Sto lat po weselu Lucjana Rydla, które stało się dla Stanisława Wyspiańskiego inspiracją do stworzenia jednego z najwybitniejszych polskich dramatów narodowych, Janusz Józefowicz z Januszem Stokłosą wystawili w szczecińskim Teatrze Polskim tenże dramat w rytmie disco polo (muzyki użyczył też niejaki Chopin Fryderyk).
Autorzy realizacji nie mieli zapewne wątpliwości, że disco polo w zestawieniu z "Weselem" wywoła w środowisku hałasik - nieważne, czy pozytywny, czy negatywny, ważne, żeby się o spektaklu mówiło jeszcze nawet przed jego wystawieniem. Po obejrzeniu przychodzi refleksja: jeśli tyle tylko dziś pozostaje z tej sztuki, jeśli jest to "Wesele" początku XXI wieku, to jest naprawdę źle.
Koncepcja zresztą nie jest do końca konsekwentnie przeprowadzona; na wiele warstw dzieła i wiele sytuacji zabrakło po prostu pomysłów. Szwy widać gołym okiem. Dwa światy, sprzed wieku i sprzed - powiedzmy - pięciu lat (bo dziś nawet na wiejskich weselach nie gra się już disco polo, tylko raczej dance), zostały tu na siebie nałożone w sposób najprostszy. W pewnych powierzchownych szczegółach do siebie przystają, ale w większości innych - ani trochę.
Z warstwy poetyckiej świat tego spektaklu został całkowicie i starannie odarty. Zamiast "chaty rozśpiewanej" jest remiza strażacka z napisami na drzwiach "Pogoń pany" i "Juden raus". Te drzwi co chwila zostają wywalone z hukiem i wpada zalana weselna tłuszcza, wrzeszcząca do wtóru głośnikom "Majteczki w kropeczki, la la la la". W korowodzie są i dzieci, i babcia (też pijana?), i ksiądz (w tej roli dyrektor teatru Adam Opatowicz), który w chwili odpoczynku pomrukuje na kacu "Goniąc kormorany", a w dalszej części spektaklu, zachęcony przez weselników, którzy podają mu mikrofon, uprawia karaoke do nabożnego przeboju.
Nie ostało się tu nic z podstawowego w "Weselu" motywu chłopomanii, zderzenia inteligencji i cyganerii artystycznej Krakowa z podkrakowskimi chłopami. U Józefowicza prostakami są wszyscy, z wyjątkiem paniusiowatej i nadętej Radczyni - i może Poety (Rachel jest tu naiwnym, bredzącym podlotkiem, chyba też z winy aktorki). Dziennikarz jest jeszcze obrzydliwszym chamem niż Czepiec. Po Nosie, pętającym się po scenie z wielkim sercem z czerwonych balonów i ryczącym discopolowy refren "Zabrałaś moje serce", również nie widać, że jest "z panów". To prawda, że i u Wyspiańskiego wszyscy piją, a monolog Nosa jest typowym pijackim bełkotem. W tym spektaklu jednak wszyscy mają permanentne delirium i nowego znaczenia nabiera kwestia: gdzie się podziali piękni Polacy.
W tym kontekście nie dziwi, że widzenia z drugiego aktu przydarzają się bohaterom w... męskiej toalecie. Skuleni pod pisuarem rozmawiają z własnymi pijackimi wizjami. Ten wątek nie jest jednak konsekwentnie poprowadzony.
W scenie ze Stańczykiem Dziennikarz przemawia z ekranu telewizora, a widmo siedzi na scenie - następuje więc niezręczne odwrócenie ról. Scena z Hetmanem traci we współczesnym kontekście sens. Cały zresztą wątek widzeń wywodził się u Wyspiańskiego, jak wiadomo, z faktu, że Polska z "Wesela" jest krajem pogrążonym w letargu niewoli, niezdolnym do samooswobodzenia, śniącym sny o bohaterstwie, mity o wielkiej przeszłości. Dziś ta mitologia potrzebna jest chyba już tylko frustratom. Wolność została wywalczona, nie jest już problemem. Cały finał nie może więc być w tym spektaklu niczym innym niż delirycznym omamem. Ze sceną ostatnią reżyser chyba nie bardzo wiedział, co zrobić: tłum weselników zastyga, wgapiając się w drabinę opuszczającą się z nieba, na którą wchodzi dziecko. Może większy sens miałoby, gdyby zamiast owej drabiny pojawiła się jakaś szyba z Matką Boską czy - jak w ostatnim filmie Agnieszki Holland - posążek płaczący krwawymi łzami? Może na koniec należało przesunąć jako chocholi korowód kilkakrotne wcześniejsze pojawienie się pijano-śpiącego węża weselników, zataczających się przy dźwiękach Chopina (tylko dlaczego nokturnu, nie lepszy byłby mazurek?).
Są też w "Weselu" inne elementy, zupełnie nie przylegające do świata przedstawionego w spektaklu, jak cały wątek żydowski. Sto lat temu Żydzi egzystowali wśród społeczeństwa polskiego, mając w nim określoną pozycję. Polski "ludowy antysemityzm" miał całkiem inne zabarwienie niż dzisiejszy antysemityzm bez Żydów - miało się pretensje (i interesy!) do kogoś konkretnego, nie do fantomu. Mosiek i Rachel, integralna część świata Wyspiańskiego, dziś są przybyszami z innej planety i nijak nie da się tego wątku uwspółcześnić.
