Günter Grass w swojej najnowszej książce ukazuje wielką historię poprzez małe historyjki
Nowa książka Güntera Grassa, wydana w zeszłym roku w Getyndze, a obecnie opublikowana u nas (w doskonałym przekładzie Sławomira Błauta), nosi wielce zobowiązujący tytuł "Moje stulecie". Gdyby tytuł ten potraktować solennie, można by się spodziewać opasłej, epickiej sagi w kilku tomach albo autobiograficznej "spowiedzi" o burzliwym życiu autora, miotanego z miejsca na miejsce burzami historii. Tymczasem dostajemy do rąk stosunkowo niewielką książkę (284 strony), złożoną z króciutkich opowieści czy raczej przypowieści, ukazujących kolejne lata dwudziestego wieku w szczegółach urastających w tym artystycznym wykonaniu do rangi symbolu. Z morza historii Grass wydobywa pojedyncze krople, w których załamuje się obraz świata, widziany w sposób niezwykły przez jego subiektywny, autorski wybór oraz interpretację. Często ukazuje pozorne drobiazgi, tworzy barwne fragmenty, niekiedy pełne grozy, ale i czarnego humoru, przewrotnego dowcipu, niemal łobuzerskiej kpiny. Wiek dwudziesty jest dla niego wiekiem zbrodni i błazeństwa, "strasznej powagi" i szyderczego śmiechu. Postanawia więc ukazać wielką historię poprzez małe historyjki, jak gdyby tylko tego była ona warta: pomniejszenia przez obrócenie w żart, zniszczenia podejrzanej wzniosłości przez śmiech. Przywołuje kolejne wojny, kolejne pacyfistyczne złudzenia, kolejne bunty pokoleń i kolejne ich rozczarowania. Miesza światowe wydarzenia z meczami sportowymi, przemiany cywilizacyjne z tandetnymi gadżetami, wielkie walki polityczne i ideologiczne z intelektualną miałkością polityków i prostacką głupotą mas, dyskredytujących niekiedy zalety demokracji.
Autor nie zamierza w swojej książce dać obiektywizującej, epickiej wizji. Nie bez powodu napisał w tytule: "Moje stulecie". Tak właśnie widzi je on, Günter Grass, daleki od "strasznej powagi" niemieckiego (i każdego innego) fanatyzmu, niegdysiejszy mieszkaniec Gdańska, Kaszub ze strony matki, wygnaniec z woli historii, łazik z własnych upodobań, świeżo upieczony, tegoroczny noblista, czyli obywatel świata. "Moje stulecie" ukazało się jednocześnie w czternastu krajach, a przygotowywane są edycje w dziesięciu następnych! Niektórych odbiorców ta niewielka, dość prowokacyjnie skonstruowana książka rozczarowała. Spodziewano się, że pisarz tej miary, proponujący utwór pod tak pryncypialnym tytułem, obdarzy nas jakąś prozatorską summą, księgą, a nie zbiorem zgrabnych historyjek. Danuta Zagrodzka, pisząc w "Gazecie Wyborczej" duży artykuł o "Moim stuleciu", wspomina o wyraźnym chłodzie krytyki niemieckiej. Sama również wyraża żal, że to tylko tyle: "Szkoda, że Grass nie napisał po prostu swojej autobiografii albo prawdziwych wspomnień. Mógł nam dać wielką literaturę. Wy- brał - zgodnie z duchem czasu - kalejdoskop. Ale na pewno będzie czytany". Myślę, że autobiografii nie pisze się po prostu. Jest to jedno z najtrudniejszych zadań pisarskich i - podobnie jak dzienniki oraz wspomnienia zgodne z duchem obecnej epoki - wymaga "szczerości aż do bólu", niemal desperackiego odsłonięcia się. Wartość autobiografii polega w znacznej mierze na rewelacjach psychologicznych, na plan pierwszy wysuwa się tu bardziej osobowość i dzieje indywidualnego życia niż epoka. Autor "Blaszanego bębenka" nie zamierzał iść tym traktem. Nie myślał też o kronikarskim zapisie własnych doświadczeń, którym w naszej literaturze jest na przykład "Mój wiek" Aleksandra Wata. Chciał raczej pożonglować swą wiedzą o epoce, odwołać się przy tym do różnych punktów widzenia wielu osób, zarówno historycznych, jak i całkowicie fikcyjnych, występujących jako narratorzy jego krótkich historyjek. Są to ludzie w różnym wieku, rozmaitych zawodów, mają zróżnicowane poglądy i doświadczenia, mówią tu zarówno ofiary, jak i kaci.
