Biennale 2000 - festiwal filmowy w Wenecji
Alberto Bahera, dyrektor najstarszego przeglądu filmowego na świecie, festiwalu w Wenecji, lubi co roku stawiać swą imprezą pod określonym znakiem, jakby wywieszał flagę na okręcie. Flaga Biennale 2000 nosiła wizerunek Clinta Eastwooda, odznaczonego Złotym Lwem za całokształt twórczości. Przypomniano też kilka jego mniej znanych filmów. Ten "mocny człowiek" kina, typowy Amerykanin wielbiący westerny i jazz, drogę na szczyty miał niezwykłą. Oto pod koniec lat 50. wydawało się, że film kowbojski umarł. Nikt w USA westernów już nie kręcił. I wtedy włoski reżyser Sergio Leone zaangażował nie znanego nikomu Eastwooda (zobaczywszy go w jakimś serialu telewizyjnym) do słynnej później trylogii kowbojskiej. Nakręcona w Europie, przepojona brutalnością i przemocą, zyskała najpierw mało pochlebne miano "spaghetti westernów", ale odnowiła modę na western i przyniosła Eastwoodowi światową sławę. Ponieważ Złoty Lew to po włosku Leone d’Oro, odbierający Lwa Amerykanin zręcznie połączył jej nazwę z nazwiskiem Leone, dziękując Włochom za pomoc w karierze, w której ma już cztery Oscary za aktorstwo, ale i za reżyserię - antywesternu "Bez przebaczenia".
Ostatnim filmem Eastwooda, "Kowbojami kosmosu", otwarto tegoroczny festiwal (prawda, że poza konkursem), akcentując tym, że Biennale nie unika wielkich widowisk komercyjnych, byle stały na przyzwoitym poziomie warsztatowym. Tak jest bezspornie w wypadku "Kowbojów", gdzie czterej weterani lotów kosmicznych mają unieszkodliwić opuszczonego, jeszcze radzieckiego satelitę. Dla głównego bohatera (oczywiście Eastwooda) jest to odwet za życiowy zawód: miał być pierwszym Amerykaninem w kosmosie, ale ostatecznie zamiast niego poleciał szympans. Narzekamy ostatnio na lawinę filmów, których jedyną racją bytu są komputerowe efekty specjalne, przygotowywane przez niestrudzoną firmę Light and Magic, lecz właśnie w "Kowbojach kosmosu" były one nieodzowne.
Nie jest to może główną funkcją festiwali sztuki filmowej, ale publiczna prezentacja takich wielkich widowisk, obliczonych na masowy sukces, pozwala stwierdzić, że i w tym gatunku trzeba odróżniać przedsięwzięcia udane od knotów. Do udanych zaliczyć więc można film "Co kryje prawda" Roberta Zameckisa, inteligentną kryminalną opowieść o zupełnie zaskakujących pointach, której dwuznaczny tytuł wyjaśnia się dopiero w ostatniej scenie, oraz "Dziękuję za czekoladę" Claude’a Chabrola, obraz podobnie oscylujący między powszedniością a zbrodnią. Na sukces zasługuje również horror "Cela" hollywoodzkiego specjalisty od filmików reklamowych Tarsena Singha, bo strasząc nas należycie, zaskakuje równocześnie zdumiewającymi kompozycjami wizualnymi, jak z obrazów Magritte’a albo Dalego.
Ale zaprezentowano w Wenecji także widowiska niewarte włożonych w nie pieniędzy. Tak jest z "Wielkim prze-krętem" Amerykanina Gregory’ego Moshera o oszukanym oszuście, gdzie oszust jest nie tylko oszukany, ale i bezdennie głupi. Z dobrych notowań filmów azjatyckich mogli skorzystać Japończyk Takeshi Kitano i Chińczyk z Hongkongu Tsui Hark, ale żaden nie zadowoli nawet specyficznego kręgu entuzjastów krwawego brutalizmu z Dalekiego Wschodu. Kitano o kamiennej twarzy bez wyrazu wyrósł z tanich filmów gangsterskich, które nobilitował wzruszającym "Hana-bi", a potem sparodiował "Latem Kikujiro", przybierając notorycznie postać niezdarnego i mało rozgarniętego złodziejaszka. Gdy jednak znalazł się w Hollywood, by nakręcić "Brata", powstała niezamierzona tym razem parodia filmów o yakuzie, gdzie zupełnie nieważne, kto walczy z kim i o co, byle w potokach krwi ginęli co minuta gangsterzy o trudnych do rozpoznania, skośnookich twarzach. Jeszcze dalej idzie Kark w "Time and Tide", w choreografię morderczych pościgów, w cyrkową akrobatykę strzelanin wkładając cały impet realizatorski, estetyzując zabijanie, zamiast nadawać mu jakikolwiek sens.
