Słupki poparcia Obamy lecą w dół, reformy systemu ochrony zdrowia nie chcą już nawet niektórzy Demokraci, w czołówce bestsellerów Amazona od kilku tygodni jest parę krytycznych książek o Obamie (jedna nawet w top 10) a producenci antyobamowskich gadżetów nie mogą się opędzić od klientów. Podobno najlepiej schodzą T-shirty. Do wyboru, do koloru: Obama w towarzystwie Lenina i Mao, Obama-joker z dopiskiem "Socjalizm", nadruk "Nie Barack, nie możemy", NObama", "Nope", "Byłem przeciw Obamie, zanim to stało się modne" i dziesiątki tym podobnych. To chyba koniec Obamomanii. Nareszcie!
Prezydentura Obamy nie podoba mi się z dwóch powodów. Pierwszy jest raczej irracjonalny i wynika z przekory. Im więcej filmów kręcono o głupocie Busha, im więcej "fajnych" aktorów i piosenkarzy nosiło koszulki ze zdjęciem Obamy, im więcej fanklubów Obamy powstawało, im więcej ludzi płakało z radości po jego zwycięstwie, im więcej Japończyków mdlało, im więcej europejskich przywódców chciało mieć z nim zdjęcie i im więcej nieprzychylnych mu blogów było blokowanych przez Google, tym mniej miałem do niego sympatii. Może to trochę idiotyczny sposób rozumowania, ale wbrew pozorom kryje się za nim pewna racjonalność: politycy, tak jak i wszyscy inni, nie dzielą się na tylko-dobrych i tylko-złych, tylko-mądrych i tylko-głupich, tylko-wyluzowanych i tylko-czerstwych. To byłoby zbyt proste. Dlatego też, wyszedłem z założenia, że propaganda robiąca z Busha wała a z Obamy idola to jakieś robienie wody z mózgu.
No i chyba za bardzo się nie pomyliłem. W każdym razie, nie żałuję, że nigdy nie dołączyłem to bezrefleksyjnego stada zapatrzonego w Obamę. I tu zaczyna się ta bardziej rzeczowa część mojej argumentacji. Nie chodzi mi nawet o pomysły Obamy na walkę z kryzysem czy reformę służby zdrowia, bo tu nie ma mądrych. Chodzi mi o jego politykę zagraniczną uprawianą w myśl zasady "dla każdego coś miłego".
Tu pieszczoty z Miedwiediewem, tu drapanie za uszkiem Ahmadineżada a tam kokietowanie Europy. Wszystko to jednak okazało się pustymi gestami, bo Miedwiediew go ograł, Ahmadeneżad nawet na niego nie spojrzał a Europa może i chętnie posłuchała, ale została z niczym. Jak choćby Polska ws. tarczy antyrakietowej. Soft power może fajnie wygląda i ładnie brzmi, ale efektów to z tego nie ma.
Prezydentura Obamy nie podoba mi się z dwóch powodów. Pierwszy jest raczej irracjonalny i wynika z przekory. Im więcej filmów kręcono o głupocie Busha, im więcej "fajnych" aktorów i piosenkarzy nosiło koszulki ze zdjęciem Obamy, im więcej fanklubów Obamy powstawało, im więcej ludzi płakało z radości po jego zwycięstwie, im więcej Japończyków mdlało, im więcej europejskich przywódców chciało mieć z nim zdjęcie i im więcej nieprzychylnych mu blogów było blokowanych przez Google, tym mniej miałem do niego sympatii. Może to trochę idiotyczny sposób rozumowania, ale wbrew pozorom kryje się za nim pewna racjonalność: politycy, tak jak i wszyscy inni, nie dzielą się na tylko-dobrych i tylko-złych, tylko-mądrych i tylko-głupich, tylko-wyluzowanych i tylko-czerstwych. To byłoby zbyt proste. Dlatego też, wyszedłem z założenia, że propaganda robiąca z Busha wała a z Obamy idola to jakieś robienie wody z mózgu.
No i chyba za bardzo się nie pomyliłem. W każdym razie, nie żałuję, że nigdy nie dołączyłem to bezrefleksyjnego stada zapatrzonego w Obamę. I tu zaczyna się ta bardziej rzeczowa część mojej argumentacji. Nie chodzi mi nawet o pomysły Obamy na walkę z kryzysem czy reformę służby zdrowia, bo tu nie ma mądrych. Chodzi mi o jego politykę zagraniczną uprawianą w myśl zasady "dla każdego coś miłego".
Tu pieszczoty z Miedwiediewem, tu drapanie za uszkiem Ahmadineżada a tam kokietowanie Europy. Wszystko to jednak okazało się pustymi gestami, bo Miedwiediew go ograł, Ahmadeneżad nawet na niego nie spojrzał a Europa może i chętnie posłuchała, ale została z niczym. Jak choćby Polska ws. tarczy antyrakietowej. Soft power może fajnie wygląda i ładnie brzmi, ale efektów to z tego nie ma.