Jakie walory powinien posiadać najlepszy polski sportowiec? Czy musi być wysportowany? Silny jak tur, wytrzymały jak wielbłąd, zwinny jak łasica, szybki jak wiatr? Nic z tych rzeczy. Wystarczy, że zmieści się w bolidzie Formuły 1 i będzie potrafił obsługiwać panel sterowania. Ponieważ Robert Kubica sprostał tym wymaganiom, zwyciężył w plebiscycie „Przeglądu Sportowego” i TVP na sportowca 2008 roku.
Formuła 1 to najnudniejsza konkurencja sportowa, jaką można sobie wyobrazić. Nudniejsza od brydża, szachów i gimnastyki artystycznej. Rywalizują w niej konstruktorzy bolidów, mechanicy i inni pracownicy techniczni. Dla kierowców przewidziano rolę podobną do tej, którą pełni plastikowy ludzik w zestawie LEGO. Na torze nikt nikogo nie wyprzedza. O kolejności decydują: marka bolidu, dobór opon, szybkość tankowania paliwa i sporadyczne kolizje.
W klasyfikacji końcowej minionego sezonu Robert Kubica zajął 4. miejsce. Takie, jakie musiał zająć jako kierowca BMW Sauber. Gdyby prowadził bolid McLarena lub Ferrari, znalazłby się w pierwszej trójce. Gdyby jeździł dla Toro Rosso czy innego Force India, byłby outsiderem. A jednak Polacy ulegli mitowi Formuły 1 i wybrali Kubicę królem polskiego sportu.
Jednocześnie w finałowej dziesiątce zabrakło miejsca dla Tomasza Adamka, który w 2008 r. został mistrzem świata IBF, a w każdej z trzech stoczonych walk pokazywał niezwykły hart ducha. Aby dotrzeć na jeden ze szczytów bokserskiego świata (te najwyższe jeszcze przed nim, ale chłopak da radę), nie potrzebował protez w postaci silników, części zamiennych i innych gadżetów. Do dyspozycji miał własne pięści, talent i ciężko wypracowaną technikę.
Podobny los spotkał Agnieszkę Radwańską, która ubiegły rok zakończyła w dziesiątce najlepszych tenisistek świata i wzięła udział w turnieju Masters, powtarzając szczytowe osiągnięcie Wojciecha Fibaka, a w polskim plebiscycie zajęła odległe 9. miejsce. Najwyraźniej dla większości Polaków 4. pozycja bolidu Kubicy w stawce dwudziestu samojezdnych aut jest więcej warta niż 10. miejsce żywej Radwańskiej wśród ponad tysiąca punktujących tenisistek. Dożyliśmy czasów, kiedy za tytuł sportowca roku płaci się gigantycznymi pieniędzmi konstruktorów, a nie krwią, potem i łzami sportowców, jak bywało w przeszłości.
W klasyfikacji końcowej minionego sezonu Robert Kubica zajął 4. miejsce. Takie, jakie musiał zająć jako kierowca BMW Sauber. Gdyby prowadził bolid McLarena lub Ferrari, znalazłby się w pierwszej trójce. Gdyby jeździł dla Toro Rosso czy innego Force India, byłby outsiderem. A jednak Polacy ulegli mitowi Formuły 1 i wybrali Kubicę królem polskiego sportu.
Jednocześnie w finałowej dziesiątce zabrakło miejsca dla Tomasza Adamka, który w 2008 r. został mistrzem świata IBF, a w każdej z trzech stoczonych walk pokazywał niezwykły hart ducha. Aby dotrzeć na jeden ze szczytów bokserskiego świata (te najwyższe jeszcze przed nim, ale chłopak da radę), nie potrzebował protez w postaci silników, części zamiennych i innych gadżetów. Do dyspozycji miał własne pięści, talent i ciężko wypracowaną technikę.
Podobny los spotkał Agnieszkę Radwańską, która ubiegły rok zakończyła w dziesiątce najlepszych tenisistek świata i wzięła udział w turnieju Masters, powtarzając szczytowe osiągnięcie Wojciecha Fibaka, a w polskim plebiscycie zajęła odległe 9. miejsce. Najwyraźniej dla większości Polaków 4. pozycja bolidu Kubicy w stawce dwudziestu samojezdnych aut jest więcej warta niż 10. miejsce żywej Radwańskiej wśród ponad tysiąca punktujących tenisistek. Dożyliśmy czasów, kiedy za tytuł sportowca roku płaci się gigantycznymi pieniędzmi konstruktorów, a nie krwią, potem i łzami sportowców, jak bywało w przeszłości.