To połączenie daje poczucie pełni obrazu, choć tworzy się on z tak drobnych fragmentów. Doceniam mistrzostwo Grassa, który na przykład w dowcipnym opisie oglądania w więzieniu przez NRD-owskiego szpiega Guillaume?a słynnego meczu Niemcy-Niemcy (wschodnie i zachodnie) wydobywa błazeństwo zawarte w dramatycznym fakcie tego historycznego podziału oraz sportowo-ideowego rozdarcia kibica. Niezrównana jest także scena, w której dwaj Niemcy kombinują, jak w NRD zdobyć zimowe opony do samochodu i równocześnie w telewizorze z wyłączonym dźwiękiem oglądają euforyczną radość młodych ludzi na szczycie muru. Uważają, że to jakiś kiepski film, a to właśnie było autentyczne obalenie muru berlińskiego. Historia wciąż miesza się tu z błazeństwem. Dotyczy to nie tylko koszmarnego błazeństwa dyktatorów, histerycznego krzyku Hitlera, milczącego okrucieństwa Stalina, cyrkowej pompy igrzysk olimpijskich w Berlinie w 1936 r., gdy w niedalekim Sachsenhausen więźniowie budowali koncentracyjny obóz "z przyszłością" dla wielu tysięcy ludzi. Groteskowość ogarnia niemal wszystkie sfery życia dwudziestowiecznego, jest zjawiskiem codziennym i to właśnie pokazuje Grass w swych historyjkach. Niestety, zagarnia ona także drugą stronę: anarchistów, opozycjonistów, w ogóle wszelkiego rodzaju buntowników. Jakże śmieszne wydają się "otumanione dzieci", jak nazywają siebie po przemianach komunistyczni aktywiści, udający, że o niczym nie mieli pojęcia. Błazenada tkwi zresztą także w perypetiach luminarzy sztuk i nauk. Ideowe przygody słynnego filozofa Heideggera, sprzyjającego nazizmowi, ukazane są tu z pogardliwą ironią: "A co nadało blask mojemu rokowi? Może marka rentowa, bo się ustabilizowała?
Albo ťBycie i czasŤ, książka, która wniosła na rynek pompatyczną podniosłość słów, po czem każdy gazetowy autorzyna zaczynał w swoim kąciku heideggerować". Jaki "szatański" pomysł kazał Grassowi przedstawić tutaj lata pierwszej wojny światowej poprzez cztery kolejne historyjki o spotkaniu dwóch pisarzy: 67-letniego pacyfisty Remarque?a z Ernstem Jüngerem, piewcą "zwycięskiego pędu do zwycięstwa w walce": "Obaj unieśli kieliszki i nie patrząc na siebie nawzajem, w tym samym momencie wlali w siebie resztę zawartości. (...) Na koniec obaj chwalili się nawzajem za plastyczność frontowych opisów. - Któż jeszcze jest prócz nas? - pytał Jünger. - U Francuzów w najlepszym razie ten zwariowany Céline...". Grass nie oszczędza ani prawicowców, ani lewicowców, ani działających anarchistów, ani wielu gadających, lecz biernych intelektualistów. Dzieci-kwiaty z 1968 r. też budzą w nim politowanie, choć sam niegdyś był im bliski. Socjalfaszysta i pseudomaoista są niebezpiecznymi błaznami. Także następne pokolenia, chodzące w marszach ze świecami, protestujące przeciwko wszelkiej przemocy, żyją złudzeniami pocieszającymi ich wewnętrznie, ale nie mającymi konkretnych, zewnętrznych skutków. Wojna z Saddamem Husajnem o ropę naftową jest tu zadziwiającym obrazem walki nowoczesnej, nie pokazującej trupów: "Zabitych się nie widzi. Tylko niepewne koordynaty i trafienia, rzekomo celne. To idzie jak z płatka... - Jasne, ponieważ CNN ma prawa telewizyjne do tej wojny i już teraz do jutrzejszej i pojutrzejszej... - A jaka to wojna? Pokazówka starannie zaaranżowana przez CNN i Pentagon, serwowana przeciętnemu zjadaczowi chleba na telewizyjnym ekranie, wygląda jak fajerwerk, specjalnie zainscenizowany do bawialni. Sama schludność, żadnych zabitych. Ogląda się jak science fiction i chrupie przy tym słone paluszki...". Grass przesadza, mamy więcej konwencji pokazywania współczesnych wojen. Czystki etniczne na Bałkanach, wyrzynanie się plemion afrykańskich - na brak trupów i obrazów masowej masakry nie możemy narzekać. Ostatnia część "Mojego stulecia" jest właściwie pożegnaniem z nadziejami pacyfistów. Nawet konkretne zachowania polityków demonstrujących wolę pojednania ukazane są z drwiną. Tak odbiera klękanie kanclerza Brandta przed pomnikiem bohaterów warszawskiego getta narrator historyjki, cyniczny dziennikarz, który widzi w tym "umiejętnie rozegrany" fotogeniczny akt przeprosin.
