W "Gniewie oceanu" zaskakuje nas sposób, w jaki potraktowano tragedię. Kino przyzwyczaiło nas do pocieszania i obowiązkowego happy endu
Tomasz Raczek: - Panie Zygmuncie, "Gniew oceanu" to film, który może się przyśnić. W każdym razie mnie prześladuje: ciągle mam przed oczami obrazy straszliwego sztormu i tonącego statku.
Zygmunt Kałużyński: - Bo w tym filmie zaskakuje nas sposób, w jaki potraktowano tragedię. Kino przyzwyczaiło nas do pocieszania, podnoszenia na duchu i obowiązkowego happy endu, szczególnie w tak dramatycznej potrzebie, z jaką tutaj mamy do czynienia.
TR: - Ten film zaskakuje. Na dodatek ja, przeciwnik efekciarskich popisów komputerowych w kinie, muszę powiedzieć, że tym razem całkowicie im się poddałem.
ZK: - Znam pana życiorys i przypuszczam, że to się bierze stąd, iż pracował pan na morzu...
TR: - ...fakt, kilka sztormów przeżyłem.
ZK: - Ten piękny obraz został jednak u nas przyjęty wstrzemięźliwie, a nawet z niechęcią. Tłumaczę to sobie tym, że jest produktem mentalności, kultury i tradycji morskiej, a nasza napiętnowana jest spojrzeniem rolniczym. Wydaje się, że to prosta rzecz - zrozumieć. Bynajmniej! To zbyt wielka różnica, a kino ją jeszcze podkreśla. To nie jest pierwszy tragiczny film o morzu, panie Tomaszu. Weźmy "Titanica", "Moby Dicka", "Starego człowieka i morze". To są wszystko filmy tragiczne, co przecież jest sprzeczne z wielką tradycją hollywoodzką.
TR: - Bo w morzu czuje się potęgę, żywioł. Częścią tej fascynującej siły jest świadomość tragedii, jaka może nastąpić w każdej chwili. Jeśli jednak już kogoś morze uwiedzie, żaden sztorm, żadne zagrożenie nie zniechęci go do tego ryzyka.
ZK: - Mówi pan o awanturniczym, ryzykanckim stanie ducha, co może się zdarzyć i na morzu, i w górach. Tutaj mamy do czynienia z czymś więcej: z kulturą morską, w której ramach wypadek pokazany w tym filmie jest wyjątkowy przez swoją tragedię. Zastanawiałem się, dlaczego filmy morskie, w kinematografii amerykańskiej uważane za wydarzenia pierwszej linii, u nas przechodzą bokiem i wręcz są niezrozumiane. Na przykład tak było z filmami o rewolcie na "Bounty". Nakręcono ich pięć, grali w nich tacy mistrzowie, jak Charles Laughton, Clark Gable czy Marlon Brando. To były wielkie filmy i wielkie wydarzenia. Tymczasem my tego nie rozumieliśmy, bo nie chwytaliśmy, że ta rewolta pod koniec XVIII wieku była taką datą w kulturze morskiej Zachodu jak zburzenie Bastylii. Bo do tego czasu stosunki na morzu były okrutne - podróż okrętem to był prawie obóz koncentracyjny, tylko połowa ludzi wracała żywa. Rewolta na "Bounty" to jakby początek nowej epoki w żeglarstwie tamtego świata, czyli wprowadzenie nowych przepisów morskich. Myśmy tego nie potrafili zrozumieć, bo nasza cywilizacja nie łączy się z morzem.
TR: - Przecież jesteśmy krajem morskim: mieliśmy dostęp do morza, mieliśmy porty, flotę, handel morski, piękną kartę w czasie II wojny światowej.
ZK: - Ale tylko kartę! Natomiast wielkie cywilizacje Zachodu wręcz żyją na morzu.
TR: - Właściwie ma pan rację, przecież na dobrą sprawę nie doceniamy nawet ryb i nie umiemy jeść ich z takim smakiem i znawstwem, jak chociażby Francuzi, Anglicy czy Skandynawowie.
ZK: - Pamiętam czasy przedwojenne, gdy w Polsce ryb prawie się nie jadało. Tylko karpia na Boże Narodzenie. Po raz pierwszy za systemu zaczęto je lansować, żeby gospodarczo wykorzystać morze, w późnych latach 50. Pojawiły się plakaty: "Jedzcie dorsze", co od razu naród skomentował: "Jedzcie dorsze, gówno gorsze". To była charakterystyczna reakcja.
TR: - Choć zdumiewająca. Przecież dorsz to smaczna ryba!
ZK: - Ale "Gniew oceanu" to coś więcej niż awanturnictwo i ryby. Mamy tu kapitana namawiającego załogę do ryzykownego, straceńczego rejsu, co jest tym samym, co widzimy w "Moby Dicku", gdzie kapitan ogarnięty wręcz paranoiczną manią, żeby dopaść białego wieloryba, bestię morską, która kiedyś urwała mu nogę, wciąga w katastrofę całą załogę.