To krwawe piętno zmywały na Biennale komedie, które latoś obrodziły. Niekoronowany król komedii Woody Allen - zgodnie z regułą "co rok prorok" - ucieszył nas tym razem "Drobnymi cwaniaczkami". Rezolutnie zdejmuje tutaj maskę zahukanego żydowskiego intelektualisty, by zmienić się w głupawego złodziejaszka ("Nazywali mnie »Mózg«, ale tylko żartem!"), którego raptownie bogaci nieoczekiwany sukces gastronomiczny żony. Kpina z nowo-bogackich usiłujących kupić sobie miejsce w dobrym towarzystwie warta jest wszystkich pieniędzy.
Na Allena można było liczyć z góry, ale zdawało się, że to samo dotyczy mistrza Roberta Altmana ("MASH", "Gracz", "Na skróty"). Tymczasem jego komedia "Dr T. i kobiety" z przystojnym ginekologiem Richardem Gere’em bardziej znudziła niż zabawiła banalnością łatwych do przewidzenia sytuacji. Altman zwrócił się z prośbą do krytyków, by nie zdradzali zakończenia ("Bo mamy tylko to jedno!" - jak mawiał kiedyś Hitchcock). Zastosuję się do jego prośby, choć szans "Doktora T." to specjalnie nie zwiększy. Nikt nie liczył natomiast na młodego Szweda Lukasa Moodyssona, a jednak jego bezpretensjonalne "Razem", sympatycznie dworujące sobie (trochę w stylu Larsa von Triera) z młodzieżowych komun "dzieci-kwiatów" z lat 70., spodobało się dzięki dyskretnemu przemyceniu trwałych walorów miłości, serdeczności, tolerancji i po prostu dobroci.
Gospodarze szczerze ubawili nas "Językiem świętego" (reż. Carle Mazzacurati), czyli relikwią św. Antoniego, dość przypadkowo skradzioną przez dwóch drobnych kanciarzy, którzy w dążeniu do uzyskania okupu odkrywają, że świat należy do kanciarzy, lecz znacznie większego formatu. Nie można wreszcie pominąć uciesznego filmu o kręceniu filmu "Na rogu State i Main" Davida Mameta, gdzie zjadliwa krytyka typowej ekipy realizatorskiej idzie w parze z oryginalną idyllą miłosną.
Tegoroczne jury pod wodzą Czecha MilosŠa Formana nie miało łatwego zadania: niemal wszystko, co podobało się najbardziej, pokazano poza konkursem. W tej sytuacji Złoty Lew dla "Kręgu" Irańczyka Jafara Panahiego był decyzją stosunkowo słuszną. Nagrodził smutną, wielowątkową opowieść o muzułmankach poddanych mizoginicznym prawom szariatu. Współczesny Iran jawi się tu jako kraj samych zakazów dla piękniejszej połowy ludzkości. Mężowie rozwodzą się, bo żona urodziła im córkę, nie syna. Kobieta może być aresztowana za palenie papierosa w kawiarni. Do przerwania ciąży wymagana jest zgoda męża albo ojca. Nawet biletu na pociąg nie sprzedaje się samotnej dziewczynie (jeśli nie jest studentką).
Dobrze zagrany (a gorzej skonstruowany) lament Panahiego podobał mi się jednak mniej od innego, pozakonkursowego filmu irańskiego na ten sam temat: "Dzień, w którym zostałam kobietą". Wbrew sugestiom tytułu narratorką jest dziewczynka, która właśnie skończyła 9 lat i zgodnie z zasadami szariatu nie wolno jej już bawić się z chłopcami ani samej wybiec na ulicę, by kupić lody. To proste pożegnanie z dziecięcą beztroską, uzupełnione dwiema innymi nowelami: o kobiecie dojrzałej i staruszce, najzwyczajniej wzrusza. Tym bardziej że jest reżyserskim debiutem kobiety - Marzieh Mashkini. Fakt, że zrobiła ten film bez konieczności uzyskania zgody jakiegoś mężczyzny jest mimo wszystko optymistyczny.
Akceptować można również drugą i piątą nagrodę jury (Grand Prix i puchar za rolę męską) dla "Zanim zapadnie noc" Amerykanina Juliana Schnabela, malowniczej biografii kubańskiego pisarza homoseksualisty Reinaldo Arenasa, początkowo entuzjasty Fidela Castro, potem rozczarowanego przeciwnika. Była to istotnie najlepsza z nader licznie prezentowanych biografii. Lepsza od przereklamowanego francuskiego "Markiza de Sade", redukującego pisarza do roli drobnego gorszyciela, i od portugalskich "Słów i utopii", życiorysu XVI-wiecznego jezuity, zestawionego niemal wyłącznie z tekstów jego kazań oraz zdjęć brazylijskich kościółków. Był to też najlepszy z równie licznych filmów o gejach, wśród których niechlubny rekord pobił portugalski "Fantazmat", przedstawiający męsko-męskie igraszki w precyzyjnych anatomicznie zbliżeniach rozegranych w wychodku.
