Wpływowe grupy polskich dziennikarzy wołają o ograniczenie wolności mediów Włodzimierz Cimoszewicz rzucił orlenowskiej komisji śledczej wyzwanie. I dobrze (...)" - cieszy się w komentarzu "Gazety Wyborczej" (11 lipca 2005 r.) Piotr Stasiński, zastępca naczelnego. Jedyne, co ma do zarzucenia kandydatowi na prezydenta, to fakt, że zaatakował komisję dopiero teraz. Prawie dokładnie te same myśli znajdujemy w komentarzu "Tygodnika Powszechnego". W "Polityce" nieoceniona Janina Paradowska zachwyca się zachowaniem kandydata na prezydenta. Ciekawe, co musiałby zrobić, aby jej reakcja była inna.
Ta wstrętna komisja
Cimoszewicz jest dobry, bo zwalcza złą komisję - czytamy u Stasińskiego, Paradowskiej et consortes. Członkowie komisji mają "obrażać", "upokarzać" i "insynuować". W tej atmosferze Cimoszewicz mógł stwierdzić, że wyszedł z komisji, gdyż nie chciał brać udziału "w karczemnej pyskówce", wysłuchiwać "kłamstw", zostać "pomówiony i obrażony". W tym momencie jednak to marszałek posłużył się insynuacją, oskarżając członków komisji o to, co dopiero miało się stać.
Przeciwnikom komisji udało się stworzyć jej czarny wizerunek, bezrefleksyjnie reprodukowany przez większość mediów. To oni z lubością posługują się insynuacjami. Kogo obraziła komisja? Obrazą majestatu miało być wezwanie na przesłuchanie prezydenta, co jest rzeczą normalną na przykład w USA. To Marek Belka skłamał przed komisją, ale w ujęciu dominujących mediów to on był ofiarą. Jeśli porównamy sposób działania komisji orlenowskiej z identycznymi komisjami amerykańskimi, okazuje się ona niezwykle łagodna.
Wszystko to uniemożliwia rzeczową debatę na jej temat. Mało które z polskich mediów zauważyło nonsens argumentacji Cimoszewicza. Paragraf o wyłączeniu ze sprawy ze względu na "uzasadnioną wątpliwość co do bezstronności" przepisany jest z KPK i oczywiste jest, że nie może dotyczyć spraw politycznych. Członkowie komisji są czynnymi politykami. Stosując wybieg Cimoszewicza, należałoby zabronić komisjom śledczym przesłuchiwania kogokolwiek ze świata polityki. A jednak opinia publiczna już od jakiegoś czasu ogłupiana jest podobnymi mistyfikacjami przez przeciwników komisji, którzy twierdzą, że jej członkami powodują "polityczne interesy". A jak ma być?! Przewagą demokracji jest wprzęgnięcie tych interesów w działanie na rzecz dobra wspólnego. W wypadku komisji jest to upublicznienie wiedzy skrywanej przez wpływowych ludzi.
"Komisja orlenowska domaga się szacunku dla prawa i organizmu państwa, którym jest. Ale sama państwo postponuje, twierdząc, że niepodległa Polska to jedna wielka afera (...)" - pisze Stasiński w cytowanym już komentarzu. Pomińmy charakterystyczną dla niego przesadę. Sprowadzając do rzeczywistości, oznacza to, że istnieje granica w pokazywaniu rzeczywistości, której komisji nie wolno przekroczyć. Ponieważ to zrobiła, stała się groźna.
"Odmawiając przekazania listy darczyńców komisji ds. Orlenu, Kwaśniewska (...) z punktu widzenia prawa raczej nie ma racji. Ale faktycznie ma tej racji 100 procent: posłowie Giertych i Wassermann nagłośnią każde nazwisko, które uznają za atrakcyjne dla mediów, oczywiście o ile zdążą przed Macierewiczem". To fragment komentarza Piotra Pacewicza, zastępcy naczelnego "Gazety Wyborczej" (z 27 czerwca 2005 r.). Rozumowanie Pacewicza w żadnym wypadku nie jest dopuszczalną w mediach polemiką z prawną normą ani krytyką prawniczej praktyki. Jest arbitralnym, a więc niedopuszczalnym postawieniem się ponad prawem. Wynika z niego, że są ludzie (Giertych, Wassermann, Macierewicz), którzy nie mogą się do prawa odwołać, i są tacy (Kwaśniewska), którzy nie muszą się do niego stosować. I to "GW" wyznacza, kto do jakiej grupy należy.
Straszna jawność
Piotr Pacewicz z "GW" uważa, że przekazywanie mediom informacji jest zbrodnią, która ma dyskredytować polityków i uzasadniać odebranie im uprawnień. I nie chodzi o informacje fałszywe, lecz o informacje w ogóle. Paradoks III RP, który polega na walce dużej części mediów przeciwko jawności, wystarczyłby do ich dyskredytacji. Nie tylko Pacewicz, Paradowska czy Żakowski oburzają się na "ujawnianie". Od jakiegoś czasu można odnieść wrażenie, że za największą zbrodnię stanu zostało uznane ujawnienie czegoś bez zgody powołanych do strzeżenia tajemnicy czynników. Powtarzają to cytowane już media i najbardziej wpływowe postacie dziennikarskiego świata: Monika Olejnik, Katarzyna Kolenda-Zaleska, Wojciech Mazowiecki i tabun innych. Tymczasem jedną z cech określających postkomunistyczny charakter III RP jest rozrost obszaru tajemnic państwowych, co stanowi barierę dla przekształcenia Polski w demokratyczne państwo prawa. To owa pleniąca się i gwarantowana rozlicznymi "procedurami" tajemnica umożliwia niezwykłą karierę tajnych służb w III RP, osłania korupcję i pozwala się umacniać dominującemu w Polsce układowi.