Dziennikarz jest durniem o nazistowskich sympatiach, ale Grass przywołuje takie właśnie reakcje, zapewne uznaje je za typowe dla części niemieckiego społeczeństwa. Tęsknoty za flagą wojenną Rzeszy odżywają w wielu pokoleniach: "Widzimy ją coraz częściej. Młodzi ludzie, znów zdolni do entuzjazmu, pokazują się z nią, trzymają ją w górze. A odkąd jedność jest już faktem, mogę przyznać się Panu, Drogi Przyjacielu, że wypełnia mnie duma, ponieważ dostrzegłem znak historii i dopomogłem swoją ekspertyzą, kiedy chodziło o to, żeby przypomnieć sobie narodowe wartości i wreszcie pokazać się z widoczną z daleka flagą...". Może to tylko sentymentalny nacjonalizm inteligenta? Ale dzisiaj - jak zawsze - każda jego odmiana może się okazać groźna. Grass pokazuje współczesne Niemcy bez "taryfy ulgowej". Odnosi się nawet wrażenie, że wszystko, co groźne, stara się demonstracyjnie odsłonić, a nie przemilczać. "Moje stulecie" nie jest książką optymisty. Cała cywilizacja oraz nauka kryją w sobie trudne do przewidzenia konsekwencje gwałtownego rozwoju. Nowoczesne uzbrojenie, o którym często Grass pisze, jest postępem, ale w kierunku zagłady, a nie ocalenia. Nawet biologia okazała się w wieku dwudziestym nauką grożącą zatratą dawnego modelu człowieczeństwa. Sławna owieczka Dolly, powołana do życia przez klonowanie, stała się dowodem na możliwość odmiany także ludzkiej przyszłości, "zapowiadającej się już teraz na coraz bardziej bezojcowską". Grass pisze o tej wizji jednocześnie z lękiem i rozbawieniem. W jednej z historyjek pozwala światowemu uczonemu nazywać takie niepokoje "wciąż jeszcze zaraźliwym męskim szowinizmem" i roztaczać wizje sielanki przyszłego stulecia: "Cieszmy się z tego, że tradycyjnie konfliktogenny akt płodzenia coraz bardziej i bardziej traci na znaczeniu. (...)
A jakże, wolno nam się radować, bo przyszły ťwyemancypowany mężczyznaŤ, jak ja go nazywam, będzie wolny. Wolny do wypoczynku. Wolny do zabaw. Wolny do przeróżnych żartów. Niejako luksusowe stworzenie, na które pozwoli sobie przyszłe społeczeństwo. Akurat Pan, mój Drogi Panie, nie powinien mieć kłopotów z wykorzystaniem tych niebawem otwartych, wolnych przestrzeni, aby nie tylko Dolly i spółka mogły się w nich rozmnażać, lecz także płody pańskiego umysłu znajdowały dla siebie dość miejsca na wprost bezkresnym pastwisku". Pod koniec "Mojego stulecia" ironia staje się samoobronną reakcją zarówno przed katastrofami, jak i szczęśliwością świata. Jakby już nie było z czego się cieszyć ani na co czekać. Nawet wspomnienia dawnych klęsk, buntów i nadziei łączą się z tęsknotą za tamtymi ciężkimi, dobrymi czasami. Gdy jeden z narratorów historyjki wspomina, jak z narażeniem życia kanałami i tunelami przeprowadzało się ludzi na drugą stronę berlińskiego muru, mówi o tym jak o utraconym szczęściu ludzkiej solidarności, poświęcenia, przyjaźni: "Raczej by się cieszyli, gdyby mur jeszcze stał, ponieważ wtedy odpadłby solidarnościowy podatek, który muszą płacić, odkąd nie ma muru. Więc już o tym nie gadam, mimo że to był mój najlepszy czas, jakżeśmy w kanałach brodzili po kolana w gnojówce... Albo czołgali się tunelem... W każdym razie moja żona ma rację, kiedy mówi: ťWtedy to ty byłeś całkiem inny. Wtedy to żyliśmy naprawdęŤ". Jak nazwać tę ironię dziejów, te groteskowe perypetie moralności, dwuznaczną cenę wolności? Wciąż zadajemy sobie takie pytania.
