Mija rok od ostatnich wyborów do Parlamentu Europejskiego. Nowi posłowie nie są już wcale tacy nowi, a niektórym z nich udało się nawet uplasować na równi ze starymi wyjadaczami. A mi się marzy powstanie w Polsce kasty profesjonalnych polityków europejskich, na wzór niemieckich posłów-instytucji typu Hans Gert-Poettering czy Elmar Brok.
Od ubiegłego roku pojawiło się w mediach wiele rozmaitych zestawień i rankingów najlepszych/najgorszych/najbardziej leniwych europosłów (szkoda, że nikt nie wymyślił jeszcze tabeli najładniejszych - chętnie sama bym to przeczytała i skomentowała). Większość z tych rankingów, piszę to choć sama byłam w jakimś stopniu odpowiedzialna za niektóre z nich, nadaje się do kosza. Żeby zrobić naprawdę solidne zestawienie najlepszych trzeba przede wszystkim zadać sobie pytanie "co to znaczy najlepszy europoseł". Najbardziej pracowity, mający największą wiedzę czy najbardziej efektywny? I na jakich kryteriach mamy się opierać, dokonując oceny? Oczywiście można zrobić zestawienie, dzwoniąc do administracji parlamentarnej i prosząc o listę obecności, uzupełnioną ewentualnie o liczbę wystąpień publicznych. Nijak jednak się to nie będzie miało do rzeczywistości, bo z tego, że ktoś ma 100 proc. obecności wcale nie wynika, że była to obecność efektywna. Tak samo wystąpienia, można tysiąc razy występować i nic z tego nie będzie wynikało. Żeby zrobić naprawdę miarodajny ranking trzeba by było dokładnie prześledzić działalność każdego z posłów, raporty przez nich przygotowywane, pracę w komisjach, zbadać wiedzę merytoryczną itp itd. Najbliższe temu było zestawienie przygotowane przez Instytut Kościuszkowski. Opieranie się na materiałach telewizyjnych czy prasowych może wykoślawić obraz rzeczywistości, bo tak się zdarza, że w myśl zasady inżyniera Mamonia z "Rejsu" cytujemy najczęściej tych najbardziej znanych posłów, co - często, ale nie zawsze - oznacza najbardziej kompetentnych. A przecież wielu z posłów z tzw. drugiej ligi robi coś pożytecznego i nie przedostaje się to do ogólnego obiegu.
Podobna zasada przyświecała liderom PO i PIS, kiedy układali ponad rok temu listy wyborcze. Mam wrażenie, że w dużej mierze chodziło o wygranie znanymi nazwiskami, które zrobią wrażenie na wyborcach i zgarną głosy. I tak dobrze, że - chwała Bogu - nasi partyjni bożkowie nie poszli śladem boskiego Silvio i na listach kandydatów nie umieścili silikonów, mięśni i innych okazów zoologicznych. Może źle oceniam zamysły układaczy list, bo niewykluczone, że przyświecała im innego typu logika - dzięki znanym nazwiskom wyborcy w ogóle zainteresują się kwestią wyborów do europarlamentu. Tak czy owak decyzja ta przyniosła połowiczny sukces, bo choć zapewniła doraźne zwycięstwo w postaci foteli europoselskich, to niekoniecznie przełożyło się to na dobre funkcjonowanie polskich eurodeputowanych w Brukseli i Strasburgu.
Osobiście bardzo żałuję, że na listach PiS zabrakło posłów z poprzedniej kadencji - Marcina Libickiego i prof. Wojciecha Roszkowskiego, którzy wykazali się naprawdę rzetelną i dobrą pracą. Dobrze, że choć Konrad Szymański i Mirosław Piotrowski się ostali. Żałuję, że do europarlamentu nie dostał się prof. Dariusz Rosati i prof. Genowefa Grabowska, którzy startowali z niewłaściwej (czytaj - bez poparcia) listy.