W rzeczywistości całe to pseudoprawo przeczy samym zasadom demokracji i jej prawnemu fundamentowi. Demokracja nie istnieje bez szerokiego dostępu obywateli do informacji, a jednym z jej elementów winna być przezroczystość funkcjonowania osób publicznych. Dziennikarze powinni działać na rzecz przywrócenia jawności - niezbędnej demokracji. Takie jest powołanie ich zawodu. To, że w Polsce dominujące grupy dziennikarzy wołają o ograniczenie wolności słowa, oznacza, iż nie rozumieją swojego powołania albo czują się nie tyle dziennikarzami, ile członkami grup interesu.
Grzech pierworodny III RP
Problemy polskich mediów wiążą się z epoką ich narodzin, a więc załamaniem komunizmu i budową III RP. Dziennikarze zaangażowali się w budowę nowego państwa, nie rozumiejąc jednak do końca, że nie ma demokracji ani społeczeństwa obywatelskiego bez mediów, które zachowują dystans do świata polityki. Tymczasem na początku III RP spora grupa nowych dziennikarzy rozumiała swoje powołanie jako popieranie "właściwej" grupy politycznej.
"Gazeta Wyborcza", pierwszy oficjalny dziennik opozycji, od początku była organem jednej grupy, a właściwie dominującej w tej grupie postaci - Adama Michnika. Jego silna osobowość ukształtowała zespół "GW", eliminując niepokornych i czyniąc z gazety narzędzie specyficznego projektu politycznego. W efekcie w "GW" nie było dyskusji na temat rozliczenia przeszłości, dekomunizacji czy lustracji. Była tylko ich pryncypialna krytyka odsądzająca przeciwników od czci i wiary. "Gazeta" potrafiła narzucić język pisania o tych sprawach. Antykomunizm miał być wyłącznie "zwierzęcy", "jaskiniowy", "bolszewicki", "opętany", "obsesyjny". Był "polowaniem na czarownice", "nekrofilią", a posługiwał się "językiem i seansami nienawiści". Retoryka dezawuowania i ośmieszania przeciwników, przy wsparciu postkomunistycznych mediów, okazała się wielkim sukcesem "GW", gdyż naznaczyła sposób przedstawiania w Polsce tych zagadnień. Pomagało temu tworzenie wspólnoty strachu, czyli wyolbrzymianie w sposób nieprawdopodobny wszelkich projektów dekomunizacji czy lustracji. Chodziło o to, aby wywołać lęk u wszystkich, którzy choćby otarli się o PRL-owskie organizacje, i aby lustrację przedstawić jako instrument w rękach polityków mogących się nim posługiwać w dowolny sposób. Fakty nie miały znaczenia. W artykule "I ty zostaniesz konfidentem" ("GW" z 14 listopada 1998 r.) Paweł Smoleński wykreował ubeka, który wygłaszał potrzebne gazecie tezy.
Osobnym problemem jest traktowanie jako normalnych gazet propagandowych pism SLD, takich jak "Trybuna" czy "Przegląd", utrzymywanych przez postkomunistycznych biznesmenów. Funkcjonują one na zasadzie fałszywej symetrii na równej stopie z mediami "prawicowymi". W ten sposób poglądy, które dziennikarz - jak każdy człowiek - zwykle ma, ale które nie zwalniają go z obowiązku bezstronności, są uznawane za tożsame z propagandowymi zadaniami realizowanymi przez partyjnego funkcjonariusza.
Nienawistna walka z nienawiścią
Po to, aby skompromitować idee rozliczenia przeszłości, a więc dekomunizacji i lustracji, dominujący układ medialny usiłował skompromitować ich rzeczników. Najbardziej widoczne było to w rozprawie z rządem Jana Olszewskiego. Nie chodziło o wytknięcie jego realnych błędów czy pomyłek. Media nie siliły się nawet na pozory bezstronności. Trwała licytacja, kto w czarniejszych barwach przedstawi odwoływany rząd, kto bardziej zdeformuje obraz Olszewskiego czy Macierewicza. Między innymi "GW" zapewniała o przygotowywanym przez nich zamachu stanu. Kiedy okazało się, że to nieprawda, nikt pomówień nie odwołał. Już wcześniej rząd Olszewskiego był wielokrotnie oskarżany bezpodstawnie. Kiedy wiosną 1992 r. na pierwszej stronie "GW" ukazał się rysunek Jacka Gawłowskiego przedstawiający Jana Olszewskiego drukującego bez opamiętania pieniądze, dyscyplina budżetowa rządu była akurat wzorcowa. Także "Wprost" uległ wówczas presji politycznej poprawności, krytykując rząd Olszewskiego.
