Na Wprost.pl ukazał się interesujący tekst pani Elżbiety Burdy o finezyjnym tytule „Rozpieszczone bachory szybko się uczą”. Redaktorka stwierdza, co następuje: „karmieni bajkami o cudzie gospodarczym młodzi wiedli do tej pory sielskie życie, wciąż zaciągając kolejne kredyty: na efektowną willę, apartament w modnej dzielnicy, sportowy samochód, wakacje all inclusive, a nawet na prezenty gwiazdkowe.” Znam wielu młodych, spora część z nich rzeczywiście uwierzyła w to, co zawiera się w konsumpcyjnym dyskursie: „kupuj, a zostaniesz zbawiony na Ziemi”. Choć przyznam szczerze, że nie znam aż tylu młodych, aby spośród ich grona wyłowić takich, którzy zadłużyli się na „efektowną willę” czy „apartament w modnej dzielnicy”.
Pojawia się pytanie, kto owych młodych, „zadłużających się na efektowne wille” tak rozpieścił, że podostawali na to wszystko kredyty? Czy to propaganda sukcesu, czy może pracodawcy, dzięki którym uzyskali zdolność kredytową? Warto jednak pozostać chwilkę przy wątku propagandy sukcesu. W tym wypadku pytanie brzmi: kto im – a raczej nam - mówił o owym „cudzie gospodarczym”? Czy przypadkiem to nie jego najwięksi beneficjenci, czyli np. managerowie wielkich korporacji? Od jakiegoś czasu lansuję tezę, że reklama jest jednym z istotniejszych przekazów kulturowych dzisiejszego społeczeństwa. Wypiera ona z przestrzeni publicznej dyskurs polityczny i religijny. Ślady jej oddziaływania można również dostrzec w tekście redaktor Burdy, która stwierdza, że Polacy „zamiast demonstrować, zaczęli oszczędzać” . Kwestią zasadniczą staje się tutaj dyskurs konsumencki, który – zapewne nieświadomie – spycha demokrację na egzotyczny margines. Zastanówmy się: czy istotniejsza jest odpowiedzialność oszukanego za to, że został oszukany, czy raczej oszukującego za to, że oszukiwał. Optyka prezentowana przez panią Burdę obciąża tych pierwszych, kwestię tych drugich zbywając znaczącym milczeniem.
Nie znam ludzi, którzy zadłużyli się na apartamenty. Może moi znajomi za późno porzucili studia, żeby w trakcie ich trwania wyrabiać punkty w CV. Znam natomiast sporo takich – a w tym roku i ja do nich się zaliczę – którzy zadłużyli się na prezent gwiazdkowy. Według autorki należy to poczytać jako największą nieodpowiedzialność. Być może w kręgu znajomych pani redaktor znajdują się tacy, którzy zadłużyli się na prezent w postaci Ferrari - tak przynajmniej można by wnosić po tych willach i apartamentach w modnych dzielnicach (a w Polszy chociaż te apartamenty?). Wśród moich znajomków zadłużamy się na nieco drobniejsze uciechy.
Autorka tekstu stwierdza, że mimo „spodziewanych” po exposé premiera Tuska ulicznych demonstracji (kto się tych demonstracji spodziewał? Chyba tylko dziennikarze newsowi, radzi wizji szybkiego wyrobienia założonych estymatów) nie doszło. Polska młodzież, zamiast „demolować ulice” , zamiast „terroryzować miasta” zaczęła realnie oceniać swoją zdolność kredytową (swoją drogą interesującym jest, że autorka demonstrowanie uważa, nie tyle za atrybut demokracji, ile za „terroryzm”. Gdzie była na lekcjach WOSu? Na jakichś szkoleniach z PR?).
Czuję coś niestosownego dworując sobie z tekstu pani Elżbiety Burdy. Jej artykuł jest już wystarczającym zgrywem z samego siebie i nieszczególnie potrzebuje dodatkowych przypisów. W tekście jest natomiast coś, co wydaje się symptomatyczne dla myślenia polskiej klasy średniej, a mianowicie głęboka niechęć do procesów demokratycznych. Wydaje mi się, że myślą przewodnią artykułu jest mniej więcej to, co wielu w Polsce uważa za oczywistość: zamiast demonstrować (ergo uprawiać demokrację), lepiej pilnować własnego nosa. Oburzeni w tej optyce są jakimiś rozbestwionymi gówniarzami, którym nie wiadomo o co chodzi. Pędzę więc z wyjaśnieniami.