A najbardziej żałuję, że w Polsce nie ukształtowała się jeszcze grupa profesjonalnych polityków europejskich, którzy jednocześnie doskonale znając i rozumiejąc interes Polski umieją się poruszać w labiryntach Parlamentu Europejskiego i sprawy polskie "sprzedawać" jako sprawy europejskie. Tu najlepszym wzorem do naśladowania są dla nas przede wszystkim Niemcy. Wielu z niemieckich posłów ma na koncie co najmniej dwie kadencje. Hans-Gert Poettering, Elmar Brok, Alexander Lambsdorff czy Martin Schulz (za którym nie przepadam, ale zdaję sobie sprawę, że jest jednym z głównych rozgrywających w PE) europosłami są już od wielu, wielu lat, znają każdą cegłę w budynkach w Brukseli i Strasburgu, znają wszystkich, wiedzą z kim, o czym i jak rozmawiać i w efekcie doskonale dbają o ochronę niemieckich interesów. A nie są to politycy znani powszechnie w Niemczech, to kasta polityków europejskich. Bardzo ciężko być jednocześnie politykiem znanym w kraju i funkcjonującym w PE - przykładem jest chociażby Rashida Dati - nad Sekwaną gwiazda, w Brukseli nieobecna i nieistniejąca, marnująca poselskie miejsce. Sztuka skutecznego bycia i tu i tam jednocześnie udaje się nielicznym, pokroju np. Alaina Lamassoure'a - polskim odpowiednikiem francuskiego polityka jest może Jacek Saryusz-Wolski, choć w Polsce niestety jest marginalizowany (Jan Olbrycht i Bogusław Sonik w Polsce nie należą do gwiazd pierwszej wielkości, za to w Brukseli radzą sobie znakomicie). Oczywiście Polska nie jest jeszcze wystarczająco długo w strukturach europejskich i nie zdążyliśmy sobie wyrobić kasty polityków europejskich, ale krąży nad naszą polityką też widmo tymczasowości i doraźności, które to utrudnia. Dlatego dobrym pomysłem byłoby umieszczenie za cztery lata na listach kandydatów obecnych posłów - oczywiście poza tymi, którzy się ewidentnie nie sprawdzili. Bo dawanie nowych to automatyczne marnowanie czasu potrzebnego im na przystosowanie się. Nowi mają trudniej, bo muszą się wszystkiego uczyć od początku. Choć faktem jest, że niektórzy z nowych nowicjuszami nie są i nie byli - Sidonia Jędrzejewska pracowała w poprzedniej kadencji w Parlamencie Europejskim, podobnie jak Tomasz Poręba, Rafał Trzaskowski jako ekspert z Natolina wiele uczyć się już nie musiał. Szybko odnalazł się w brukselskich realiach Paweł Kowal i Andrzej Grzyb, ale pochwalić też trzeba mniej znanych polityków np. Marka Gróbarczyka (PiS) czy Piotra Borysa, Elżbietę Łukacijewską i Artura Zasadę (PO), którzy wynaleźli sobie swoje działki i zajmują się konkretną pracą.
Po narzekaniu na koniec coś pozytywnego. Generalnie nie jest źle, wystarczy porównać naszą reprezentację z Włochami (a raczej Włoszkami) czy Rumunami i możemy odetchnąć z ulgą, że przynajmniej nie musimy się za nikogo wstydzić. A za cztery lata może będziemy nawet mieli się kim pochwalić.
Podobna zasada przyświecała liderom PO i PIS, kiedy układali ponad rok temu listy wyborcze. Mam wrażenie, że w dużej mierze chodziło o wygranie znanymi nazwiskami, które zrobią wrażenie na wyborcach i zgarną głosy. I tak dobrze, że - chwała Bogu - nasi partyjni bożkowie nie poszli śladem boskiego Silvio i na listach kandydatów nie umieścili silikonów, mięśni i innych okazów zoologicznych. Może źle oceniam zamysły układaczy list, bo niewykluczone, że przyświecała im innego typu logika - dzięki znanym nazwiskom wyborcy w ogóle zainteresują się kwestią wyborów do europarlamentu. Tak czy owak decyzja ta przyniosła połowiczny sukces, bo choć zapewniła doraźne zwycięstwo w postaci foteli europoselskich, to niekoniecznie przełożyło się to na dobre funkcjonowanie polskich eurodeputowanych w Brukseli i Strasburgu.