To mediom udało się doprowadzić do utrwalenia w latach 90. wizerunku braci Kaczyńskich jako obłąkanych nienawiścią oszołomów. Jednocześnie ci sami, którzy walczyli z lustracją, posługiwali się wiedzą z ubeckich archiwów. W bieżącym roku "GW" usiłowała skompromitować Józefa Szaniawskiego, odsiadującego w PRL wieloletni wyrok za współpracę z RWE, cytując jego list do SB, w którym na nikogo nie donosił, lecz jedynie szukał możliwości wyjścia z więzienia. Podwójne standardy stosowane przez tę gazetę i powielane przez wiele wpływowych mediów są uderzające w odniesieniu do Macieja Giertycha i Ryszarda Bendera. Czytając "Gazetę", można odnieść wrażenie, że to oni odpowiadają za PRL, a nie Jaruzelski, Kiszczak, Rakowski i inni poważani oraz drukowani przez nią dygnitarze komunistycznego państwa. Nic nie znacząca Rada Konsultacyjna, w której zasiadał Maciej Giertych, urasta w sądach głoszonych najpoważniej przez wielu dziennikarzy III RP do rangi najważniejszego ciała PRL.
Krzywe zwierciadło
Polityczny projekt, który pod hasłem "walki z nienawiścią" tak bezpardonowo kazał niszczyć ludzi o odmiennym zdaniu, narzucał sposób widzenia rzeczywistości. Jedną z jego zasad była odmowa dostrzegania roli postkomunistycznych układów w kreacji III RP, w tym zwłaszcza działania tajnych służb. Każda próba pokazania tego była egzorcyzmowana jako "teoria spiskowa". Na przykład ewidentna dziś rola sprawcza PRL-owskich tajnych służb w aferze FOZZ, odnotowana ostatnio nawet przez "GW", na początku lat 90. nie tylko nie była dostrzegana przez dominujące w Polsce media, ale próba jej odsłonięcia była piętnowana przez tę samą gazetę jako "spiskowa mania". Media, powodowane troską, aby Polacy nie zrazili się do gospodarki rynkowej, odmawiały przedstawiania narastającej w III RP korupcji i ukuły określenie "aferomania" odnoszące się do tych, którzy usiłowali korupcję tropić.
Na wiosnę 1991 r. Porozumienie Centrum zorganizowało konferencję przeciwko korupcji. Została ona przez dominujący układ medialny przedstawiona jako atak na wolny rynek i przygotowanie do projektu renacjonalizacji. Adam Michnik odkrył korupcję dopiero wtedy, kiedy Lew Rywin zażądał od niego łapówki.
Oczywiście, byli też dziennikarze, którzy potrafili odsłaniać kulisy polskiej rzeczywistości. W "Życiu Warszawy" Piotr Wysocki usiłował rozwikłać aferę FOZZ i to on opisał w 1995 r. aferę towarzystwa ubezpieczeniowego Polisa. Przypomnijmy, że polegała ona na tym, iż za państwowe pieniądze powstawały prywatne fortuny. W aferę wmieszane były żony Józefa Oleksego i Aleksandra Kwaśniewskiego. Rafał Kasprów i Jacek Łęski w "Życiu" (w 1997 r.) opisali wzorcowe przedsięwzięcie PRL-owskiej nomenklatury, czyli BIG Bank (z którym związany był m.in. Marek Belka). Tyle że to nie autorzy tych tekstów byli bohaterami medialnymi III RP. Ich rewelacje były marginalizowane i przemilczane. Znamienne, że żaden z tych dziennikarzy nie pracuje już w mediach. Zabrakło dla nich miejsca.
Pod specjalną ochroną
Drugą stroną przemilczania ciemnej strony polskiej rzeczywistości była szczególna ochrona, jaką otaczano grupę polityków, których umownie można nazwać "okrągłostołowym układem". Szczególne miejsce zajmują wśród nich prezydent Kwaśniewski i jego żona. Wyobraźmy sobie prezydenta USA, który przyjeżdża na uroczystość ku czci poległych amerykańskich żołnierzy i w jej trakcie upija się, słania i bełkocze. Amerykańskie media nie pozwoliłyby sprawy zostawić bez konsekwencji. W Polsce takie zachowanie Kwaśniewskiego na uroczystości w Charkowie zostało pokazane przez "Fakty" TVN, tyle że tydzień później. Potem pokazała to telewizja Polsat. Nikt więcej. Właściwie ta sprawa nie była komentowana.