Oburzeni domagają się nie tyle „willi w modnej dzielnicy dla wszystkich”, co wydaje się sugerować Elżbieta Burda, ale równiejszego podziału zysków z wytworzonych dóbr. Podczas gdy niektórzy zadłużają się na to, aby kupić apartament, inni, pracując w warunkach znacznie cięższych, znacznie bardziej niebezpiecznych, bez możliwości awansu i perspektyw rozwojowych, muszą zadłużać się, aby mieć za co godnie spędzić święta. Ulice Europy nie ożyły z powodu nieposiadania prywatnego basenu, tylko z powodu nierównego podziału owoców pracy. Z powodu tego, że niektórzy mają po 10 krytych basenów olimpijskich w willach w różnych częściach świata, a inni, pracując za marne pieniądze, ledwo wiążą koniec z końcem. Czujemy się oszukani. Oszukał nas kapitalizm, który z jednej strony obiecywał powszechne zbawienie na Ziemi za pośrednictwem konsumpcji, z drugiej działał w interesie niewielkiej tylko grupy cwanych beneficjentów. Oburzeni są dla kapitalizmu wyrzutem sumienia. Lekarstwem, a nie chorobą. Kapitalistyczną chorobą są, jak ich nazwał Zygmunt Bauman, „zbuntowani konsumenci” z Londynu. To ich „konsumpcyjny nihilizm” jest największym zagrożeniem dla samego kapitalizmu. Ten ostatni wmówił im, że wszyscy są równi wobec owoców konsumpcji jednocześnie pozostawiając ogromne napięcie w przestrzeni podziału zysków z owoców pracy. Jeśli reklama jest jednym z najważniejszych przekazów współczesności, to „konsumpcyjny nihilizm”, w świecie tak nierównego podziału, wydaje się, przepraszam za wyrażenie, historyczną koniecznością. Podczas gdy oburzeni mają pewną intelektualną podbudowę, to podbudową „konsumpcyjnych nihilistów” jest dyskurs billboardów. Albo kapitalizm okiełznają ci pierwsi, albo zniszczą go ci drudzy.
Jest jeszcze trzecia możliwość, która – o ile uprawnionym byłoby ekstrapolowanie chwili obecnej w przyszłość (a nie jest, ale to zostawmy) – wydaje się dzisiaj wysoce prawdopodobna. Jest nią jeszcze silniejsza selekcja klasowa. Z jednej strony beneficjenci pozamykani w grodzonych osiedlach, których dzieci uczą się w monitorowanych, sterylnych i tzw. dobrych szkołach, wyrabiający w szklanych kurnikach, dojeżdżający doń SUVami, które chowają się w podziemnych garażach. W ten sposób jedyny ich kontakt z rzeczywistością ogranicza się do obserwacji ulicy zza szyby samochodu. Nic dziwnego, że Marek Tejchman, dziennikarz ekonomiczny TVN24, w jednym ze swoich programów mówił o „okazyjnych cenach zabawek” w wysokości 400 zł. Z drugiej strony pozostanie przytłaczająca większość zaciągająca kredyty na gwiazdkę, kupująca w dyskontach, pogrążona w klasowym upokorzeniu.
