W Święto Niepodległości odbył się marsz narodowców. Przerwany przez tak zwanych „antyfaszystów”. Ci nie chcieli dopuścić do przejścia "faszystów". Zabrakło tylko Mussoliniego - może gdyby szedł na czele Marszu, to jakoś można by przyznać kontrmanifestującym rację.
Od dawna było wiadomo, że odbędzie się Marsz organizowany przez ONR i Młodzież Wszechpolską. Jak można było przeczytać na oficjalnej stronie projektu, miał to być wyraz patriotyzmu i dumy z Polski. Jak to w naszym kraju bywa, mała sprawa od razu przerodziła się w niemałą aferę.
Niektóre środowiska (np. pewne organizacje anarchistyczne i feministyczne, lewicowe) nie chciały dopuścić do Marszu. Powstało Porozumienie Inicjatywy 11 Listopada. Celem porozumienia było zablokowanie narodowców. Stanąć im na drodze, nie dać przejść, a najlepiej sprowokować do agresji. Argumentem koronnym tej inicjatywy było powtarzane do znudzenia słowo: faszyści. W Marszu idą faszyści, promują wartości faszystowskie, jeszcze chwila i zamienimy się we Włochy z 1939 roku. I tak do wyrzygania. W skrócie: Marsz Niepodległości należy zniweczyć, zepchnąć na margines, unicestwić.
Zaiste, wspaniały popis tolerancji: chcieć komuś przeszkodzić tylko dlatego, że ma inne poglądy. Nie dziwi mnie, że przeciętni ludzie podchwytywali te hasełka o faszystach (w czym swój udział miały niektóre media ogólnokrajowe). Nie dziwi mnie, że w kontrmanifestacji brali udział ludzie zupełnie z przypadku, którzy pewnie nie wiedzieli nawet, o co chodzi. Dziwi mnie tylko, że tzw. opinia publiczna przedstawiała sytuację tak jednostronnie: idą źli faszyści, a dobrzy antyfaszyści chcą im przeszkodzić. Dziwi mnie, skąd w ludziach mówiących o sobie „tolerancyjni”, „wyedukowani” – tyle pokładów nienawiści i agresji. Wszak to nie narodowcy prowokowali konfrontację, to nie oni chcieli starcia. To właśnie ci tolerancyjni, a zamknięci na cudze poglądy, mieli nadzieję na zadymę. Bo przecież gdyby jakiś narodowiec dał w papę lewakowi, to już by wyszło na jaw, że to podli brutale. I Porozumienie mogłoby zakrzyknąć: „a nie mówiliśmy?!”. Na szczęście, Porozumienie siedzi cicho, bo narodowcy pokazali kto jest w tej sytuacji mądrzejszy i zwyczajnie przeszli obok. Pokazali, że słowa „faszyzm” i „konserwatysta” czy „narodowiec” to nie to samo.
Mimo to, politycy SLD i tak krytykowali Marsz Niepodległości. Zdaniem m.in. Katarzyny Piekarskiej, gdyby nie Marsz, to nie byłoby zamieszek (zatrzymane 33 osoby, jeden policjant ranny – to wstępny bilans). O wydanie zgody są pretensje do władz miasta, do Hanny Gronkiewicz-Waltz. A ja pytam – czemu ktoś miałby zabronić Marszu Niepodległości? Czy przejście z punktu A do punktu B to coś złego? Chyba nie. Czemu więc politycy SLD nie szukają prowodyrów wśród „antyfaszystów”, którzy koniecznie chcieli przeszkodzić i doprowadzić do konfrontacji? Czemu posłowie Sojuszu nie przyznają, że w lewicowych środowiskach też są bojówki – i to wcale nie mniej brutalne i nie słabsze niż te prawicowe? Ah, już wiem – to byłaby skaza na wspaniałym, antyfaszystowskim i tolerancyjnym wizerunku. Szkoda tylko, że zarówno wśród manifestujących, jak i popierających ich polityków, tolerancja jest tak wybiórcza – zarówno wobec poglądów jak i faktów.