Gdy "Gazeta Polska" opublikowała dokumenty zaświadczające, że Kwaśniewski
- jeszcze jako szef Komitetu ds. Sportu - z budżetu tej instytucji przekazał młodzieżowym organizacjom komunistycznym spore sumy w formie prędko umorzonych kredytów, sprawą nikt się nie zainteresował. Zresztą często rzeczywiście demaskatorskie teksty tej gazety nie były dostrzegane. Podobnie było z wieloma publikacjami tygodnika "Wprost", który pierwszy informował choćby o działalności mafii paliwowej, wizycie Lwa Rywina u Adama Michnika czy skandalicznych kulisach prywatyzacji PZU. Najbardziej uderzająca była opisana przez "Życie" sprawa wakacyjnych kontaktów Aleksandra Kwaśniewskiego z sowieckim i rosyjskim agentem Władimirem Ałganowem. Dziennikarze dysponowali zeznaniami świadków i solidnie ugruntowanymi danymi. Ich późniejszy proces był dowodem ułomności polskiego prawa, które każe dziennikarzom udowadniać prawdziwość publikowanych przez nich wypowiedzi. Potraktowanie tego prawa dosłownie podkopałoby funkcjonowanie dziennikarstwa w Polsce. Przeciw świadkom "Życia" Kwaśniewski dostarczył swoich, którzy - tak się składa - pracowali w jego kancelarii. W tej jednak sprawie, która wymagałaby solidarnego wystąpienia przeciw złemu prawu, dominujący układ dziennikarski opowiedział się przeciw autorom "Życia".
Kontratak układu
Mimo wielu ułomności media w III RP odegrały jednak wielką i pozytywną rolę. Można uznać, że momentem przełomowym dla wybijania się ich na niepodległość była sprawa Rywina, która na jakiś czas zepchnęła do defensywy "GW" i doprowadziła do tego, że TVP przestała funkcjonować jako instrument propagandy SLD. To media odsłoniły wymiar korupcji postkomunistycznego układu. Działania komisji śledczych i prace Instytutu Pamięci Narodowej ujawniają korzenie patologii III RP i odsłaniają jej prawdziwe oblicze. Nic dziwnego, że zagrożony układ rozpoczął kontratak. Jego obiektem są komisje śledcze, IPN i wolne media, ale jednym z instrumentów są media właśnie. Fakt, że na dziennikarskim rynku nie istnieje konkurencja dla "GW", niezwykle ułatwia te działania.
Wymiar stosowanych przez niektóre media manipulacji można analizować przy okazji kandydatury Włodzimierza Cimoszewicza, który jest ostatnią nadzieją obrońców III RP. Pentor, którego właścicielem jest człowiek z postkomunistycznego układu, na zlecenie Polskiego Radia, którego prezesem jest Andrzej Siezieniewski, korespondent radiowy w ZSRR w latach 1976-1982 i człowiek Włodzimierza Czarzastego, w momencie kiedy Cimoszewicz zdecydował się na kandydowanie, przeprowadził sondaż, z którego wynikało, iż jest on liderem. Żadne precyzyjniejsze dane dotyczące tego sondażu (próba, metoda itd.) nie zostały opublikowane. Sondaż wzmocniła "GW", która poleciła zbadać, kto ma największe szanse zostać prezydentem i kto jest najsympatyczniejszy. Wiadomo, że zwykli czytelnicy gazet nie wgłębiają się w niuanse i traktują takie sondaże jako wyborcze.
Oto przykład z ostatniego tygodnia - lista gości głównego, prawie półgodzinnego wywiadu TVN 24, emitowanego o dziewiątej rano i powtarzanego później: Włodzimierz Cimoszewicz, Katarzyna Piekarska (szefowa jego sztabu wyborczego), Tomasz Nałęcz (jeden z najbardziej sprzyjających Cimoszewiczowi polityków SDPL) i Marek Siwiec, szef Ordynackiej, która zgłaszała Cimoszewicza. Z kolei "Wiadomości" TVP z 12 lipca poinformowały, że prawnie marszałek miał rację, czego dowiodło pięć ekspertyz. Nie dodano, że były to ekspertyzy zamówione przez Cimoszewicza. Z tego samego materiału dowiedzieliśmy się, że w debacie prezydium Sejmu nad wnioskiem marszałka nie weźmie udziału Donald Tusk. Nie dowiedzieliśmy się natomiast, że kandydat PO zrobił to pod naciskiem Cimoszewicza i stwierdził, że postępowanie marszałka jest nieprzyzwoite.
Równocześnie z lansowaniem Włodzimierza Cimoszewicza trwa festiwal obrzydzania Lecha Kaczyńskiego. Już wcześniej rozwiązania proponowane przez PiS, a funkcjonujące w krajach demokratycznych (jak komisja przeciw korupcji), były przedstawiane jako zamach na demokrację. Niedawno cover story "Polityki" poświęcone braciom Kaczyńskim sprowadzało się do psychologicznego poszukiwania źródeł paskudnego charakteru bliźniaków. Czy jeszcze raz uda się stara sztuczka i postkomunistyczny układ przedłuży żywot o następne kilka lat?
Cimoszewicz jest dobry, bo zwalcza złą komisję - czytamy u Stasińskiego, Paradowskiej et consortes. Członkowie komisji mają "obrażać", "upokarzać" i "insynuować". W tej atmosferze Cimoszewicz mógł stwierdzić, że wyszedł z komisji, gdyż nie chciał brać udziału "w karczemnej pyskówce", wysłuchiwać "kłamstw", zostać "pomówiony i obrażony". W tym momencie jednak to marszałek posłużył się insynuacją, oskarżając członków komisji o to, co dopiero miało się stać.