Znak czasu: wśród 860 akredytowanych na Biennale dziennikarzy było jedynie 250 krytyków oglądających i oceniających filmy. Reszta, przysłana głównie przez stacje telewizyjne, prześcigała się w relacjach, jakie papierosy pali Harrison Ford, ile uzyskała Sharon Stone na dobroczynnej licytacji za swój kuferek z kosmetykami i jakie menu przygotowano na inauguracyjny bankiet. Widać, jest zapotrzebowanie na takie informacje.
Ostatnim filmem Eastwooda, "Kowbojami kosmosu", otwarto tegoroczny festiwal (prawda, że poza konkursem), akcentując tym, że Biennale nie unika wielkich widowisk komercyjnych, byle stały na przyzwoitym poziomie warsztatowym. Tak jest bezspornie w wypadku "Kowbojów", gdzie czterej weterani lotów kosmicznych mają unieszkodliwić opuszczonego, jeszcze radzieckiego satelitę. Dla głównego bohatera (oczywiście Eastwooda) jest to odwet za życiowy zawód: miał być pierwszym Amerykaninem w kosmosie, ale ostatecznie zamiast niego poleciał szympans. Narzekamy ostatnio na lawinę filmów, których jedyną racją bytu są komputerowe efekty specjalne, przygotowywane przez niestrudzoną firmę Light and Magic, lecz właśnie w "Kowbojach kosmosu" były one nieodzowne.
Nie jest to może główną funkcją festiwali sztuki filmowej, ale publiczna prezentacja takich wielkich widowisk, obliczonych na masowy sukces, pozwala stwierdzić, że i w tym gatunku trzeba odróżniać przedsięwzięcia udane od knotów. Do udanych zaliczyć więc można film "Co kryje prawda" Roberta Zameckisa, inteligentną kryminalną opowieść o zupełnie zaskakujących pointach, której dwuznaczny tytuł wyjaśnia się dopiero w ostatniej scenie, oraz "Dziękuję za czekoladę" Claude’a Chabrola, obraz podobnie oscylujący między powszedniością a zbrodnią. Na sukces zasługuje również horror "Cela" hollywoodzkiego specjalisty od filmików reklamowych Tarsena Singha, bo strasząc nas należycie, zaskakuje równocześnie zdumiewającymi kompozycjami wizualnymi, jak z obrazów Magritte’a albo Dalego.
Ale zaprezentowano w Wenecji także widowiska niewarte włożonych w nie pieniędzy. Tak jest z "Wielkim prze-krętem" Amerykanina Gregory’ego Moshera o oszukanym oszuście, gdzie oszust jest nie tylko oszukany, ale i bezdennie głupi. Z dobrych notowań filmów azjatyckich mogli skorzystać Japończyk Takeshi Kitano i Chińczyk z Hongkongu Tsui Hark, ale żaden nie zadowoli nawet specyficznego kręgu entuzjastów krwawego brutalizmu z Dalekiego Wschodu. Kitano o kamiennej twarzy bez wyrazu wyrósł z tanich filmów gangsterskich, które nobilitował wzruszającym "Hana-bi", a potem sparodiował "Latem Kikujiro", przybierając notorycznie postać niezdarnego i mało rozgarniętego złodziejaszka. Gdy jednak znalazł się w Hollywood, by nakręcić "Brata", powstała niezamierzona tym razem parodia filmów o yakuzie, gdzie zupełnie nieważne, kto walczy z kim i o co, byle w potokach krwi ginęli co minuta gangsterzy o trudnych do rozpoznania, skośnookich twarzach. Jeszcze dalej idzie Kark w "Time and Tide", w choreografię morderczych pościgów, w cyrkową akrobatykę strzelanin wkładając cały impet realizatorski, estetyzując zabijanie, zamiast nadawać mu jakikolwiek sens.
To krwawe piętno zmywały na Biennale komedie, które latoś obrodziły. Niekoronowany król komedii Woody Allen - zgodnie z regułą "co rok prorok" - ucieszył nas tym razem "Drobnymi cwaniaczkami". Rezolutnie zdejmuje tutaj maskę zahukanego żydowskiego intelektualisty, by zmienić się w głupawego złodziejaszka ("Nazywali mnie »Mózg«, ale tylko żartem!"), którego raptownie bogaci nieoczekiwany sukces gastronomiczny żony. Kpina z nowo-bogackich usiłujących kupić sobie miejsce w dobrym towarzystwie warta jest wszystkich pieniędzy.