Osobiście bardzo żałuję, że na listach PiS zabrakło posłów z poprzedniej kadencji - Marcina Libickiego i prof. Wojciecha Roszkowskiego, którzy wykazali się naprawdę rzetelną i dobrą pracą. Dobrze, że choć Konrad Szymański i Mirosław Piotrowski się ostali. Żałuję, że do europarlamentu nie dostał się prof. Dariusz Rosati i prof. Genowefa Grabowska, którzy startowali z niewłaściwej (czytaj - bez poparcia) listy.
A najbardziej żałuję, że w Polsce nie ukształtowała się jeszcze grupa profesjonalnych polityków europejskich, którzy jednocześnie doskonale znając i rozumiejąc interes Polski umieją się poruszać w labiryntach Parlamentu Europejskiego i sprawy polskie "sprzedawać" jako sprawy europejskie. Tu najlepszym wzorem do naśladowania są dla nas przede wszystkim Niemcy. Wielu z niemieckich posłów ma na koncie co najmniej dwie kadencje. Hans-Gert Poettering, Elmar Brok, Alexander Lambsdorff czy Martin Schulz (za którym nie przepadam, ale zdaję sobie sprawę, że jest jednym z głównych rozgrywających w PE) europosłami są już od wielu, wielu lat, znają każdą cegłę w budynkach w Brukseli i Strasburgu, znają wszystkich, wiedzą z kim, o czym i jak rozmawiać i w efekcie doskonale dbają o ochronę niemieckich interesów. A nie są to politycy znani powszechnie w Niemczech, to kasta polityków europejskich. Bardzo ciężko być jednocześnie politykiem znanym w kraju i funkcjonującym w PE - przykładem jest chociażby Rashida Dati - nad Sekwaną gwiazda, w Brukseli nieobecna i nieistniejąca, marnująca poselskie miejsce. Sztuka skutecznego bycia i tu i tam jednocześnie udaje się nielicznym, pokroju np. Alaina Lamassoure'a - polskim odpowiednikiem francuskiego polityka jest może Jacek Saryusz-Wolski, choć w Polsce niestety jest marginalizowany (Jan Olbrycht i Bogusław Sonik w Polsce nie należą do gwiazd pierwszej wielkości, za to w Brukseli radzą sobie znakomicie). Oczywiście Polska nie jest jeszcze wystarczająco długo w strukturach europejskich i nie zdążyliśmy sobie wyrobić kasty polityków europejskich, ale krąży nad naszą polityką też widmo tymczasowości i doraźności, które to utrudnia. Dlatego dobrym pomysłem byłoby umieszczenie za cztery lata na listach kandydatów obecnych posłów - oczywiście poza tymi, którzy się ewidentnie nie sprawdzili. Bo dawanie nowych to automatyczne marnowanie czasu potrzebnego im na przystosowanie się. Nowi mają trudniej, bo muszą się wszystkiego uczyć od początku. Choć faktem jest, że niektórzy z nowych nowicjuszami nie są i nie byli - Sidonia Jędrzejewska pracowała w poprzedniej kadencji w Parlamencie Europejskim, podobnie jak Tomasz Poręba, Rafał Trzaskowski jako ekspert z Natolina wiele uczyć się już nie musiał. Szybko odnalazł się w brukselskich realiach Paweł Kowal i Andrzej Grzyb, ale pochwalić też trzeba mniej znanych polityków np. Marka Gróbarczyka (PiS) czy Piotra Borysa, Elżbietę Łukacijewską i Artura Zasadę (PO), którzy wynaleźli sobie swoje działki i zajmują się konkretną pracą.
Po narzekaniu na koniec coś pozytywnego. Generalnie nie jest źle, wystarczy porównać naszą reprezentację z Włochami (a raczej Włoszkami) czy Rumunami i możemy odetchnąć z ulgą, że przynajmniej nie musimy się za nikogo wstydzić. A za cztery lata może będziemy nawet mieli się kim pochwalić.