Przeciwnikom komisji udało się stworzyć jej czarny wizerunek, bezrefleksyjnie reprodukowany przez większość mediów. To oni z lubością posługują się insynuacjami. Kogo obraziła komisja? Obrazą majestatu miało być wezwanie na przesłuchanie prezydenta, co jest rzeczą normalną na przykład w USA. To Marek Belka skłamał przed komisją, ale w ujęciu dominujących mediów to on był ofiarą. Jeśli porównamy sposób działania komisji orlenowskiej z identycznymi komisjami amerykańskimi, okazuje się ona niezwykle łagodna.
Wszystko to uniemożliwia rzeczową debatę na jej temat. Mało które z polskich mediów zauważyło nonsens argumentacji Cimoszewicza. Paragraf o wyłączeniu ze sprawy ze względu na "uzasadnioną wątpliwość co do bezstronności" przepisany jest z KPK i oczywiste jest, że nie może dotyczyć spraw politycznych. Członkowie komisji są czynnymi politykami. Stosując wybieg Cimoszewicza, należałoby zabronić komisjom śledczym przesłuchiwania kogokolwiek ze świata polityki. A jednak opinia publiczna już od jakiegoś czasu ogłupiana jest podobnymi mistyfikacjami przez przeciwników komisji, którzy twierdzą, że jej członkami powodują "polityczne interesy". A jak ma być?! Przewagą demokracji jest wprzęgnięcie tych interesów w działanie na rzecz dobra wspólnego. W wypadku komisji jest to upublicznienie wiedzy skrywanej przez wpływowych ludzi.
"Komisja orlenowska domaga się szacunku dla prawa i organizmu państwa, którym jest. Ale sama państwo postponuje, twierdząc, że niepodległa Polska to jedna wielka afera (...)" - pisze Stasiński w cytowanym już komentarzu. Pomińmy charakterystyczną dla niego przesadę. Sprowadzając do rzeczywistości, oznacza to, że istnieje granica w pokazywaniu rzeczywistości, której komisji nie wolno przekroczyć. Ponieważ to zrobiła, stała się groźna.
"Odmawiając przekazania listy darczyńców komisji ds. Orlenu, Kwaśniewska (...) z punktu widzenia prawa raczej nie ma racji. Ale faktycznie ma tej racji 100 procent: posłowie Giertych i Wassermann nagłośnią każde nazwisko, które uznają za atrakcyjne dla mediów, oczywiście o ile zdążą przed Macierewiczem". To fragment komentarza Piotra Pacewicza, zastępcy naczelnego "Gazety Wyborczej" (z 27 czerwca 2005 r.). Rozumowanie Pacewicza w żadnym wypadku nie jest dopuszczalną w mediach polemiką z prawną normą ani krytyką prawniczej praktyki. Jest arbitralnym, a więc niedopuszczalnym postawieniem się ponad prawem. Wynika z niego, że są ludzie (Giertych, Wassermann, Macierewicz), którzy nie mogą się do prawa odwołać, i są tacy (Kwaśniewska), którzy nie muszą się do niego stosować. I to "GW" wyznacza, kto do jakiej grupy należy.
Straszna jawność
Piotr Pacewicz z "GW" uważa, że przekazywanie mediom informacji jest zbrodnią, która ma dyskredytować polityków i uzasadniać odebranie im uprawnień. I nie chodzi o informacje fałszywe, lecz o informacje w ogóle. Paradoks III RP, który polega na walce dużej części mediów przeciwko jawności, wystarczyłby do ich dyskredytacji. Nie tylko Pacewicz, Paradowska czy Żakowski oburzają się na "ujawnianie". Od jakiegoś czasu można odnieść wrażenie, że za największą zbrodnię stanu zostało uznane ujawnienie czegoś bez zgody powołanych do strzeżenia tajemnicy czynników. Powtarzają to cytowane już media i najbardziej wpływowe postacie dziennikarskiego świata: Monika Olejnik, Katarzyna Kolenda-Zaleska, Wojciech Mazowiecki i tabun innych. Tymczasem jedną z cech określających postkomunistyczny charakter III RP jest rozrost obszaru tajemnic państwowych, co stanowi barierę dla przekształcenia Polski w demokratyczne państwo prawa. To owa pleniąca się i gwarantowana rozlicznymi "procedurami" tajemnica umożliwia niezwykłą karierę tajnych służb w III RP, osłania korupcję i pozwala się umacniać dominującemu w Polsce układowi.
W rzeczywistości całe to pseudoprawo przeczy samym zasadom demokracji i jej prawnemu fundamentowi. Demokracja nie istnieje bez szerokiego dostępu obywateli do informacji, a jednym z jej elementów winna być przezroczystość funkcjonowania osób publicznych. Dziennikarze powinni działać na rzecz przywrócenia jawności - niezbędnej demokracji. Takie jest powołanie ich zawodu. To, że w Polsce dominujące grupy dziennikarzy wołają o ograniczenie wolności słowa, oznacza, iż nie rozumieją swojego powołania albo czują się nie tyle dziennikarzami, ile członkami grup interesu.
