Dobrze, że Eliot już nie żyje, bo po tak spektakularnym sukcesie, jak 3. miejsce w ankiecie „Dziennika”, woda sodowa uderzyłaby mu do głowy.
„Dziennik” postanowił sporządzić ranking „najlepszych książek 2007 roku”. W ankiecie wzięli udział redaktorzy działu kultury (tercet: dwie kobiety i mężczyzna) oraz krytycy literaccy pisujący do gazet (siedmiu facetów). Czołówka ukształtowała się następująco: 1. Jarosław Iwaszkiewicz („Dzienniki 1911-1955”), 2. Jarosław Marek Rymkiewicz (esej „Wieszanie”), 3. Thomas Stearns Eliot („W moim początku jest mój kres” – wybór poezji w tłumaczeniu Adama Pomorskiego).
Werdykt jest dość oczywisty. Iwaszkiewicz był chyba jedynym aparatczykiem komunistycznym, który do końca życia pozostał wybitnym pisarzem (dzisiejsi absolwenci gender studies powiedzieliby zapewne, że to zasługa jego homoseksualnej wrażliwości). Książka Rymkiewicza wywołała ożywioną dyskusję nie tylko ze względu na swoje walory literackie, ale i z uwagi na zadziwiającą aktualność polityczną. Słusznie też dostrzeżono nowe przekłady poematów Eliota, który był najwybitniejszym poetą XX wieku.
W korespondencyjnej zabawie „Dziennika” nie byłoby więc nic niestosownego, śmiesznego czy zaskakującego, gdyby nie tytuł wieńczącego ją artykułu: „Wielki sukces starych mistrzów”. O jaki bowiem sukces tu chodzi? Przecież nie o liczbę sprzedanych egzemplarzy książek, bo literaturę piękną wydaje się w Polsce głównie dla koneserów. Chodzi raczej o to, że klasycy uplasowali się na trzech pierwszych miejscach rankingu, wyprzedzając np. Olgę Tokarczuk.
A więc to jest ten „wielki sukces”? Brylowanie na 23. kolumnie „Dziennika” dzięki głosom oddanym przez Magdalenę Miecznicką czy innego Jerzego Jarniewicza. Dobrze, że Eliot już nie żyje, bo po tak spektakularnym sukcesie woda sodowa uderzyłaby mu do głowy. Podobnie jak Virginii Woolf. Wprawdzie 8. miejsce w innym zestawieniu byłoby dla niej porażką, ale to jest przecież ankieta „Dziennika”! Tego słynnego „Dziennika”, który wyznacza intelektualne trendy w Europie, Ameryce i na wyspach Fidżi.
Odkąd Polacy przestali traktować literaturę piękną jako jeden z kluczy do rzeczywistości, zaroiło się nam w mediach od dziennikarskich pseudoerudytów, którzy starają się przywrócić dawną harmonię. Niektórzy, jak Adam Michnik czy Cezary Michalski, publikują nawet eseje pisane zgodnie z surowymi prawidłami prac magisterskich. Ale ich gazety, zamiast stać się dźwignią dla arcydzieł, coraz częściej popadają w groteskę. Wprawdzie Rymkiewicz dowodził kiedyś, że wielcy poeci wszystkich epok wciąż prowadzą ze sobą dialog, ale trudno wyobrazić sobie przeciętnego czytelnika, który po lekturze „Dziennika” pędzi do księgarni i od progu woła: – Da mi pani tego Eliota. Podobno ostatnio jakiś sukces odniósł.
Werdykt jest dość oczywisty. Iwaszkiewicz był chyba jedynym aparatczykiem komunistycznym, który do końca życia pozostał wybitnym pisarzem (dzisiejsi absolwenci gender studies powiedzieliby zapewne, że to zasługa jego homoseksualnej wrażliwości). Książka Rymkiewicza wywołała ożywioną dyskusję nie tylko ze względu na swoje walory literackie, ale i z uwagi na zadziwiającą aktualność polityczną. Słusznie też dostrzeżono nowe przekłady poematów Eliota, który był najwybitniejszym poetą XX wieku.
W korespondencyjnej zabawie „Dziennika” nie byłoby więc nic niestosownego, śmiesznego czy zaskakującego, gdyby nie tytuł wieńczącego ją artykułu: „Wielki sukces starych mistrzów”. O jaki bowiem sukces tu chodzi? Przecież nie o liczbę sprzedanych egzemplarzy książek, bo literaturę piękną wydaje się w Polsce głównie dla koneserów. Chodzi raczej o to, że klasycy uplasowali się na trzech pierwszych miejscach rankingu, wyprzedzając np. Olgę Tokarczuk.
A więc to jest ten „wielki sukces”? Brylowanie na 23. kolumnie „Dziennika” dzięki głosom oddanym przez Magdalenę Miecznicką czy innego Jerzego Jarniewicza. Dobrze, że Eliot już nie żyje, bo po tak spektakularnym sukcesie woda sodowa uderzyłaby mu do głowy. Podobnie jak Virginii Woolf. Wprawdzie 8. miejsce w innym zestawieniu byłoby dla niej porażką, ale to jest przecież ankieta „Dziennika”! Tego słynnego „Dziennika”, który wyznacza intelektualne trendy w Europie, Ameryce i na wyspach Fidżi.
Odkąd Polacy przestali traktować literaturę piękną jako jeden z kluczy do rzeczywistości, zaroiło się nam w mediach od dziennikarskich pseudoerudytów, którzy starają się przywrócić dawną harmonię. Niektórzy, jak Adam Michnik czy Cezary Michalski, publikują nawet eseje pisane zgodnie z surowymi prawidłami prac magisterskich. Ale ich gazety, zamiast stać się dźwignią dla arcydzieł, coraz częściej popadają w groteskę. Wprawdzie Rymkiewicz dowodził kiedyś, że wielcy poeci wszystkich epok wciąż prowadzą ze sobą dialog, ale trudno wyobrazić sobie przeciętnego czytelnika, który po lekturze „Dziennika” pędzi do księgarni i od progu woła: – Da mi pani tego Eliota. Podobno ostatnio jakiś sukces odniósł.