Na Allena można było liczyć z góry, ale zdawało się, że to samo dotyczy mistrza Roberta Altmana ("MASH", "Gracz", "Na skróty"). Tymczasem jego komedia "Dr T. i kobiety" z przystojnym ginekologiem Richardem Gere’em bardziej znudziła niż zabawiła banalnością łatwych do przewidzenia sytuacji. Altman zwrócił się z prośbą do krytyków, by nie zdradzali zakończenia ("Bo mamy tylko to jedno!" - jak mawiał kiedyś Hitchcock). Zastosuję się do jego prośby, choć szans "Doktora T." to specjalnie nie zwiększy. Nikt nie liczył natomiast na młodego Szweda Lukasa Moodyssona, a jednak jego bezpretensjonalne "Razem", sympatycznie dworujące sobie (trochę w stylu Larsa von Triera) z młodzieżowych komun "dzieci-kwiatów" z lat 70., spodobało się dzięki dyskretnemu przemyceniu trwałych walorów miłości, serdeczności, tolerancji i po prostu dobroci.
Gospodarze szczerze ubawili nas "Językiem świętego" (reż. Carle Mazzacurati), czyli relikwią św. Antoniego, dość przypadkowo skradzioną przez dwóch drobnych kanciarzy, którzy w dążeniu do uzyskania okupu odkrywają, że świat należy do kanciarzy, lecz znacznie większego formatu. Nie można wreszcie pominąć uciesznego filmu o kręceniu filmu "Na rogu State i Main" Davida Mameta, gdzie zjadliwa krytyka typowej ekipy realizatorskiej idzie w parze z oryginalną idyllą miłosną.
Tegoroczne jury pod wodzą Czecha MilosŠa Formana nie miało łatwego zadania: niemal wszystko, co podobało się najbardziej, pokazano poza konkursem. W tej sytuacji Złoty Lew dla "Kręgu" Irańczyka Jafara Panahiego był decyzją stosunkowo słuszną. Nagrodził smutną, wielowątkową opowieść o muzułmankach poddanych mizoginicznym prawom szariatu. Współczesny Iran jawi się tu jako kraj samych zakazów dla piękniejszej połowy ludzkości. Mężowie rozwodzą się, bo żona urodziła im córkę, nie syna. Kobieta może być aresztowana za palenie papierosa w kawiarni. Do przerwania ciąży wymagana jest zgoda męża albo ojca. Nawet biletu na pociąg nie sprzedaje się samotnej dziewczynie (jeśli nie jest studentką).
Dobrze zagrany (a gorzej skonstruowany) lament Panahiego podobał mi się jednak mniej od innego, pozakonkursowego filmu irańskiego na ten sam temat: "Dzień, w którym zostałam kobietą". Wbrew sugestiom tytułu narratorką jest dziewczynka, która właśnie skończyła 9 lat i zgodnie z zasadami szariatu nie wolno jej już bawić się z chłopcami ani samej wybiec na ulicę, by kupić lody. To proste pożegnanie z dziecięcą beztroską, uzupełnione dwiema innymi nowelami: o kobiecie dojrzałej i staruszce, najzwyczajniej wzrusza. Tym bardziej że jest reżyserskim debiutem kobiety - Marzieh Mashkini. Fakt, że zrobiła ten film bez konieczności uzyskania zgody jakiegoś mężczyzny jest mimo wszystko optymistyczny.
Akceptować można również drugą i piątą nagrodę jury (Grand Prix i puchar za rolę męską) dla "Zanim zapadnie noc" Amerykanina Juliana Schnabela, malowniczej biografii kubańskiego pisarza homoseksualisty Reinaldo Arenasa, początkowo entuzjasty Fidela Castro, potem rozczarowanego przeciwnika. Była to istotnie najlepsza z nader licznie prezentowanych biografii. Lepsza od przereklamowanego francuskiego "Markiza de Sade", redukującego pisarza do roli drobnego gorszyciela, i od portugalskich "Słów i utopii", życiorysu XVI-wiecznego jezuity, zestawionego niemal wyłącznie z tekstów jego kazań oraz zdjęć brazylijskich kościółków. Był to też najlepszy z równie licznych filmów o gejach, wśród których niechlubny rekord pobił portugalski "Fantazmat", przedstawiający męsko-męskie igraszki w precyzyjnych anatomicznie zbliżeniach rozegranych w wychodku.
Znak czasu: wśród 860 akredytowanych na Biennale dziennikarzy było jedynie 250 krytyków oglądających i oceniających filmy. Reszta, przysłana głównie przez stacje telewizyjne, prześcigała się w relacjach, jakie papierosy pali Harrison Ford, ile uzyskała Sharon Stone na dobroczynnej licytacji za swój kuferek z kosmetykami i jakie menu przygotowano na inauguracyjny bankiet. Widać, jest zapotrzebowanie na takie informacje.
Więcej możesz przeczytać w 38/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.