Grzech pierworodny III RP
Problemy polskich mediów wiążą się z epoką ich narodzin, a więc załamaniem komunizmu i budową III RP. Dziennikarze zaangażowali się w budowę nowego państwa, nie rozumiejąc jednak do końca, że nie ma demokracji ani społeczeństwa obywatelskiego bez mediów, które zachowują dystans do świata polityki. Tymczasem na początku III RP spora grupa nowych dziennikarzy rozumiała swoje powołanie jako popieranie "właściwej" grupy politycznej.
"Gazeta Wyborcza", pierwszy oficjalny dziennik opozycji, od początku była organem jednej grupy, a właściwie dominującej w tej grupie postaci - Adama Michnika. Jego silna osobowość ukształtowała zespół "GW", eliminując niepokornych i czyniąc z gazety narzędzie specyficznego projektu politycznego. W efekcie w "GW" nie było dyskusji na temat rozliczenia przeszłości, dekomunizacji czy lustracji. Była tylko ich pryncypialna krytyka odsądzająca przeciwników od czci i wiary. "Gazeta" potrafiła narzucić język pisania o tych sprawach. Antykomunizm miał być wyłącznie "zwierzęcy", "jaskiniowy", "bolszewicki", "opętany", "obsesyjny". Był "polowaniem na czarownice", "nekrofilią", a posługiwał się "językiem i seansami nienawiści". Retoryka dezawuowania i ośmieszania przeciwników, przy wsparciu postkomunistycznych mediów, okazała się wielkim sukcesem "GW", gdyż naznaczyła sposób przedstawiania w Polsce tych zagadnień. Pomagało temu tworzenie wspólnoty strachu, czyli wyolbrzymianie w sposób nieprawdopodobny wszelkich projektów dekomunizacji czy lustracji. Chodziło o to, aby wywołać lęk u wszystkich, którzy choćby otarli się o PRL-owskie organizacje, i aby lustrację przedstawić jako instrument w rękach polityków mogących się nim posługiwać w dowolny sposób. Fakty nie miały znaczenia. W artykule "I ty zostaniesz konfidentem" ("GW" z 14 listopada 1998 r.) Paweł Smoleński wykreował ubeka, który wygłaszał potrzebne gazecie tezy.
Osobnym problemem jest traktowanie jako normalnych gazet propagandowych pism SLD, takich jak "Trybuna" czy "Przegląd", utrzymywanych przez postkomunistycznych biznesmenów. Funkcjonują one na zasadzie fałszywej symetrii na równej stopie z mediami "prawicowymi". W ten sposób poglądy, które dziennikarz - jak każdy człowiek - zwykle ma, ale które nie zwalniają go z obowiązku bezstronności, są uznawane za tożsame z propagandowymi zadaniami realizowanymi przez partyjnego funkcjonariusza.
Nienawistna walka z nienawiścią
Po to, aby skompromitować idee rozliczenia przeszłości, a więc dekomunizacji i lustracji, dominujący układ medialny usiłował skompromitować ich rzeczników. Najbardziej widoczne było to w rozprawie z rządem Jana Olszewskiego. Nie chodziło o wytknięcie jego realnych błędów czy pomyłek. Media nie siliły się nawet na pozory bezstronności. Trwała licytacja, kto w czarniejszych barwach przedstawi odwoływany rząd, kto bardziej zdeformuje obraz Olszewskiego czy Macierewicza. Między innymi "GW" zapewniała o przygotowywanym przez nich zamachu stanu. Kiedy okazało się, że to nieprawda, nikt pomówień nie odwołał. Już wcześniej rząd Olszewskiego był wielokrotnie oskarżany bezpodstawnie. Kiedy wiosną 1992 r. na pierwszej stronie "GW" ukazał się rysunek Jacka Gawłowskiego przedstawiający Jana Olszewskiego drukującego bez opamiętania pieniądze, dyscyplina budżetowa rządu była akurat wzorcowa. Także "Wprost" uległ wówczas presji politycznej poprawności, krytykując rząd Olszewskiego.
To mediom udało się doprowadzić do utrwalenia w latach 90. wizerunku braci Kaczyńskich jako obłąkanych nienawiścią oszołomów. Jednocześnie ci sami, którzy walczyli z lustracją, posługiwali się wiedzą z ubeckich archiwów. W bieżącym roku "GW" usiłowała skompromitować Józefa Szaniawskiego, odsiadującego w PRL wieloletni wyrok za współpracę z RWE, cytując jego list do SB, w którym na nikogo nie donosił, lecz jedynie szukał możliwości wyjścia z więzienia. Podwójne standardy stosowane przez tę gazetę i powielane przez wiele wpływowych mediów są uderzające w odniesieniu do Macieja Giertycha i Ryszarda Bendera. Czytając "Gazetę", można odnieść wrażenie, że to oni odpowiadają za PRL, a nie Jaruzelski, Kiszczak, Rakowski i inni poważani oraz drukowani przez nią dygnitarze komunistycznego państwa. Nic nie znacząca Rada Konsultacyjna, w której zasiadał Maciej Giertych, urasta w sądach głoszonych najpoważniej przez wielu dziennikarzy III RP do rangi najważniejszego ciała PRL.
