Minister Bogdan Klich siedział za wielkim ministerialnym biurkiem i nie był w najlepszym nastroju. - Czy ja całkiem zwariowałem? – pytał sam siebie, próbując wystawić sobie diagnozę, jako że był wykształconym psychiatrą, który miał za sobą pracę kliniczną.
Problem ministra obrony narodowej polegał na tym, że zupełnie nie znał się na wojsku, ba nie lubił wojska a nawet nienawidził go - miał to od czasów młodości, gdy działał w pacyfistycznej organizacji Wolność i Pokój. - Najchętniej rozwiązał bym tą całą armię. A pałasze przetopił na lemiesze – marzył nieraz. - Tu co chwila są jakieś problemy – mruczał.
Jako psychiatra miał skrzywienie zawodowe, które mimowolnie kazało mu diagnozować generałów, którymi był otoczony. - O, ten ma nerwicę natręctw – rozpoznawał bezbłędnie. Ale nie to było najgorsze. Minister wyczuwał, że generałowie okłamują go w różnych kwestiach, a ponieważ jak zauważyliśmy wcześniej minister się na wojsku nie znał, jego podopieczni mogli to robić bezkarnie. Jakby tego było mało, część generałów orientowała się na prezydenta, nie szanując zupełnie ministra. - Jeszcze mi tu jaki obiad wyszykują w Drawsku czy gdzie indziej – nie krył obaw minister.
Szczególnie ostatnio minister nie miał łatwo. Raport MAK-u sprawił, że opozycja znów zaczęła żądać jego dymisji. - Chyba, że okazałoby się, że to był ruski zamach? Wszyscy by zapomnieli o zaniedbaniach w sławetnym pułku lotniczym – zauważył z goryczą. A przecież starał się mieć nad pułkiem jakiś nadzór. Nieraz pytał dowódcę jednostki: „Pułkowniku – jak jest?”. A dowódca odpowiadał bez namysłu prężąc się na baczność: „Tak jest!”. Minister czuł, że coś w tej odpowiedzi jest nie tak, ale nie był w stanie stwierdzić co.
Ale to nie był koniec złych wiadomości.
Na biurku ministra leżał artykuł jednego z dzienników, z którego wynikało, że nasza armia praktycznie w całości przebywa na zwolnieniu, bo żołnierze kombinują, jak się wymigiwać od męczących ćwiczeń. Wyglądało to tak, że w jednostkach powietrzno-desantowych żołnierze są na długoterminowym chorobowym, bo większość z nich cierpi z powodu lęku wysokości. W marynarce wojennej powszechna jest choroba morska, w jednostkach pancernych dominuje klaufostrobia, a strzelcy wyborowi skarżą się na poważne kłopoty ze wzrokiem. Problemy są nawet w jednostce Grom, gdzie komandosi masowo odwiedzają lekarzy, twierdząc, że paniczny strach lęk wywołuje u nich widok myszy. Nawet w reprezentacyjnym szwadronie kawalerii znaczna część jeźdźców cierpiała na syndrom przesilenia zimowego, co objawiało się strachem przed końmi. Ułani deklarowali, że w razie potrzeby wąwóz Samosiery gotowi są zdobywać na piechotę, a najchętniej pojechaliby tam autokarem wycieczkowym. - Nie ma wyjścia - powinienem podać się do dymisji. – pomyślał minister.
Ale ledwie tak pomyślał, gdy nagle zadzwonił czerwony telefon.
- Panie ministrze, partia i rząd są z pana dumni – usłyszał głos premiera.
- Panie premierze, ale ja chcę się podać…
- Żadnego poddawania się, a tym bardziej podawania. Żadnego defetyzmu. Jest pan dla naszej armii wzorem niezłomnej postawy. Nie ustępuje pan przez zmasowanym atakiem wroga. Jak obrońcy Westerplatte, jak Sowiński w okopach Woli. Nasza armia i nasz kraj mogą być dumne, że mają takiego bohaterskiego ministra. Wróg liczył, że uczyni wyłom w naszych szeregach. Nie doczekanie jego! Wystąpię o awans dla was. Jaki macie stopień?
- Żadnego.
- Jak to?
- Nigdy nie byłem w wojsku. Jestem pacyfistą.
- No dobra, najpierw awansuję was na szeregowego. A jak doczekacie bohatersko do wyborów, to uczynię was generałem. Zrozumiano?