Nie sądzę, aby były powody do radości w związku z tym, że Polskę omija fala protestów (choć jestem ostrożnym optymistą jeśli chodzi o perspektywy rozwoju ruchu wraz z ociepleniem). To nie tyle świadczy o „roztropności” polskiej młodzieży, ile o jej braku zrozumienia tego, czym jest dobro wspólne. Dyskurs neoliberalny całkiem nieźle zadomowił się w ich głowach. Niewiele się od nich różnią redaktorzy wielu mediów. Nic w tym jednak dziwnego. Zamiast studiować, wyrabiali punkty w CV, a pracując po kilkanaście godzin dziennie nie mają, po powrocie do domu, chęci na nic innego niż tylko alkohol i sen. Nie martwcie się jednak drodzy koledzy i koleżanki pracujący w mediach. My, oburzeni, również w Waszym imieniu protestujemy. Za jakiś czas, chociaż główny nurt uczy się bardzo wolno, będziecie myśleć tymi kategoriami co my. Będziecie uważali, że praca po kilkanaście godzin dziennie jest uwłaczająca i że jest coś głęboko niesprawiedliwego w tym, że pracując więcej od swoich szefów, zarabiacie kilkanaście razy mniej. Stwierdzicie, że mieszkanie (ale nie apartament w modnej dzielnicy), na dzisiejszym etapie rozwoju cywilizacyjnego jest prawem, a nie luksusem. Podobnie jak za luksus nie powinno uchodzić leczenie z raka. Być może dostrzeżecie również sens w ulicznych protestach, być może zrozumiecie procesy społeczne, które doprowadziły do narodzin globalnego ruchu protestu. Na to jednak potrzeba czasu, a dziennikarze uczą się wolno. Bardzo wolno.
Nie znam ludzi, którzy zadłużyli się na apartamenty. Może moi znajomi za późno porzucili studia, żeby w trakcie ich trwania wyrabiać punkty w CV. Znam natomiast sporo takich – a w tym roku i ja do nich się zaliczę – którzy zadłużyli się na prezent gwiazdkowy. Według autorki należy to poczytać jako największą nieodpowiedzialność. Być może w kręgu znajomych pani redaktor znajdują się tacy, którzy zadłużyli się na prezent w postaci Ferrari - tak przynajmniej można by wnosić po tych willach i apartamentach w modnych dzielnicach (a w Polszy chociaż te apartamenty?). Wśród moich znajomków zadłużamy się na nieco drobniejsze uciechy.
Autorka tekstu stwierdza, że mimo „spodziewanych” po exposé premiera Tuska ulicznych demonstracji (kto się tych demonstracji spodziewał? Chyba tylko dziennikarze newsowi, radzi wizji szybkiego wyrobienia założonych estymatów) nie doszło. Polska młodzież, zamiast „demolować ulice” , zamiast „terroryzować miasta” zaczęła realnie oceniać swoją zdolność kredytową (swoją drogą interesującym jest, że autorka demonstrowanie uważa, nie tyle za atrybut demokracji, ile za „terroryzm”. Gdzie była na lekcjach WOSu? Na jakichś szkoleniach z PR?).
Czuję coś niestosownego dworując sobie z tekstu pani Elżbiety Burdy. Jej artykuł jest już wystarczającym zgrywem z samego siebie i nieszczególnie potrzebuje dodatkowych przypisów. W tekście jest natomiast coś, co wydaje się symptomatyczne dla myślenia polskiej klasy średniej, a mianowicie głęboka niechęć do procesów demokratycznych. Wydaje mi się, że myślą przewodnią artykułu jest mniej więcej to, co wielu w Polsce uważa za oczywistość: zamiast demonstrować (ergo uprawiać demokrację), lepiej pilnować własnego nosa. Oburzeni w tej optyce są jakimiś rozbestwionymi gówniarzami, którym nie wiadomo o co chodzi. Pędzę więc z wyjaśnieniami.
