Czy jest sens kupować gazety, skoro nie będzie już w nich nowych felietonów Macieja Rybińskiego?
Nieoczekiwana, zdecydowanie przedwczesna śmierć Macieja Rybińskiego to ogromna strata nie tylko dla opiniotwórczej prasy. Także dla całej naszej kultury, w której jest coraz mniej wyrazistych, silnych i niezależnych osobowości. Mówi się, że na bezrybiu i rak ryba, ale w tym przypadku to nieprawda. Zmarłego mistrza nie zastąpi żaden sprawnie piszący, świetnie wykształcony i odważny młodzian, bo nie da się podrobić jego stylu, humoru, pisarskiego sumienia.
Zanim sam zacząłem publikować we „Wprost”, przez kilka lat kupowałem tygodnik wyłącznie dla felietonu Rybińskiego. Tydzień bez „Ryby po polsku” był czasem intelektualnego regresu. „O Macieju Rybińskim nie wspomnę, bo na cyferblacie zegarka brakuje cyfr, żeby wyjaśnić lekkość jego felietonów. Zachodzi prawdopodobieństwo, że człowiek ten odkrył jakąś dziurę w czasie i kończy swoje teksty w ósmy dzień tygodnia, o którym zwykli śmiertelnicy mogą jedynie pomarzyć” – pisałem w marcu 2007 roku.
Myślę, że częstotliwość, z jaką mistrz publikował swe teksty, uśpiła nas wszystkich. Wydawało się, że już zawsze stając oko w oko z absurdami rzeczywistości, będziemy mogli poczytać Rybińskiego, żeby zyskać odpowiedni dystans i uśmiechnąć się od ucha do ucha. Niestety, Bóg, który najwyraźniej też stał się fanem Ryby, zapragnął mieć go u siebie.
Według mnie, był najlepszy. Lepszy od Słonimskiego i Kisiela razem wziętych. Tylko Chestertona czytało się z podobnymi wypiekami na twarzy. Choć pisał głównie o polityce, w jego felietonach zawsze była masa literackich aluzji, słownych gier, karkołomnych porównań. Potrafił lekko, z wdziękiem sprowadzić adwersarzy do parteru, ale umiał też zdobyć się na autoironię. Był wirtuozem humoru, geniuszem zdrowego rozsądku. Kiedy ktoś z moich znajomych powątpiewał, że felieton to gatunek stricte literacki, odpowiadałem: – Masz rację, ale tylko w odniesieniu do moich wypocin. Poczytaj Rybińskiego, to zmienisz zdanie!
Czy teraz, po śmierci „Ryby Ludojada”, jest jeszcze sens kupować gazety? Nie wiem. Rzecz wymaga poważnego przemyślenia. Oprócz błyskotliwych felietonów w spadku po Rybińskim dziedziczymy jednak coś jeszcze. Prostą prawdę, że warto mieć kręgosłup moralny, być niezależnym od dyktatu salonów i „czarnej piany gazet”. Nigdy nie dorównamy mistrzowi pod względem talentu, ale z tej lekcji wychowawczej każdy z nas może skorzystać.
Zanim sam zacząłem publikować we „Wprost”, przez kilka lat kupowałem tygodnik wyłącznie dla felietonu Rybińskiego. Tydzień bez „Ryby po polsku” był czasem intelektualnego regresu. „O Macieju Rybińskim nie wspomnę, bo na cyferblacie zegarka brakuje cyfr, żeby wyjaśnić lekkość jego felietonów. Zachodzi prawdopodobieństwo, że człowiek ten odkrył jakąś dziurę w czasie i kończy swoje teksty w ósmy dzień tygodnia, o którym zwykli śmiertelnicy mogą jedynie pomarzyć” – pisałem w marcu 2007 roku.
Myślę, że częstotliwość, z jaką mistrz publikował swe teksty, uśpiła nas wszystkich. Wydawało się, że już zawsze stając oko w oko z absurdami rzeczywistości, będziemy mogli poczytać Rybińskiego, żeby zyskać odpowiedni dystans i uśmiechnąć się od ucha do ucha. Niestety, Bóg, który najwyraźniej też stał się fanem Ryby, zapragnął mieć go u siebie.
Według mnie, był najlepszy. Lepszy od Słonimskiego i Kisiela razem wziętych. Tylko Chestertona czytało się z podobnymi wypiekami na twarzy. Choć pisał głównie o polityce, w jego felietonach zawsze była masa literackich aluzji, słownych gier, karkołomnych porównań. Potrafił lekko, z wdziękiem sprowadzić adwersarzy do parteru, ale umiał też zdobyć się na autoironię. Był wirtuozem humoru, geniuszem zdrowego rozsądku. Kiedy ktoś z moich znajomych powątpiewał, że felieton to gatunek stricte literacki, odpowiadałem: – Masz rację, ale tylko w odniesieniu do moich wypocin. Poczytaj Rybińskiego, to zmienisz zdanie!
Czy teraz, po śmierci „Ryby Ludojada”, jest jeszcze sens kupować gazety? Nie wiem. Rzecz wymaga poważnego przemyślenia. Oprócz błyskotliwych felietonów w spadku po Rybińskim dziedziczymy jednak coś jeszcze. Prostą prawdę, że warto mieć kręgosłup moralny, być niezależnym od dyktatu salonów i „czarnej piany gazet”. Nigdy nie dorównamy mistrzowi pod względem talentu, ale z tej lekcji wychowawczej każdy z nas może skorzystać.