W sumie szczecińskie "Wesele", gubiąc całe swe czarodziejstwo i legendarność, staje się jednym wielkim pawiem z refrenu jednej z discopolowych piosenek. Publiczność jednak cieszy się, widząc "swojskie klimaty", klaszcze do wtóru "Majteczkom w kropeczki", a jeśli po zakończeniu spektaklu przez chwilę milczy, to nie z wewnętrznego poruszenia, jak na premierze w 1901 r., ale dlatego, że nie ma pojęcia, o co tu chodzi.
Koncepcja zresztą nie jest do końca konsekwentnie przeprowadzona; na wiele warstw dzieła i wiele sytuacji zabrakło po prostu pomysłów. Szwy widać gołym okiem. Dwa światy, sprzed wieku i sprzed - powiedzmy - pięciu lat (bo dziś nawet na wiejskich weselach nie gra się już disco polo, tylko raczej dance), zostały tu na siebie nałożone w sposób najprostszy. W pewnych powierzchownych szczegółach do siebie przystają, ale w większości innych - ani trochę.
Z warstwy poetyckiej świat tego spektaklu został całkowicie i starannie odarty. Zamiast "chaty rozśpiewanej" jest remiza strażacka z napisami na drzwiach "Pogoń pany" i "Juden raus". Te drzwi co chwila zostają wywalone z hukiem i wpada zalana weselna tłuszcza, wrzeszcząca do wtóru głośnikom "Majteczki w kropeczki, la la la la". W korowodzie są i dzieci, i babcia (też pijana?), i ksiądz (w tej roli dyrektor teatru Adam Opatowicz), który w chwili odpoczynku pomrukuje na kacu "Goniąc kormorany", a w dalszej części spektaklu, zachęcony przez weselników, którzy podają mu mikrofon, uprawia karaoke do nabożnego przeboju.
Nie ostało się tu nic z podstawowego w "Weselu" motywu chłopomanii, zderzenia inteligencji i cyganerii artystycznej Krakowa z podkrakowskimi chłopami. U Józefowicza prostakami są wszyscy, z wyjątkiem paniusiowatej i nadętej Radczyni - i może Poety (Rachel jest tu naiwnym, bredzącym podlotkiem, chyba też z winy aktorki). Dziennikarz jest jeszcze obrzydliwszym chamem niż Czepiec. Po Nosie, pętającym się po scenie z wielkim sercem z czerwonych balonów i ryczącym discopolowy refren "Zabrałaś moje serce", również nie widać, że jest "z panów". To prawda, że i u Wyspiańskiego wszyscy piją, a monolog Nosa jest typowym pijackim bełkotem. W tym spektaklu jednak wszyscy mają permanentne delirium i nowego znaczenia nabiera kwestia: gdzie się podziali piękni Polacy.
W tym kontekście nie dziwi, że widzenia z drugiego aktu przydarzają się bohaterom w... męskiej toalecie. Skuleni pod pisuarem rozmawiają z własnymi pijackimi wizjami. Ten wątek nie jest jednak konsekwentnie poprowadzony.
W scenie ze Stańczykiem Dziennikarz przemawia z ekranu telewizora, a widmo siedzi na scenie - następuje więc niezręczne odwrócenie ról. Scena z Hetmanem traci we współczesnym kontekście sens. Cały zresztą wątek widzeń wywodził się u Wyspiańskiego, jak wiadomo, z faktu, że Polska z "Wesela" jest krajem pogrążonym w letargu niewoli, niezdolnym do samooswobodzenia, śniącym sny o bohaterstwie, mity o wielkiej przeszłości. Dziś ta mitologia potrzebna jest chyba już tylko frustratom. Wolność została wywalczona, nie jest już problemem. Cały finał nie może więc być w tym spektaklu niczym innym niż delirycznym omamem. Ze sceną ostatnią reżyser chyba nie bardzo wiedział, co zrobić: tłum weselników zastyga, wgapiając się w drabinę opuszczającą się z nieba, na którą wchodzi dziecko. Może większy sens miałoby, gdyby zamiast owej drabiny pojawiła się jakaś szyba z Matką Boską czy - jak w ostatnim filmie Agnieszki Holland - posążek płaczący krwawymi łzami? Może na koniec należało przesunąć jako chocholi korowód kilkakrotne wcześniejsze pojawienie się pijano-śpiącego węża weselników, zataczających się przy dźwiękach Chopina (tylko dlaczego nokturnu, nie lepszy byłby mazurek?).
Są też w "Weselu" inne elementy, zupełnie nie przylegające do świata przedstawionego w spektaklu, jak cały wątek żydowski. Sto lat temu Żydzi egzystowali wśród społeczeństwa polskiego, mając w nim określoną pozycję. Polski "ludowy antysemityzm" miał całkiem inne zabarwienie niż dzisiejszy antysemityzm bez Żydów - miało się pretensje (i interesy!) do kogoś konkretnego, nie do fantomu. Mosiek i Rachel, integralna część świata Wyspiańskiego, dziś są przybyszami z innej planety i nijak nie da się tego wątku uwspółcześnić.
W sumie szczecińskie "Wesele", gubiąc całe swe czarodziejstwo i legendarność, staje się jednym wielkim pawiem z refrenu jednej z discopolowych piosenek. Publiczność jednak cieszy się, widząc "swojskie klimaty", klaszcze do wtóru "Majteczkom w kropeczki", a jeśli po zakończeniu spektaklu przez chwilę milczy, to nie z wewnętrznego poruszenia, jak na premierze w 1901 r., ale dlatego, że nie ma pojęcia, o co tu chodzi.
Więcej możesz przeczytać w 37/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.