Krzysztof Zanussi streszcza swoją twórczość w jednym filmie
Skróconą antologię motywów z całego dorobku reżyserskiego, przekazaną w konwencji teatru jednego aktora, dał Krzysztof Zanussi w swym najnowszym filmie "Życie jako śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową". Obraz odniósł sukces w Moskwie na festiwalu filmowym. To wręcz idealne miejsce do prezentacji takiego filmu.
Gdyby nie śmiertelnie poważna tematyka dzieła, można by pomyśleć, że znany reżyser zafundował widowni autoparodię. Ulubiony docent Krzysztofa Zanussiego, Zbigniew Zapasiewicz, gaworzy z sąsiadką balkon w balkon, co jest powtórką scen z filmu "Za ścianą" z roku 1971. Młody lekarz, który szuka oświecenia w kwestiach metafizycznych, to przecież nikt inny jak Franciszek Retman, bohater "Iluminacji" (1972), który porzucił modelowe pożycie małżeńskie w celu rozwiązania podstawowych problemów egzystencjalnych. Szeregowy lekarz po reformie służby zdrowia jest bladą kopią docenta Jakuba Szelestowskiego z "Barw ochronnych". W dodatku kopią skarlałą. Wcześniejszy docent miał za przeciwnika machinę PRL-owskiego awansu uczelnianego, z którą mógł podjąć ryzykowną i skomplikowaną grę.
Lekarz wykreowany przez Zanussiego w roku 2000 zmaga się z przeciwnikiem już w pewnym sensie mało wyrafinowanym - rakiem. Też było. Motyw nieuleczalnie chorego został już skonsumowany i przetrawiony w filmie "Spirala", a dziełko to liczy sobie 22 lata. Skontrastowanie młodych i witalnych ze schodzącymi z tego padołu, co jest osnową "Życia...", wystąpiło już w debiucie reżysera - w "Śmierci prowincjała". Listę tych replik można by wydatnie rozszerzyć. Ale Zanussi mógłby się wybronić, twierdząc, iż ma prawo, jak wielu twórców przed nim, do wyrażania osobistego przesłania za pomocą ulubionych motywów.
Tyle że i myślowa warstwa filmu jest mocno rozmazana. Lekarz sposobiący się do ostatecznego zejścia szarpie się ze swoim losem na wszelkie możliwe sposoby. I tu również reżyser kładzie nam przed oczy podręcznikową antologię postaw wobec śmierci. W pierwszej fazie, skazany na nieuchronne odejście, przygruchałby sobie na ostatek panienkę o bujnym biuście dla prostej osłody ostatnich chwil. Ciągle jeszcze się nie poddaje. Studiuje księgi medyczne, licząc, iż da sobie radę z pomocą nauki. Nieco później mobilizuje się organizacyjnie i załatwia u byłej żony, która po rozstaniu z nim rozkwitła emocjonalnie i finansowo, pieniądze potrzebne na operację. Kiedy i na nią jest za późno, decyduje się obrócić fundusze na podróż dookoła świata. Mierzi go jednak fakt, że postępuje jak hollywoodzki gwiazdorek, który zarażony HIV, decyduje się resztę życia przebujać w przestworzu własnym odrzutowcem.
Pośród wielu nadarza się jeszcze jedna okazja osłodzenia ostatnich chwil i - w pewnym sensie - przedłużenia własnej egzystencji. Okazuje się, że lekarz może się stać mentorem i powiernikiem pary narzeczonych, którym trudno ułożyć sobie harmonijny związek, ponieważ - co w sposób dziwaczny wynika z fabuły - nie dysponują pokojem, gdzie bez skrępowania mogliby uprawiać miłość fizyczną. Lekarz użycza więc lokalu najpierw na jeden seans miłosny, a po zadzierzgnięciu się psychofizycznej więzi między młodymi - na całe życie. I to jest jego "non omnis moriar".
Tę podręcznikową antologię zachowań Zbigniew Zapasiewicz oddaje przenikliwym aktorstwem. Sceny konania pozostają tak sugestywne, że publiczność kinowa długo nie rusza się z miejsc jeszcze wtedy, gdy na ekranie pojawiają się końcowe napisy. Na filmach Zanussiego rzadkość od dobrych kilku lat. Tyle że nawet skończony mistrz, jakim jest Zapasiewicz, powinien mieć do zagrania wiarygodny scenariusz. Tymczasem grana przez niego postać zachowuje się jak klient salonu pogrzebowego, przymierzający żałobne ciuchy, szukając tego, który okaże się najbardziej twarzowy w trumnie.
Nasyciwszy oczy tymi wszystkimi wariantami, widz zaczyna być jednak ciekaw puenty, czyli tego, co reżyser i scenarzysta w jednej osobie przeżył (a nie wyczytał w książkach), domyślał do końca i wybrał jako myśl główną filmu. Jest. Lekarz, który we wczesnej fazie agonii wizytował kościół, natknął się tam na zbłąkanego ptaka sfruwającego na ołtarz. I ten sam ptaszek wpada również do konającego przez uchylone szpitalne okno. Chory widzi w nim wysłańca Pana Boga, oddycha z ulgą i umiera. Od czasów Hitchcocka żaden ptak nie zaważył tak mocno na fabule filmu.
