Czas zacząć się bać. Jesienią Polskę czeka ofensywa. Będzie to ofensywa legislacyjna, którą zapowiada rząd a która ma, między innymi, ułatwić życie przedsiębiorcom. Oznacza to, że możemy zostać zbombardowani ustawowymi bublami, które zamiast życie ułatwić, je utrudnią. Wskazują na to dotychczasowe próby czynienia życia łatwiejszym. Przykładem bubla może być choćby rządowy program poręczeń kredytowych. Sprawa dotyczy, proszę Państwa, bagatela, setek milionów zł, które teoretycznie są do wzięcia przez przedsiębiorców. Ale tylko teoretycznie.
Zacznijmy od tego, że początkującemu czy małemu przedsiębiorcy bardzo trudno jest uzyskać kredyt w banku. Te finansowe instytucje, chcąc mieć pewność, że pożyczone pieniądze do nich wrócą, wymagają, aby ich potencjalni klienci spali na workach wypchanych banknotami a studolarówkami podpalali hawajskie cygara.
Aby więc pomóc początkującym i małym biznesmenom, rząd wpadł w 2009 roku na dobry pomysł. Otóż istnieje sobie nobliwy, państwowy Bank Gospodarstwa Krajowego. I tenże bank został zobowiązany, aby udzielać rządowych gwarancji przedsiębiorcom. Do tej pory porozumiał się z bankami komercyjnymi co do otwarcia linii kredytowych w sumie na 390 mln złotych. Czyli miało być tak: przedsiębiorca przychodziłby do BGK, przedstawiał swój biznes plan i wszelkie potrzebne dokumenty. Po przekonaniu BGK, że pomysł na rozwój firmy ma ręce i nogi, klient dostawałby poręczenie, że w razie niepowodzenia swego przedsięwzięcia, jego zobowiązanie wobec banku komercyjnego spłaci Skarb Państwa. Po czym pan biznesmen miał podreptać, tup, tup, do jednego z banków komercyjnych, z którymi BGK podpisał umowę o współpracy. A w banku komercyjnym powinni zacierać ręce z zadowolenia, bo nie ma lepszego klienta niż taki, za którym stoi Skarb Państwa. Taki klient to skarb, więc aby go przyciągnąć, bank komercyjny powinien obniżyć marżę za udzielany kredyt. Z uzyskanego kredytu klient płaciłby niewielką prowizję BGK. I wszyscy byliby szczęśliwi. Klient – bo miałby kaskę na rozkręcenie biznesu. Bank komercyjny – bo miałby pewność, że pożyczonej kaski nie straci. BGK – bo miałby prowizję.
Miało być dobrze. A wyszło jak zwykle. Bo ktoś przeoczył, że Bank Gospodarstwa Krajowego jest bankiem. Czyli, że podlega wszystkim rygorom prawa bankowego i aby nie znaleźć się na celowniku Komisji Nadzoru Finansowego, musi wypełniać tony papierów o każdej pojedynczej transakcji. Udzielanie gwarancji zaczęło się ślimaczyć zaś bankowcy i klienci zaplątali się w gąszczu przepisów. W rezultacie, zamiast wpompować w małe firmy – tylko na początek! – 390 milionów złotych, BGK udzielił poręczeń na niecałe 40 milionów, czyli około 10 proc. z tego, co było do wpompowania.
O tej absurdalnej sytuacji powinna grzmieć opozycja. Ale ona woli grzmieć o innych, bardziej grzejących publikę sprawach. Grzegorz Napieralski zajmuje się religiami w szkołach a Jarosław Kaczyński nabija kabzę producentom pochodni.
A szkoda, bo przecież, jak wskazują eksperci, w czasie jesiennej ofensywy legislacyjnej Sejm mógłby odebrać Bankowi Gospodarstwa Krajowego zadanie udzielania gwarancji i przekazać je specjalnie stworzonej spółce. Taka spółka nie podlegałaby prawu bankowemu ani Komisji Nadzoru Finansowego, co by bardzo ułatwiło udzielanie gwarancji poprzez zniesienie biurokratycznych barier. Do nowych i małych firm popłynęłaby rzeka pieniędzy, z pożytkiem dla ich właścicieli, pracowników i całej gospodarki.