Krzywe zwierciadło
Polityczny projekt, który pod hasłem "walki z nienawiścią" tak bezpardonowo kazał niszczyć ludzi o odmiennym zdaniu, narzucał sposób widzenia rzeczywistości. Jedną z jego zasad była odmowa dostrzegania roli postkomunistycznych układów w kreacji III RP, w tym zwłaszcza działania tajnych służb. Każda próba pokazania tego była egzorcyzmowana jako "teoria spiskowa". Na przykład ewidentna dziś rola sprawcza PRL-owskich tajnych służb w aferze FOZZ, odnotowana ostatnio nawet przez "GW", na początku lat 90. nie tylko nie była dostrzegana przez dominujące w Polsce media, ale próba jej odsłonięcia była piętnowana przez tę samą gazetę jako "spiskowa mania". Media, powodowane troską, aby Polacy nie zrazili się do gospodarki rynkowej, odmawiały przedstawiania narastającej w III RP korupcji i ukuły określenie "aferomania" odnoszące się do tych, którzy usiłowali korupcję tropić.
Na wiosnę 1991 r. Porozumienie Centrum zorganizowało konferencję przeciwko korupcji. Została ona przez dominujący układ medialny przedstawiona jako atak na wolny rynek i przygotowanie do projektu renacjonalizacji. Adam Michnik odkrył korupcję dopiero wtedy, kiedy Lew Rywin zażądał od niego łapówki.
Oczywiście, byli też dziennikarze, którzy potrafili odsłaniać kulisy polskiej rzeczywistości. W "Życiu Warszawy" Piotr Wysocki usiłował rozwikłać aferę FOZZ i to on opisał w 1995 r. aferę towarzystwa ubezpieczeniowego Polisa. Przypomnijmy, że polegała ona na tym, iż za państwowe pieniądze powstawały prywatne fortuny. W aferę wmieszane były żony Józefa Oleksego i Aleksandra Kwaśniewskiego. Rafał Kasprów i Jacek Łęski w "Życiu" (w 1997 r.) opisali wzorcowe przedsięwzięcie PRL-owskiej nomenklatury, czyli BIG Bank (z którym związany był m.in. Marek Belka). Tyle że to nie autorzy tych tekstów byli bohaterami medialnymi III RP. Ich rewelacje były marginalizowane i przemilczane. Znamienne, że żaden z tych dziennikarzy nie pracuje już w mediach. Zabrakło dla nich miejsca.
Pod specjalną ochroną
Drugą stroną przemilczania ciemnej strony polskiej rzeczywistości była szczególna ochrona, jaką otaczano grupę polityków, których umownie można nazwać "okrągłostołowym układem". Szczególne miejsce zajmują wśród nich prezydent Kwaśniewski i jego żona. Wyobraźmy sobie prezydenta USA, który przyjeżdża na uroczystość ku czci poległych amerykańskich żołnierzy i w jej trakcie upija się, słania i bełkocze. Amerykańskie media nie pozwoliłyby sprawy zostawić bez konsekwencji. W Polsce takie zachowanie Kwaśniewskiego na uroczystości w Charkowie zostało pokazane przez "Fakty" TVN, tyle że tydzień później. Potem pokazała to telewizja Polsat. Nikt więcej. Właściwie ta sprawa nie była komentowana.
Gdy "Gazeta Polska" opublikowała dokumenty zaświadczające, że Kwaśniewski
- jeszcze jako szef Komitetu ds. Sportu - z budżetu tej instytucji przekazał młodzieżowym organizacjom komunistycznym spore sumy w formie prędko umorzonych kredytów, sprawą nikt się nie zainteresował. Zresztą często rzeczywiście demaskatorskie teksty tej gazety nie były dostrzegane. Podobnie było z wieloma publikacjami tygodnika "Wprost", który pierwszy informował choćby o działalności mafii paliwowej, wizycie Lwa Rywina u Adama Michnika czy skandalicznych kulisach prywatyzacji PZU. Najbardziej uderzająca była opisana przez "Życie" sprawa wakacyjnych kontaktów Aleksandra Kwaśniewskiego z sowieckim i rosyjskim agentem Władimirem Ałganowem. Dziennikarze dysponowali zeznaniami świadków i solidnie ugruntowanymi danymi. Ich późniejszy proces był dowodem ułomności polskiego prawa, które każe dziennikarzom udowadniać prawdziwość publikowanych przez nich wypowiedzi. Potraktowanie tego prawa dosłownie podkopałoby funkcjonowanie dziennikarstwa w Polsce. Przeciw świadkom "Życia" Kwaśniewski dostarczył swoich, którzy - tak się składa - pracowali w jego kancelarii. W tej jednak sprawie, która wymagałaby solidarnego wystąpienia przeciw złemu prawu, dominujący układ dziennikarski opowiedział się przeciw autorom "Życia".
Kontratak układu
Mimo wielu ułomności media w III RP odegrały jednak wielką i pozytywną rolę. Można uznać, że momentem przełomowym dla wybijania się ich na niepodległość była sprawa Rywina, która na jakiś czas zepchnęła do defensywy "GW" i doprowadziła do tego, że TVP przestała funkcjonować jako instrument propagandy SLD. To media odsłoniły wymiar korupcji postkomunistycznego układu. Działania komisji śledczych i prace Instytutu Pamięci Narodowej ujawniają korzenie patologii III RP i odsłaniają jej prawdziwe oblicze. Nic dziwnego, że zagrożony układ rozpoczął kontratak. Jego obiektem są komisje śledcze, IPN i wolne media, ale jednym z instrumentów są media właśnie. Fakt, że na dziennikarskim rynku nie istnieje konkurencja dla "GW", niezwykle ułatwia te działania.