TR: - Uważa pan, że elementem kultury morskiej jest fatalizm? Morze jako zagrożenie, potwór?
ZK: - Kiedy u nas pokazywano "Szczęki", kolega powiedział mi: "To ma być horror?! Że rekin zjada ludzi?! Przecież wystarczy nie wchodzić do wody i już człowiek jest bezpieczny!". No właśnie, ale chodzi o to, że w krajach kultury morskiej żyje się na morzu i z morza. Wielkie cywilizacje Zachodu powstały w związku z morzem: starożytna Grecja, cywilizacja anglo-amerykańska, skandynawska. One bez morza by nie istniały!
TR: - Tylko my się uchowaliśmy wśród pagórków.
ZK: - Przypomina mi się bajka o starym rybaku. Ponieważ zabrakło ryb, poradził swojemu synowi, by znalazł jakiś inny sposób na życie. Dał mu wiosło i kazał iść przed siebie tak długo, aż dojdzie do miejsca, gdzie ludzie nie będą wiedzieli, co ma na ramieniu (czyli nie będą znali wiosła). Tam ma się osiedlić, siać i zacząć hodowlę. Czyli zupełnie inny świat. Ja sam też jestem wychowankiem tradycyjnej rolniczej, chłopsko-szlacheckiej kultury. Kiedy byłem w Bostonie, zaszedłem do pubu. Tam to jest zupełnie coś innego niż u nas: ledwie wszedłem, już gość siedzący po prawej stronie zagaduje mnie, a pani obok (która nie wygląda na osobę lekkich obyczajów) również coś do mnie mówi. Bo pub to szczególne miejsce. Marynarze całe tygodnie spędzają na morzu, przypływają do portu i trafiają do pubu. Tu krzyżują się losy wszystkich ludzi i tu wszyscy są u siebie. To jest też elementem kultury morskiej, a raczej portowej. I to również mamy w tym filmie.
TR: - Jesteśmy narodem rolniczym, więc nie rozumiemy ludzi morza. Za co jednak powinniśmy przede wszystkim docenić "Gniew oceanu"?
ZK: - Przede wszystkim za jego ludzką treść, poświęcenie i heroizm. No i to morze, ta katastrofa meteorologiczna! To zderzenie trzech frontów! To jest wykonane przez wytwórnię Light&Magic fantastycznie. Ta scena, kiedy stateczek naszych rybaków wspina się na falę, która ma trzydzieści pięter...
TR: - ...i w pewnym momencie zaczyna się z niej dosłownie zsuwać, by pod nią wpaść i już nie wypłynąć. To jest właśnie ta scena, która prześladuje mnie we śnie.
ZK: - Tak. I to jest obraz właściwie nowy w kinie!
Zygmunt Kałużyński: - Bo w tym filmie zaskakuje nas sposób, w jaki potraktowano tragedię. Kino przyzwyczaiło nas do pocieszania, podnoszenia na duchu i obowiązkowego happy endu, szczególnie w tak dramatycznej potrzebie, z jaką tutaj mamy do czynienia.
TR: - Ten film zaskakuje. Na dodatek ja, przeciwnik efekciarskich popisów komputerowych w kinie, muszę powiedzieć, że tym razem całkowicie im się poddałem.
ZK: - Znam pana życiorys i przypuszczam, że to się bierze stąd, iż pracował pan na morzu...
TR: - ...fakt, kilka sztormów przeżyłem.
ZK: - Ten piękny obraz został jednak u nas przyjęty wstrzemięźliwie, a nawet z niechęcią. Tłumaczę to sobie tym, że jest produktem mentalności, kultury i tradycji morskiej, a nasza napiętnowana jest spojrzeniem rolniczym. Wydaje się, że to prosta rzecz - zrozumieć. Bynajmniej! To zbyt wielka różnica, a kino ją jeszcze podkreśla. To nie jest pierwszy tragiczny film o morzu, panie Tomaszu. Weźmy "Titanica", "Moby Dicka", "Starego człowieka i morze". To są wszystko filmy tragiczne, co przecież jest sprzeczne z wielką tradycją hollywoodzką.
TR: - Bo w morzu czuje się potęgę, żywioł. Częścią tej fascynującej siły jest świadomość tragedii, jaka może nastąpić w każdej chwili. Jeśli jednak już kogoś morze uwiedzie, żaden sztorm, żadne zagrożenie nie zniechęci go do tego ryzyka.