Gdyby nie śmiertelnie poważna tematyka dzieła, można by pomyśleć, że znany reżyser zafundował widowni autoparodię. Ulubiony docent Krzysztofa Zanussiego, Zbigniew Zapasiewicz, gaworzy z sąsiadką balkon w balkon, co jest powtórką scen z filmu "Za ścianą" z roku 1971. Młody lekarz, który szuka oświecenia w kwestiach metafizycznych, to przecież nikt inny jak Franciszek Retman, bohater "Iluminacji" (1972), który porzucił modelowe pożycie małżeńskie w celu rozwiązania podstawowych problemów egzystencjalnych. Szeregowy lekarz po reformie służby zdrowia jest bladą kopią docenta Jakuba Szelestowskiego z "Barw ochronnych". W dodatku kopią skarlałą. Wcześniejszy docent miał za przeciwnika machinę PRL-owskiego awansu uczelnianego, z którą mógł podjąć ryzykowną i skomplikowaną grę.
Lekarz wykreowany przez Zanussiego w roku 2000 zmaga się z przeciwnikiem już w pewnym sensie mało wyrafinowanym - rakiem. Też było. Motyw nieuleczalnie chorego został już skonsumowany i przetrawiony w filmie "Spirala", a dziełko to liczy sobie 22 lata. Skontrastowanie młodych i witalnych ze schodzącymi z tego padołu, co jest osnową "Życia...", wystąpiło już w debiucie reżysera - w "Śmierci prowincjała". Listę tych replik można by wydatnie rozszerzyć. Ale Zanussi mógłby się wybronić, twierdząc, iż ma prawo, jak wielu twórców przed nim, do wyrażania osobistego przesłania za pomocą ulubionych motywów.
Tyle że i myślowa warstwa filmu jest mocno rozmazana. Lekarz sposobiący się do ostatecznego zejścia szarpie się ze swoim losem na wszelkie możliwe sposoby. I tu również reżyser kładzie nam przed oczy podręcznikową antologię postaw wobec śmierci. W pierwszej fazie, skazany na nieuchronne odejście, przygruchałby sobie na ostatek panienkę o bujnym biuście dla prostej osłody ostatnich chwil. Ciągle jeszcze się nie poddaje. Studiuje księgi medyczne, licząc, iż da sobie radę z pomocą nauki. Nieco później mobilizuje się organizacyjnie i załatwia u byłej żony, która po rozstaniu z nim rozkwitła emocjonalnie i finansowo, pieniądze potrzebne na operację. Kiedy i na nią jest za późno, decyduje się obrócić fundusze na podróż dookoła świata. Mierzi go jednak fakt, że postępuje jak hollywoodzki gwiazdorek, który zarażony HIV, decyduje się resztę życia przebujać w przestworzu własnym odrzutowcem.
Pośród wielu nadarza się jeszcze jedna okazja osłodzenia ostatnich chwil i - w pewnym sensie - przedłużenia własnej egzystencji. Okazuje się, że lekarz może się stać mentorem i powiernikiem pary narzeczonych, którym trudno ułożyć sobie harmonijny związek, ponieważ - co w sposób dziwaczny wynika z fabuły - nie dysponują pokojem, gdzie bez skrępowania mogliby uprawiać miłość fizyczną. Lekarz użycza więc lokalu najpierw na jeden seans miłosny, a po zadzierzgnięciu się psychofizycznej więzi między młodymi - na całe życie. I to jest jego "non omnis moriar".
Tę podręcznikową antologię zachowań Zbigniew Zapasiewicz oddaje przenikliwym aktorstwem. Sceny konania pozostają tak sugestywne, że publiczność kinowa długo nie rusza się z miejsc jeszcze wtedy, gdy na ekranie pojawiają się końcowe napisy. Na filmach Zanussiego rzadkość od dobrych kilku lat. Tyle że nawet skończony mistrz, jakim jest Zapasiewicz, powinien mieć do zagrania wiarygodny scenariusz. Tymczasem grana przez niego postać zachowuje się jak klient salonu pogrzebowego, przymierzający żałobne ciuchy, szukając tego, który okaże się najbardziej twarzowy w trumnie.
Nasyciwszy oczy tymi wszystkimi wariantami, widz zaczyna być jednak ciekaw puenty, czyli tego, co reżyser i scenarzysta w jednej osobie przeżył (a nie wyczytał w książkach), domyślał do końca i wybrał jako myśl główną filmu. Jest. Lekarz, który we wczesnej fazie agonii wizytował kościół, natknął się tam na zbłąkanego ptaka sfruwającego na ołtarz. I ten sam ptaszek wpada również do konającego przez uchylone szpitalne okno. Chory widzi w nim wysłańca Pana Boga, oddycha z ulgą i umiera. Od czasów Hitchcocka żaden ptak nie zaważył tak mocno na fabule filmu.
Więcej możesz przeczytać w 39/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.