Obejrzałem w telewizji mecz na szczycie piłkarskiej ekstraklasy. Trzeba przyznać, jak na naszą ligę, całkiem, całkiem ciekawy. Najciekawsze było jednak to, że zagrały w nim GKS BOT Bełchatów i Zagłębie Lubin. Jeszcze niedawno nikt by nie uwierzył, że to właśnie te dwie prowincjonalne drużyny będą nadawać ton rozgrywkom. Liczyły się tylko Legia i Wisła. Tyle, że dziś z tych drużyn zostały tylko nazwy i przekonanie piłkarzy o własnej wielkości. Legia i Wisła już od kilku lat wcale nie były chyba specjalnie lepsze od kilku następnych drużyn w tabeli. Ale rywali paraliżowała magia marek obydwu klubów. Teraz, w dużej mierze dzięki Leo Beenhakkerowi, który zaczął stawiać choćby właśnie na piłkarzy z Bełchatowa i Lubina, wszyscy uwierzyli, że liczą się umiejętności, a nie nazwiska czy nazwy klubów. I tak niejaki Dawid Nowak z Bełchatowa, który w lidze rozegrał ledwie kilka meczów, jest już dziś o dwie klasy lepszy niż np. Piotr Włodarczyk z Legii, który strzela bramki tylko wtedy, gdy źle trafi w piłkę, albo Paweł Brożek z Wisły, który od kilku lat w ogóle się nie rozwija.
Nic nie jest w końcu dane raz na zawsze. Ta banalna zasada dotyczy nie tylko sportu. Smutne refleksje przychodzą mi do głowy pod koniec Wielkiego Tygodnia, gdy słucham kolejnych niemądrych słów kardynała Stanisława Dziwisza. Gdy przyjeżdżał do Polski po śmierci Jana Pawła II, by objąć godność krakowskiego metropolity, niemal wszyscy Polacy widzieli w nim nowego przywódcę polskiego Kościoła. Dziś wciąż jeszcze są tacy. Ale czy potrafią to racjonalnie wyjaśnić?
Nic nie jest w końcu dane raz na zawsze. Ta banalna zasada dotyczy nie tylko sportu. Smutne refleksje przychodzą mi do głowy pod koniec Wielkiego Tygodnia, gdy słucham kolejnych niemądrych słów kardynała Stanisława Dziwisza. Gdy przyjeżdżał do Polski po śmierci Jana Pawła II, by objąć godność krakowskiego metropolity, niemal wszyscy Polacy widzieli w nim nowego przywódcę polskiego Kościoła. Dziś wciąż jeszcze są tacy. Ale czy potrafią to racjonalnie wyjaśnić?