę przykro, że ludzi guzik obchodziło obalenie muru berlińskiego, koniec zimnej wojny i zwycięstwo w wojnie w Zatoce Perskiej. Prezydent i jego żona Barbara są przesympatyczni, ale niemal wszystko kojarzy im się z czasami, gdy walczyli o Biały Dom, gdy byli w Białym Domu, albo gdy wyprowadzali się z Białego Domu. "Więc jest pan jak Dan Rather" - powiedziała mi Barbara Bush, gdy dowiedziała się, co robię na co dzień. Nie przez przypadek prowadzący dziennik to dla niej zawsze Dan Rather z sieci CBS, który w telewizyjnym wywiadzie skoczył wiceprezydentowi Bushowi do oczu w sposób bezlitosny nawet jak na amerykańskie standardy.
Prezydent nie lubi zresztą większości dziennikarzy, uważając, że sprzysięgli się przeciwko niemu, bo byli znudzeni dwunastoletnimi rządami republikanów i pragnęli nowych twarzy. Nawiasem mówiąc, nie myli się zbytnio. Kilka miesięcy po wyborach okazało się, że ponad 90 proc. dziennikarzy z Waszyngtonu głosowało na Clintona.
Nie ma co się litować nad politykiem, który stracił władzę, choć czasem z bliska widać, jak wielki jest żal pokonanych. Tak wielki jak odczuwany przez nich wcześniej głód władzy. Tak wielki jak ich przekonanie, że krajowi i rodakom dali wszystko, co mieli, a nie dano im w zamian wdzięczności. Tadeusz Mazowiecki - chodząca klasa. Ale ci, którzy go znają, wiedzą, ile jest w nim goryczy po niezasłużonej porażce ze Stanem znikąd. A Włodzimierz Cimoszewicz? Ile razy zadaje sobie pytanie, co by było, gdyby nie wielka powódź i chwila, gdy podkusiło go, by ludziom powiedzieć prawdę, że jak się nie ubezpieczyli, to mają problem? A Jan Olszewski? Ile razy powtarza sobie, że padł ofiarą spisku tych, którzy śmiertelnie się bali przywrócenia w polityce zasad przyzwoitości? A Hanna Suchocka? Ile razy łamała sobie głowę, co by było, gdyby ktoś wykazał więcej instynktu samozachowawczego, a ktoś inny nie dostał rozwolnienia tuż przed najważniejszym głosowaniem? Józef Oleksy? Ile razy tygodniowo, a może dziennie, myśli o chwili, gdy zgruchotano mu karierę i życiorys? A Lech Wałęsa? Kto na jego miejscu łatwo pogodziłby się z myślą, że musiał zostawić miejsce w najważniejszym pałacu komuś, kto był po drugiej stronie barykady w czasach, gdy patriotyzm jeszcze nie staniał? A Waldemar Pawlak? Pewnie do dziś nie rozumie, co się stało, skoro tak świetnie i tak długo robił wszystkich w konia. Nasza polityka jest chyba nawet okrutniejsza niż amerykańska. Bo prawie wszyscy nasi "byli" są w grze, tyle że w niższych klasach rozgrywkowych. Za wielką wodą reguły są prostsze. Społeczeństwo mówi "do widzenia" i należy założyć bibliotekę swego imienia, ewentualnie rozpocząć zabiegi, by historycy w miarę życzliwie ocenili miejsce pokonanego w historii. Richard Nixon po utracie władzy 20 lat strawił na obronie swej prezydentury. Jimmy Carter chce udowodnić światu, że jednak jest potrzebny i jeśli nie wywalczył reelekcji, wywalczy chociaż Pokojową Nagrodę Nobla. Gerald Ford prawie wyłącznie gra w golfa, tyle że akurat ten Ford od początku wydawał się nie najlepszym egzemplarzem. Ale już taki Bill Clinton zaczął zabiegać o miejsce w historii jeszcze przed wyprowadzką z Waszyngtonu. W wywiadzie dla ABC News już powiedział, że jego prezydentura jest (była?) świetna, a z Lewinsky trochę dał ciała (ona trochę też), lecz tak naprawdę to drobiazg i spisek wrednych prawicowców. W każdym razie prezydent broni się, póki go słuchają, bo potem będzie mógł co najwyżej napisać książkę. Powrotu nie będzie. I może dlatego ciekawe byłoby, gdyby któryś z naszych byłych ("Trybuna" upiera się, że Włodzimierz Cimoszewicz) wrócił do starego gabinetu. Byłby to dowód, że przegranego polityka czasem czeka jednak życie po życiu.