Autor nie zamierza w swojej książce dać obiektywizującej, epickiej wizji. Nie bez powodu napisał w tytule: "Moje stulecie". Tak właśnie widzi je on, Günter Grass, daleki od "strasznej powagi" niemieckiego (i każdego innego) fanatyzmu, niegdysiejszy mieszkaniec Gdańska, Kaszub ze strony matki, wygnaniec z woli historii, łazik z własnych upodobań, świeżo upieczony, tegoroczny noblista, czyli obywatel świata. "Moje stulecie" ukazało się jednocześnie w czternastu krajach, a przygotowywane są edycje w dziesięciu następnych! Niektórych odbiorców ta niewielka, dość prowokacyjnie skonstruowana książka rozczarowała. Spodziewano się, że pisarz tej miary, proponujący utwór pod tak pryncypialnym tytułem, obdarzy nas jakąś prozatorską summą, księgą, a nie zbiorem zgrabnych historyjek. Danuta Zagrodzka, pisząc w "Gazecie Wyborczej" duży artykuł o "Moim stuleciu", wspomina o wyraźnym chłodzie krytyki niemieckiej. Sama również wyraża żal, że to tylko tyle: "Szkoda, że Grass nie napisał po prostu swojej autobiografii albo prawdziwych wspomnień. Mógł nam dać wielką literaturę. Wy- brał - zgodnie z duchem czasu - kalejdoskop. Ale na pewno będzie czytany". Myślę, że autobiografii nie pisze się po prostu. Jest to jedno z najtrudniejszych zadań pisarskich i - podobnie jak dzienniki oraz wspomnienia zgodne z duchem obecnej epoki - wymaga "szczerości aż do bólu", niemal desperackiego odsłonięcia się. Wartość autobiografii polega w znacznej mierze na rewelacjach psychologicznych, na plan pierwszy wysuwa się tu bardziej osobowość i dzieje indywidualnego życia niż epoka. Autor "Blaszanego bębenka" nie zamierzał iść tym traktem. Nie myślał też o kronikarskim zapisie własnych doświadczeń, którym w naszej literaturze jest na przykład "Mój wiek" Aleksandra Wata. Chciał raczej pożonglować swą wiedzą o epoce, odwołać się przy tym do różnych punktów widzenia wielu osób, zarówno historycznych, jak i całkowicie fikcyjnych, występujących jako narratorzy jego krótkich historyjek. Są to ludzie w różnym wieku, rozmaitych zawodów, mają zróżnicowane poglądy i doświadczenia, mówią tu zarówno ofiary, jak i kaci.
