Propozycja Nicolasa Sarkozy'ego nie jest szansą dla Polski, ale potwierdzeniem obecnego stanu rzeczy w Unii Europejskiej. Ale trzeba się cieszyć, że Francja wreszcie docenia naszą siłę polityczną we wspólnocie.
Nie ukrywający swych ambicji prezydenckich Sarkozy zachowuje się jak rasowy polityk. Swoją myśl o tym, że najważniejsze decyzje w UE powinno podejmować sześć największych krajów unii (w tym Polska), wygłosił już ponad rok temu, powtórzył ją między innymi w naszym kraju, gdy przyjechał na spotkanie ministrów finansów Trójkąta Weimarskiego. Początkowo jego propozycja brzmiała jak argument w konflikcie z Jacquesem Chirakiem, który konsekwentnie obstawał przy francusko-niemieckim motorze napędowym UE. Jednak teraz, gdy Chirac porażką referendum eurokonstytucyjnego pogrzebał swe szanse na reelekcję, takie deklaracje świadczą, że Sarkozy jest politykiem kierującym się wizją, a nie tylko ambicją przeskoczenia politycznego konkurenta.
Jednak jego deklaracja - choć świadcząca o umiejętności dalekosiężnego patrzenia - nie wnosi nic nowego. Grupa G-5 nie jest ciałem oficjalnym w ramach UE i ciężko sobie wyobrazić sytuację, aby pięć, czy niedługo sześć krajów dogadywało szczegóły ważnych europejskich decyzji za plecami pozostałych 19 - tutaj porównania z Jałtą byłyby jak najbardziej na miejscu. Polska z racji swej wielkości jest jednym z najważniejszych państw UE i to jest fakt bezsporny. Cieszyć się więc należy z tego, że Francja wreszcie zauważyła, iż należymy do wspólnoty europejskiej i chcemy w niej mieć własne zdanie, a nie "siedzieć cicho".
Agaton Koziński