Oburzeni domagają się nie tyle „willi w modnej dzielnicy dla wszystkich”, co wydaje się sugerować Elżbieta Burda, ale równiejszego podziału zysków z wytworzonych dóbr. Podczas gdy niektórzy zadłużają się na to, aby kupić apartament, inni, pracując w warunkach znacznie cięższych, znacznie bardziej niebezpiecznych, bez możliwości awansu i perspektyw rozwojowych, muszą zadłużać się, aby mieć za co godnie spędzić święta. Ulice Europy nie ożyły z powodu nieposiadania prywatnego basenu, tylko z powodu nierównego podziału owoców pracy. Z powodu tego, że niektórzy mają po 10 krytych basenów olimpijskich w willach w różnych częściach świata, a inni, pracując za marne pieniądze, ledwo wiążą koniec z końcem. Czujemy się oszukani. Oszukał nas kapitalizm, który z jednej strony obiecywał powszechne zbawienie na Ziemi za pośrednictwem konsumpcji, z drugiej działał w interesie niewielkiej tylko grupy cwanych beneficjentów. Oburzeni są dla kapitalizmu wyrzutem sumienia. Lekarstwem, a nie chorobą. Kapitalistyczną chorobą są, jak ich nazwał Zygmunt Bauman, „zbuntowani konsumenci” z Londynu. To ich „konsumpcyjny nihilizm” jest największym zagrożeniem dla samego kapitalizmu. Ten ostatni wmówił im, że wszyscy są równi wobec owoców konsumpcji jednocześnie pozostawiając ogromne napięcie w przestrzeni podziału zysków z owoców pracy. Jeśli reklama jest jednym z najważniejszych przekazów współczesności, to „konsumpcyjny nihilizm”, w świecie tak nierównego podziału, wydaje się, przepraszam za wyrażenie, historyczną koniecznością. Podczas gdy oburzeni mają pewną intelektualną podbudowę, to podbudową „konsumpcyjnych nihilistów” jest dyskurs billboardów. Albo kapitalizm okiełznają ci pierwsi, albo zniszczą go ci drudzy.
Jest jeszcze trzecia możliwość, która – o ile uprawnionym byłoby ekstrapolowanie chwili obecnej w przyszłość (a nie jest, ale to zostawmy) – wydaje się dzisiaj wysoce prawdopodobna. Jest nią jeszcze silniejsza selekcja klasowa. Z jednej strony beneficjenci pozamykani w grodzonych osiedlach, których dzieci uczą się w monitorowanych, sterylnych i tzw. dobrych szkołach, wyrabiający w szklanych kurnikach, dojeżdżający doń SUVami, które chowają się w podziemnych garażach. W ten sposób jedyny ich kontakt z rzeczywistością ogranicza się do obserwacji ulicy zza szyby samochodu. Nic dziwnego, że Marek Tejchman, dziennikarz ekonomiczny TVN24, w jednym ze swoich programów mówił o „okazyjnych cenach zabawek” w wysokości 400 zł. Z drugiej strony pozostanie przytłaczająca większość zaciągająca kredyty na gwiazdkę, kupująca w dyskontach, pogrążona w klasowym upokorzeniu.
Nie sądzę, aby były powody do radości w związku z tym, że Polskę omija fala protestów (choć jestem ostrożnym optymistą jeśli chodzi o perspektywy rozwoju ruchu wraz z ociepleniem). To nie tyle świadczy o „roztropności” polskiej młodzieży, ile o jej braku zrozumienia tego, czym jest dobro wspólne. Dyskurs neoliberalny całkiem nieźle zadomowił się w ich głowach. Niewiele się od nich różnią redaktorzy wielu mediów. Nic w tym jednak dziwnego. Zamiast studiować, wyrabiali punkty w CV, a pracując po kilkanaście godzin dziennie nie mają, po powrocie do domu, chęci na nic innego niż tylko alkohol i sen. Nie martwcie się jednak drodzy koledzy i koleżanki pracujący w mediach. My, oburzeni, również w Waszym imieniu protestujemy. Za jakiś czas, chociaż główny nurt uczy się bardzo wolno, będziecie myśleć tymi kategoriami co my. Będziecie uważali, że praca po kilkanaście godzin dziennie jest uwłaczająca i że jest coś głęboko niesprawiedliwego w tym, że pracując więcej od swoich szefów, zarabiacie kilkanaście razy mniej. Stwierdzicie, że mieszkanie (ale nie apartament w modnej dzielnicy), na dzisiejszym etapie rozwoju cywilizacyjnego jest prawem, a nie luksusem. Podobnie jak za luksus nie powinno uchodzić leczenie z raka. Być może dostrzeżecie również sens w ulicznych protestach, być może zrozumiecie procesy społeczne, które doprowadziły do narodzin globalnego ruchu protestu. Na to jednak potrzeba czasu, a dziennikarze uczą się wolno. Bardzo wolno.