- Tak jest! – minister mimowolnie stanął na baczność salutując lewą ręką, co wynikało nie z braku szacunku, ale z faktu, że w prawej ręce trzymał słuchawkę.
- Jak ja nie zwariuję, to będzie cud – wyszeptał po zakończeniu rozmowy, opadając z powrotem na ministerialny fotel.
Jako psychiatra miał skrzywienie zawodowe, które mimowolnie kazało mu diagnozować generałów, którymi był otoczony. - O, ten ma nerwicę natręctw – rozpoznawał bezbłędnie. Ale nie to było najgorsze. Minister wyczuwał, że generałowie okłamują go w różnych kwestiach, a ponieważ jak zauważyliśmy wcześniej minister się na wojsku nie znał, jego podopieczni mogli to robić bezkarnie. Jakby tego było mało, część generałów orientowała się na prezydenta, nie szanując zupełnie ministra. - Jeszcze mi tu jaki obiad wyszykują w Drawsku czy gdzie indziej – nie krył obaw minister.
Szczególnie ostatnio minister nie miał łatwo. Raport MAK-u sprawił, że opozycja znów zaczęła żądać jego dymisji. - Chyba, że okazałoby się, że to był ruski zamach? Wszyscy by zapomnieli o zaniedbaniach w sławetnym pułku lotniczym – zauważył z goryczą. A przecież starał się mieć nad pułkiem jakiś nadzór. Nieraz pytał dowódcę jednostki: „Pułkowniku – jak jest?”. A dowódca odpowiadał bez namysłu prężąc się na baczność: „Tak jest!”. Minister czuł, że coś w tej odpowiedzi jest nie tak, ale nie był w stanie stwierdzić co.
Ale to nie był koniec złych wiadomości.
Na biurku ministra leżał artykuł jednego z dzienników, z którego wynikało, że nasza armia praktycznie w całości przebywa na zwolnieniu, bo żołnierze kombinują, jak się wymigiwać od męczących ćwiczeń. Wyglądało to tak, że w jednostkach powietrzno-desantowych żołnierze są na długoterminowym chorobowym, bo większość z nich cierpi z powodu lęku wysokości. W marynarce wojennej powszechna jest choroba morska, w jednostkach pancernych dominuje klaufostrobia, a strzelcy wyborowi skarżą się na poważne kłopoty ze wzrokiem. Problemy są nawet w jednostce Grom, gdzie komandosi masowo odwiedzają lekarzy, twierdząc, że paniczny strach lęk wywołuje u nich widok myszy. Nawet w reprezentacyjnym szwadronie kawalerii znaczna część jeźdźców cierpiała na syndrom przesilenia zimowego, co objawiało się strachem przed końmi. Ułani deklarowali, że w razie potrzeby wąwóz Samosiery gotowi są zdobywać na piechotę, a najchętniej pojechaliby tam autokarem wycieczkowym. - Nie ma wyjścia - powinienem podać się do dymisji. – pomyślał minister.
Ale ledwie tak pomyślał, gdy nagle zadzwonił czerwony telefon.
- Panie ministrze, partia i rząd są z pana dumni – usłyszał głos premiera.
- Panie premierze, ale ja chcę się podać…
- Żadnego poddawania się, a tym bardziej podawania. Żadnego defetyzmu. Jest pan dla naszej armii wzorem niezłomnej postawy. Nie ustępuje pan przez zmasowanym atakiem wroga. Jak obrońcy Westerplatte, jak Sowiński w okopach Woli. Nasza armia i nasz kraj mogą być dumne, że mają takiego bohaterskiego ministra. Wróg liczył, że uczyni wyłom w naszych szeregach. Nie doczekanie jego! Wystąpię o awans dla was. Jaki macie stopień?
- Żadnego.
- Jak to?
- Nigdy nie byłem w wojsku. Jestem pacyfistą.
- No dobra, najpierw awansuję was na szeregowego. A jak doczekacie bohatersko do wyborów, to uczynię was generałem. Zrozumiano?
- Tak jest! – minister mimowolnie stanął na baczność salutując lewą ręką, co wynikało nie z braku szacunku, ale z faktu, że w prawej ręce trzymał słuchawkę.
- Jak ja nie zwariuję, to będzie cud – wyszeptał po zakończeniu rozmowy, opadając z powrotem na ministerialny fotel.