To połączenie daje poczucie pełni obrazu, choć tworzy się on z tak drobnych fragmentów. Doceniam mistrzostwo Grassa, który na przykład w dowcipnym opisie oglądania w więzieniu przez NRD-owskiego szpiega Guillaume?a słynnego meczu Niemcy-Niemcy (wschodnie i zachodnie) wydobywa błazeństwo zawarte w dramatycznym fakcie tego historycznego podziału oraz sportowo-ideowego rozdarcia kibica. Niezrównana jest także scena, w której dwaj Niemcy kombinują, jak w NRD zdobyć zimowe opony do samochodu i równocześnie w telewizorze z wyłączonym dźwiękiem oglądają euforyczną radość młodych ludzi na szczycie muru. Uważają, że to jakiś kiepski film, a to właśnie było autentyczne obalenie muru berlińskiego. Historia wciąż miesza się tu z błazeństwem. Dotyczy to nie tylko koszmarnego błazeństwa dyktatorów, histerycznego krzyku Hitlera, milczącego okrucieństwa Stalina, cyrkowej pompy igrzysk olimpijskich w Berlinie w 1936 r., gdy w niedalekim Sachsenhausen więźniowie budowali koncentracyjny obóz "z przyszłością" dla wielu tysięcy ludzi. Groteskowość ogarnia niemal wszystkie sfery życia dwudziestowiecznego, jest zjawiskiem codziennym i to właśnie pokazuje Grass w swych historyjkach. Niestety, zagarnia ona także drugą stronę: anarchistów, opozycjonistów, w ogóle wszelkiego rodzaju buntowników. Jakże śmieszne wydają się "otumanione dzieci", jak nazywają siebie po przemianach komunistyczni aktywiści, udający, że o niczym nie mieli pojęcia. Błazenada tkwi zresztą także w perypetiach luminarzy sztuk i nauk. Ideowe przygody słynnego filozofa Heideggera, sprzyjającego nazizmowi, ukazane są tu z pogardliwą ironią: "A co nadało blask mojemu rokowi? Może marka rentowa, bo się ustabilizowała?
Albo ťBycie i czasŤ, książka, która wniosła na rynek pompatyczną podniosłość słów, po czem każdy gazetowy autorzyna zaczynał w swoim kąciku heideggerować". Jaki "szatański" pomysł kazał Grassowi przedstawić tutaj lata pierwszej wojny światowej poprzez cztery kolejne historyjki o spotkaniu dwóch pisarzy: 67-letniego pacyfisty Remarque?a z Ernstem Jüngerem, piewcą "zwycięskiego pędu do zwycięstwa w walce": "Obaj unieśli kieliszki i nie patrząc na siebie nawzajem, w tym samym momencie wlali w siebie resztę zawartości. (...) Na koniec obaj chwalili się nawzajem za plastyczność frontowych opisów. - Któż jeszcze jest prócz nas? - pytał Jünger. - U Francuzów w najlepszym razie ten zwariowany Céline...". Grass nie oszczędza ani prawicowców, ani lewicowców, ani działających anarchistów, ani wielu gadających, lecz biernych intelektualistów. Dzieci-kwiaty z 1968 r. też budzą w nim politowanie, choć sam niegdyś był im bliski. Socjalfaszysta i pseudomaoista są niebezpiecznymi błaznami. Także następne pokolenia, chodzące w marszach ze świecami, protestujące przeciwko wszelkiej przemocy, żyją złudzeniami pocieszającymi ich wewnętrznie, ale nie mającymi konkretnych, zewnętrznych skutków. Wojna z Saddamem Husajnem o ropę naftową jest tu zadziwiającym obrazem walki nowoczesnej, nie pokazującej trupów: "Zabitych się nie widzi. Tylko niepewne koordynaty i trafienia, rzekomo celne. To idzie jak z płatka... - Jasne, ponieważ CNN ma prawa telewizyjne do tej wojny i już teraz do jutrzejszej i pojutrzejszej... - A jaka to wojna? Pokazówka starannie zaaranżowana przez CNN i Pentagon, serwowana przeciętnemu zjadaczowi chleba na telewizyjnym ekranie, wygląda jak fajerwerk, specjalnie zainscenizowany do bawialni. Sama schludność, żadnych zabitych. Ogląda się jak science fiction i chrupie przy tym słone paluszki...". Grass przesadza, mamy więcej konwencji pokazywania współczesnych wojen. Czystki etniczne na Bałkanach, wyrzynanie się plemion afrykańskich - na brak trupów i obrazów masowej masakry nie możemy narzekać. Ostatnia część "Mojego stulecia" jest właściwie pożegnaniem z nadziejami pacyfistów. Nawet konkretne zachowania polityków demonstrujących wolę pojednania ukazane są z drwiną. Tak odbiera klękanie kanclerza Brandta przed pomnikiem bohaterów warszawskiego getta narrator historyjki, cyniczny dziennikarz, który widzi w tym "umiejętnie rozegrany" fotogeniczny akt przeprosin.