ZK: - Mówi pan o awanturniczym, ryzykanckim stanie ducha, co może się zdarzyć i na morzu, i w górach. Tutaj mamy do czynienia z czymś więcej: z kulturą morską, w której ramach wypadek pokazany w tym filmie jest wyjątkowy przez swoją tragedię. Zastanawiałem się, dlaczego filmy morskie, w kinematografii amerykańskiej uważane za wydarzenia pierwszej linii, u nas przechodzą bokiem i wręcz są niezrozumiane. Na przykład tak było z filmami o rewolcie na "Bounty". Nakręcono ich pięć, grali w nich tacy mistrzowie, jak Charles Laughton, Clark Gable czy Marlon Brando. To były wielkie filmy i wielkie wydarzenia. Tymczasem my tego nie rozumieliśmy, bo nie chwytaliśmy, że ta rewolta pod koniec XVIII wieku była taką datą w kulturze morskiej Zachodu jak zburzenie Bastylii. Bo do tego czasu stosunki na morzu były okrutne - podróż okrętem to był prawie obóz koncentracyjny, tylko połowa ludzi wracała żywa. Rewolta na "Bounty" to jakby początek nowej epoki w żeglarstwie tamtego świata, czyli wprowadzenie nowych przepisów morskich. Myśmy tego nie potrafili zrozumieć, bo nasza cywilizacja nie łączy się z morzem.
TR: - Przecież jesteśmy krajem morskim: mieliśmy dostęp do morza, mieliśmy porty, flotę, handel morski, piękną kartę w czasie II wojny światowej.
ZK: - Ale tylko kartę! Natomiast wielkie cywilizacje Zachodu wręcz żyją na morzu.
TR: - Właściwie ma pan rację, przecież na dobrą sprawę nie doceniamy nawet ryb i nie umiemy jeść ich z takim smakiem i znawstwem, jak chociażby Francuzi, Anglicy czy Skandynawowie.
ZK: - Pamiętam czasy przedwojenne, gdy w Polsce ryb prawie się nie jadało. Tylko karpia na Boże Narodzenie. Po raz pierwszy za systemu zaczęto je lansować, żeby gospodarczo wykorzystać morze, w późnych latach 50. Pojawiły się plakaty: "Jedzcie dorsze", co od razu naród skomentował: "Jedzcie dorsze, gówno gorsze". To była charakterystyczna reakcja.
TR: - Choć zdumiewająca. Przecież dorsz to smaczna ryba!
ZK: - Ale "Gniew oceanu" to coś więcej niż awanturnictwo i ryby. Mamy tu kapitana namawiającego załogę do ryzykownego, straceńczego rejsu, co jest tym samym, co widzimy w "Moby Dicku", gdzie kapitan ogarnięty wręcz paranoiczną manią, żeby dopaść białego wieloryba, bestię morską, która kiedyś urwała mu nogę, wciąga w katastrofę całą załogę.
TR: - Uważa pan, że elementem kultury morskiej jest fatalizm? Morze jako zagrożenie, potwór?
ZK: - Kiedy u nas pokazywano "Szczęki", kolega powiedział mi: "To ma być horror?! Że rekin zjada ludzi?! Przecież wystarczy nie wchodzić do wody i już człowiek jest bezpieczny!". No właśnie, ale chodzi o to, że w krajach kultury morskiej żyje się na morzu i z morza. Wielkie cywilizacje Zachodu powstały w związku z morzem: starożytna Grecja, cywilizacja anglo-amerykańska, skandynawska. One bez morza by nie istniały!
TR: - Tylko my się uchowaliśmy wśród pagórków.
ZK: - Przypomina mi się bajka o starym rybaku. Ponieważ zabrakło ryb, poradził swojemu synowi, by znalazł jakiś inny sposób na życie. Dał mu wiosło i kazał iść przed siebie tak długo, aż dojdzie do miejsca, gdzie ludzie nie będą wiedzieli, co ma na ramieniu (czyli nie będą znali wiosła). Tam ma się osiedlić, siać i zacząć hodowlę. Czyli zupełnie inny świat. Ja sam też jestem wychowankiem tradycyjnej rolniczej, chłopsko-szlacheckiej kultury. Kiedy byłem w Bostonie, zaszedłem do pubu. Tam to jest zupełnie coś innego niż u nas: ledwie wszedłem, już gość siedzący po prawej stronie zagaduje mnie, a pani obok (która nie wygląda na osobę lekkich obyczajów) również coś do mnie mówi. Bo pub to szczególne miejsce. Marynarze całe tygodnie spędzają na morzu, przypływają do portu i trafiają do pubu. Tu krzyżują się losy wszystkich ludzi i tu wszyscy są u siebie. To jest też elementem kultury morskiej, a raczej portowej. I to również mamy w tym filmie.
TR: - Jesteśmy narodem rolniczym, więc nie rozumiemy ludzi morza. Za co jednak powinniśmy przede wszystkim docenić "Gniew oceanu"?
ZK: - Przede wszystkim za jego ludzką treść, poświęcenie i heroizm. No i to morze, ta katastrofa meteorologiczna! To zderzenie trzech frontów! To jest wykonane przez wytwórnię Light&Magic fantastycznie. Ta scena, kiedy stateczek naszych rybaków wspina się na falę, która ma trzydzieści pięter...
TR: - ...i w pewnym momencie zaczyna się z niej dosłownie zsuwać, by pod nią wpaść i już nie wypłynąć. To jest właśnie ta scena, która prześladuje mnie we śnie.
ZK: - Tak. I to jest obraz właściwie nowy w kinie!
Więcej możesz przeczytać w 37/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.