Wymiar stosowanych przez niektóre media manipulacji można analizować przy okazji kandydatury Włodzimierza Cimoszewicza, który jest ostatnią nadzieją obrońców III RP. Pentor, którego właścicielem jest człowiek z postkomunistycznego układu, na zlecenie Polskiego Radia, którego prezesem jest Andrzej Siezieniewski, korespondent radiowy w ZSRR w latach 1976-1982 i człowiek Włodzimierza Czarzastego, w momencie kiedy Cimoszewicz zdecydował się na kandydowanie, przeprowadził sondaż, z którego wynikało, iż jest on liderem. Żadne precyzyjniejsze dane dotyczące tego sondażu (próba, metoda itd.) nie zostały opublikowane. Sondaż wzmocniła "GW", która poleciła zbadać, kto ma największe szanse zostać prezydentem i kto jest najsympatyczniejszy. Wiadomo, że zwykli czytelnicy gazet nie wgłębiają się w niuanse i traktują takie sondaże jako wyborcze.
Oto przykład z ostatniego tygodnia - lista gości głównego, prawie półgodzinnego wywiadu TVN 24, emitowanego o dziewiątej rano i powtarzanego później: Włodzimierz Cimoszewicz, Katarzyna Piekarska (szefowa jego sztabu wyborczego), Tomasz Nałęcz (jeden z najbardziej sprzyjających Cimoszewiczowi polityków SDPL) i Marek Siwiec, szef Ordynackiej, która zgłaszała Cimoszewicza. Z kolei "Wiadomości" TVP z 12 lipca poinformowały, że prawnie marszałek miał rację, czego dowiodło pięć ekspertyz. Nie dodano, że były to ekspertyzy zamówione przez Cimoszewicza. Z tego samego materiału dowiedzieliśmy się, że w debacie prezydium Sejmu nad wnioskiem marszałka nie weźmie udziału Donald Tusk. Nie dowiedzieliśmy się natomiast, że kandydat PO zrobił to pod naciskiem Cimoszewicza i stwierdził, że postępowanie marszałka jest nieprzyzwoite.
Równocześnie z lansowaniem Włodzimierza Cimoszewicza trwa festiwal obrzydzania Lecha Kaczyńskiego. Już wcześniej rozwiązania proponowane przez PiS, a funkcjonujące w krajach demokratycznych (jak komisja przeciw korupcji), były przedstawiane jako zamach na demokrację. Niedawno cover story "Polityki" poświęcone braciom Kaczyńskim sprowadzało się do psychologicznego poszukiwania źródeł paskudnego charakteru bliźniaków. Czy jeszcze raz uda się stara sztuczka i postkomunistyczny układ przedłuży żywot o następne kilka lat?
ŚWIAT WEDŁUG "GAZETY WYBORCZEJ" |
---|
WITOLD GADOMSKI "Premier bez pomysłu" Zmorą polskiego życia politycznego jest nie tylko szerząca się korupcja, lecz także nieobecność wiarygodnych instytucji potrafiących rozróżnić, co jest aferą, a co jedynie wymysłem dziennikarzy lub polityków. Sejmowe komisje śledcze nie tylko nie stały się wiarygodnymi, bezstronnymi instytucjami, ale ich działalność przyczynia się do zamazywania prawdy. ("GW", 5 maja 2005 r.) BYŁY OFICER SB W TEKŚCIE PAWŁA SMOLEŃSKIEGO "I ty zostaniesz konfidentem" Pewien szef wojewódzkiej delegatury Urzędu Ochrony Państwa, gdy tylko został szefem, od razu poleciał do archiwów zobaczyć swoją teczkę. Poszedł do piwnicy i musieli go stamtąd wyprowadzić. Bo w papierach zobaczył, że jego ślubna była naszą informatorką. No i co, czy od tej wiedzy poczuł się szczęśliwszy? Bo gdyby choć mógł mieć pewność, że to prawda. Ale takiej pewności nie ma nigdy. W naszych papierach mógł być odnotowany każdy, kto otarł się o milicję, urzędy paszportowe, służby celne, pograniczników, wreszcie o nas. A w jaki sposób był wpisany, o tym już nie on decydował ani nawet nie to, co zrobił. Decydował oficer operacyjny. ("GW", 14 listopada 1998 r.) PIOTR PACEWICZ komentarz "Czy Kwaśniewska ma rację?" Bo ci posłowie [Giertych, Wassermann, Macierewicz] nie znają żadnych barier w tropieniu Wielkiego Przekrętu, jakim jest III RP na czele z prezydentem, z małżonką u boku. O sprawie Orlenu dawno już zapomnieli. I mielibyśmy kilka fajnych czołówek w kilku gazetach i tygodnikach, a nazwiska z listy latałyby po telewizji jak za czasów listy Wildsteina. ("GW", 27 czerwca 2005 r.) |
Więcej możesz przeczytać w 29/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.