Dziennikarz jest durniem o nazistowskich sympatiach, ale Grass przywołuje takie właśnie reakcje, zapewne uznaje je za typowe dla części niemieckiego społeczeństwa. Tęsknoty za flagą wojenną Rzeszy odżywają w wielu pokoleniach: "Widzimy ją coraz częściej. Młodzi ludzie, znów zdolni do entuzjazmu, pokazują się z nią, trzymają ją w górze. A odkąd jedność jest już faktem, mogę przyznać się Panu, Drogi Przyjacielu, że wypełnia mnie duma, ponieważ dostrzegłem znak historii i dopomogłem swoją ekspertyzą, kiedy chodziło o to, żeby przypomnieć sobie narodowe wartości i wreszcie pokazać się z widoczną z daleka flagą...". Może to tylko sentymentalny nacjonalizm inteligenta? Ale dzisiaj - jak zawsze - każda jego odmiana może się okazać groźna. Grass pokazuje współczesne Niemcy bez "taryfy ulgowej". Odnosi się nawet wrażenie, że wszystko, co groźne, stara się demonstracyjnie odsłonić, a nie przemilczać. "Moje stulecie" nie jest książką optymisty. Cała cywilizacja oraz nauka kryją w sobie trudne do przewidzenia konsekwencje gwałtownego rozwoju. Nowoczesne uzbrojenie, o którym często Grass pisze, jest postępem, ale w kierunku zagłady, a nie ocalenia. Nawet biologia okazała się w wieku dwudziestym nauką grożącą zatratą dawnego modelu człowieczeństwa. Sławna owieczka Dolly, powołana do życia przez klonowanie, stała się dowodem na możliwość odmiany także ludzkiej przyszłości, "zapowiadającej się już teraz na coraz bardziej bezojcowską". Grass pisze o tej wizji jednocześnie z lękiem i rozbawieniem. W jednej z historyjek pozwala światowemu uczonemu nazywać takie niepokoje "wciąż jeszcze zaraźliwym męskim szowinizmem" i roztaczać wizje sielanki przyszłego stulecia: "Cieszmy się z tego, że tradycyjnie konfliktogenny akt płodzenia coraz bardziej i bardziej traci na znaczeniu. (...)
A jakże, wolno nam się radować, bo przyszły ťwyemancypowany mężczyznaŤ, jak ja go nazywam, będzie wolny. Wolny do wypoczynku. Wolny do zabaw. Wolny do przeróżnych żartów. Niejako luksusowe stworzenie, na które pozwoli sobie przyszłe społeczeństwo. Akurat Pan, mój Drogi Panie, nie powinien mieć kłopotów z wykorzystaniem tych niebawem otwartych, wolnych przestrzeni, aby nie tylko Dolly i spółka mogły się w nich rozmnażać, lecz także płody pańskiego umysłu znajdowały dla siebie dość miejsca na wprost bezkresnym pastwisku". Pod koniec "Mojego stulecia" ironia staje się samoobronną reakcją zarówno przed katastrofami, jak i szczęśliwością świata. Jakby już nie było z czego się cieszyć ani na co czekać. Nawet wspomnienia dawnych klęsk, buntów i nadziei łączą się z tęsknotą za tamtymi ciężkimi, dobrymi czasami. Gdy jeden z narratorów historyjki wspomina, jak z narażeniem życia kanałami i tunelami przeprowadzało się ludzi na drugą stronę berlińskiego muru, mówi o tym jak o utraconym szczęściu ludzkiej solidarności, poświęcenia, przyjaźni: "Raczej by się cieszyli, gdyby mur jeszcze stał, ponieważ wtedy odpadłby solidarnościowy podatek, który muszą płacić, odkąd nie ma muru. Więc już o tym nie gadam, mimo że to był mój najlepszy czas, jakżeśmy w kanałach brodzili po kolana w gnojówce... Albo czołgali się tunelem... W każdym razie moja żona ma rację, kiedy mówi: ťWtedy to ty byłeś całkiem inny. Wtedy to żyliśmy naprawdęŤ". Jak nazwać tę ironię dziejów, te groteskowe perypetie moralności, dwuznaczną cenę wolności? Wciąż zadajemy sobie takie pytania.
Więcej możesz przeczytać w 47/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.