A jeżeli nie czeka? Prezydent George Bush udowadnia, że są sposoby, by zamortyzować sobie żal po klęsce. Wystarczy kilkadziesiąt milionów dolarów na koncie, kochająca żona, czternaścioro wnucząt i pięcioro dzieci, wśród których jest gubernator kandydujący na prezydenta i drugi gubernator, który będzie kandydatem za jakiś czas. Coś mi się zdaje, że za rok o tej porze najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi będzie George Bush. Senior.
Prezydent nie lubi zresztą większości dziennikarzy, uważając, że sprzysięgli się przeciwko niemu, bo byli znudzeni dwunastoletnimi rządami republikanów i pragnęli nowych twarzy. Nawiasem mówiąc, nie myli się zbytnio. Kilka miesięcy po wyborach okazało się, że ponad 90 proc. dziennikarzy z Waszyngtonu głosowało na Clintona.
Nie ma co się litować nad politykiem, który stracił władzę, choć czasem z bliska widać, jak wielki jest żal pokonanych. Tak wielki jak odczuwany przez nich wcześniej głód władzy. Tak wielki jak ich przekonanie, że krajowi i rodakom dali wszystko, co mieli, a nie dano im w zamian wdzięczności. Tadeusz Mazowiecki - chodząca klasa. Ale ci, którzy go znają, wiedzą, ile jest w nim goryczy po niezasłużonej porażce ze Stanem znikąd. A Włodzimierz Cimoszewicz? Ile razy zadaje sobie pytanie, co by było, gdyby nie wielka powódź i chwila, gdy podkusiło go, by ludziom powiedzieć prawdę, że jak się nie ubezpieczyli, to mają problem? A Jan Olszewski? Ile razy powtarza sobie, że padł ofiarą spisku tych, którzy śmiertelnie się bali przywrócenia w polityce zasad przyzwoitości? A Hanna Suchocka? Ile razy łamała sobie głowę, co by było, gdyby ktoś wykazał więcej instynktu samozachowawczego, a ktoś inny nie dostał rozwolnienia tuż przed najważniejszym głosowaniem? Józef Oleksy? Ile razy tygodniowo, a może dziennie, myśli o chwili, gdy zgruchotano mu karierę i życiorys? A Lech Wałęsa? Kto na jego miejscu łatwo pogodziłby się z myślą, że musiał zostawić miejsce w najważniejszym pałacu komuś, kto był po drugiej stronie barykady w czasach, gdy patriotyzm jeszcze nie staniał? A Waldemar Pawlak? Pewnie do dziś nie rozumie, co się stało, skoro tak świetnie i tak długo robił wszystkich w konia. Nasza polityka jest chyba nawet okrutniejsza niż amerykańska. Bo prawie wszyscy nasi "byli" są w grze, tyle że w niższych klasach rozgrywkowych. Za wielką wodą reguły są prostsze. Społeczeństwo mówi "do widzenia" i należy założyć bibliotekę swego imienia, ewentualnie rozpocząć zabiegi, by historycy w miarę życzliwie ocenili miejsce pokonanego w historii. Richard Nixon po utracie władzy 20 lat strawił na obronie swej prezydentury. Jimmy Carter chce udowodnić światu, że jednak jest potrzebny i jeśli nie wywalczył reelekcji, wywalczy chociaż Pokojową Nagrodę Nobla. Gerald Ford prawie wyłącznie gra w golfa, tyle że akurat ten Ford od początku wydawał się nie najlepszym egzemplarzem. Ale już taki Bill Clinton zaczął zabiegać o miejsce w historii jeszcze przed wyprowadzką z Waszyngtonu. W wywiadzie dla ABC News już powiedział, że jego prezydentura jest (była?) świetna, a z Lewinsky trochę dał ciała (ona trochę też), lecz tak naprawdę to drobiazg i spisek wrednych prawicowców. W każdym razie prezydent broni się, póki go słuchają, bo potem będzie mógł co najwyżej napisać książkę. Powrotu nie będzie. I może dlatego ciekawe byłoby, gdyby któryś z naszych byłych ("Trybuna" upiera się, że Włodzimierz Cimoszewicz) wrócił do starego gabinetu. Byłby to dowód, że przegranego polityka czasem czeka jednak życie po życiu.
A jeżeli nie czeka? Prezydent George Bush udowadnia, że są sposoby, by zamortyzować sobie żal po klęsce. Wystarczy kilkadziesiąt milionów dolarów na koncie, kochająca żona, czternaścioro wnucząt i pięcioro dzieci, wśród których jest gubernator kandydujący na prezydenta i drugi gubernator, który będzie kandydatem za jakiś czas. Coś mi się zdaje, że za rok o tej porze najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi będzie George Bush. Senior.
Więcej możesz przeczytać w 47/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.