Czołowym politykom zarówno koalicji jak i opozycji powinno zależeć na sięganiu po takie pomysły. Przecież to ofensywa jesienna rozstrzygnie, komu armia drobnych przedsiębiorców udzieli kredytu zaufania podczas kampanii wyborczej. Ale nie wiadomo czy sięgną, bo wojna polsko-polska toczy się o lokalizację pomnika, a nie lokatę kapitału.
Aby więc pomóc początkującym i małym biznesmenom, rząd wpadł w 2009 roku na dobry pomysł. Otóż istnieje sobie nobliwy, państwowy Bank Gospodarstwa Krajowego. I tenże bank został zobowiązany, aby udzielać rządowych gwarancji przedsiębiorcom. Do tej pory porozumiał się z bankami komercyjnymi co do otwarcia linii kredytowych w sumie na 390 mln złotych. Czyli miało być tak: przedsiębiorca przychodziłby do BGK, przedstawiał swój biznes plan i wszelkie potrzebne dokumenty. Po przekonaniu BGK, że pomysł na rozwój firmy ma ręce i nogi, klient dostawałby poręczenie, że w razie niepowodzenia swego przedsięwzięcia, jego zobowiązanie wobec banku komercyjnego spłaci Skarb Państwa. Po czym pan biznesmen miał podreptać, tup, tup, do jednego z banków komercyjnych, z którymi BGK podpisał umowę o współpracy. A w banku komercyjnym powinni zacierać ręce z zadowolenia, bo nie ma lepszego klienta niż taki, za którym stoi Skarb Państwa. Taki klient to skarb, więc aby go przyciągnąć, bank komercyjny powinien obniżyć marżę za udzielany kredyt. Z uzyskanego kredytu klient płaciłby niewielką prowizję BGK. I wszyscy byliby szczęśliwi. Klient – bo miałby kaskę na rozkręcenie biznesu. Bank komercyjny – bo miałby pewność, że pożyczonej kaski nie straci. BGK – bo miałby prowizję.
Miało być dobrze. A wyszło jak zwykle. Bo ktoś przeoczył, że Bank Gospodarstwa Krajowego jest bankiem. Czyli, że podlega wszystkim rygorom prawa bankowego i aby nie znaleźć się na celowniku Komisji Nadzoru Finansowego, musi wypełniać tony papierów o każdej pojedynczej transakcji. Udzielanie gwarancji zaczęło się ślimaczyć zaś bankowcy i klienci zaplątali się w gąszczu przepisów. W rezultacie, zamiast wpompować w małe firmy – tylko na początek! – 390 milionów złotych, BGK udzielił poręczeń na niecałe 40 milionów, czyli około 10 proc. z tego, co było do wpompowania.
O tej absurdalnej sytuacji powinna grzmieć opozycja. Ale ona woli grzmieć o innych, bardziej grzejących publikę sprawach. Grzegorz Napieralski zajmuje się religiami w szkołach a Jarosław Kaczyński nabija kabzę producentom pochodni.
A szkoda, bo przecież, jak wskazują eksperci, w czasie jesiennej ofensywy legislacyjnej Sejm mógłby odebrać Bankowi Gospodarstwa Krajowego zadanie udzielania gwarancji i przekazać je specjalnie stworzonej spółce. Taka spółka nie podlegałaby prawu bankowemu ani Komisji Nadzoru Finansowego, co by bardzo ułatwiło udzielanie gwarancji poprzez zniesienie biurokratycznych barier. Do nowych i małych firm popłynęłaby rzeka pieniędzy, z pożytkiem dla ich właścicieli, pracowników i całej gospodarki.
Czołowym politykom zarówno koalicji jak i opozycji powinno zależeć na sięganiu po takie pomysły. Przecież to ofensywa jesienna rozstrzygnie, komu armia drobnych przedsiębiorców udzieli kredytu zaufania podczas kampanii wyborczej. Ale nie wiadomo czy sięgną, bo wojna polsko-polska toczy się o lokalizację pomnika, a nie lokatę kapitału.