Do najbardziej frustrujących zawodów na zielonej wyspie należy robota dziennikarza sportowego. Po pierwsze dlatego, że trzeba się w tej pracy naprawdę wysilić - Polacy są wymagającymi czytelnikami sportowych kolumn, bo w Polsce wszyscy się na sporcie znają (oczywiście znają się na wszystkim, ale na sporcie znają się w wymiarze totalnym!). Po drugie - przeciętny Polak podnieca się średnio pięcioma błahostkami i dziewięcioma bzdurami na minutę, a rzeczy naprawdę istotne go zazwyczaj nie obchodzą. I takimi właśnie błahostkami i bzdurami muszą interesować się wkurzeni dziennikarze sportowi, którym marzą się sportowe widowiska na wysokim poziomie.
Z polskim sportem - poza paroma wyjątkami - jest krucho. Do tego stopnia, że co kilka lat łapiemy się na tym, iż nawet nudniejsze od „Sylwestrów z Dwójką” dyscypliny sportowe potrafią zaciągnąć nas przed telewizor, jeśli tylko nasi odnoszą w nich sukcesy. Powiedzmy sobie szczerze: tylko barszcz w najbardziej zafajdanym przydworcowym barze mlecznym gdzieś na Kielecczyźnie jest mniej ciekawy od chorągiewek, wiatrów i telemarków. A mimo to (wstyd przyznać!) zdarzało się, że nawet autor tego wpisu emocjonował się skokami sympatycznego wąsacza z Wisły (pomijając - zgodnie z polską tradycją - skoki wszystkich jego rywali).
Kiedy Adam Małysz szykował się już do zakończenia kariery, Polacy dostali jako rekompensatę inny drętwy sport - Formułę 1. Kiedyś w F1 Rene Arnoux i Gilles Villeneuve przy pisku opon wymieniali się pozycjami co trzy zakręty. Kierowcy w bolidach, które nie wyglądały na zbyt bezpieczne, mknęli po torach bez pomocy specjalistów z NASA i niedoszłych matematycznych noblistów. Mknęli na złamanie karku, będąc zawsze o włos od wypadnięcia z toru, walcząc o życie i – niestety - czasami tę walkę przegrywając. Dziś dawnych rajdowców zastąpiły bezwględne i precyzyjne jak szwajcarskie zegarki maszyny w ludzkich skórach, o których Jeremy Clarkson zwykł mawiać, że boją się wyprzedzać ze strachu przed popsuciem swoich fryzur. Przez kilka (niestety akurat tych nudnych) sezonów mieliśmy w Formule 1 swojego kierowcę, dopóki ów kierowca - szukając wrażeń w ciekawszych dyscyplinach - nie przesiadł się do samochodów rajdowych i nie wyrżnął w jednym z wyścigów w stojący przy torze kościół...
Zielona wyspa straciła swojego jedynaka w F1 i polscy kibice, ku rozżaleniu sponsorów i telewizyjnych ekspertów, przerzucili się z wyścigów na biegi narciarskie i tańce z gwiazdami. Nie zapomnieliśmy jednak zupełnie o naszym leżącym w szpitalu sezonowym idolu. Wszak nie na darmo wszyscyśmy gremialnie zostawali znakomitymi znawcami sportów motorowych, żeby teraz o tych sportach zapomnieć. Ileż to razy słyszeliśmy, jak pan Miecio z panem Zdzisiem w przerwie między debatą o przyszłorocznym budżecie i analizą kondycji chińskiej gospodarki, rozmawiają nad tanim winem o technologii podwójnych dyfuzorów. Co i rusz można też było usłyszeć ostatnimi czasy pod budkami z kebabami plotki o Kubicy w bolidzie Ferrari. Plotkami tymi, układającymi się już w trwający od kilku lat tasiemiec (F jak Ferrari? K jak Kubica?) o zainteresowaniu włoskiego teamu polskim kierowcą, karmią nas regularnie - z braku lepszego tematu – sportowe media.
Czytamy więc, że szef Ferrari spojrzał na Kubicę... Co się kryło za tym spojrzeniem? Co zdradził ten błysk w oku, ten wykrzywiony w uśmiechu kącik ust naszego Roberta? A potem czytamy, że jakiś dziennikarz z dalekiego kraju napisał w tym samym akapicie swojego artykułu i o Kubicy, i o czerwonych bolidach z czarnym rumakiem w logo... Co on wie? O czym spekulują zachodnie media? Co ukrywa Daniele Morelli? Kiedy Kubica będzie mógł zastąpić Massę? Następnie dowiadujemy się, że Kubica zrezygnował z bolidu swojego starego teamu (oczywiście fakt, że nie wiadomo nawet czy chorą ręką jest w stanie drapnąć się po nosie, nic nam o motywach tej decyzji nie mówi)... Czy to oznacza, że szykuje się do występów w barwach Ferrari? Wprawdzie prezydent Ferrari nie mówił o nim, tylko o Valentino Rossim, w kontekście potencjalnych personalnych zmian wśród kierowców, ale przecież dwa inne polskie portale również wieszczą przybycie Roberta do teamu z Maranello! A trzy plotki to prawie jak pół jednego faktu!
Polscy dziennikarze sportowi średnio dwa razy w miesiącu, podekscytowani jak amerykańskie nastolatki przed koncertem Justina Biebera, oznajmiają, że Kubica zasiądzie w bolidzie Ferrari i że jest to już prawie pewne. Otóż mam dla was, drodzy czytelnicy i koledzy dziennikarze, niemałą niespodziankę stylizowaną nieco na wiadomości rodem ze sportowych portali. Uwaga, uwaga... Felipe Massę zastąpi w przyszłym sezonie... Jarosław Kaczyński! To PRAWIE pewne!
Wprawdzie Luca di Montezemelo nie wymienił nazwiska byłego polskiego premiera na konferencji prasowej poświęconej przyszłemu sezonowi, ale nie powiedział też, że wyklucza jego start w barwach Ferrari! A więc start ten jest prawie pewny! Wprawdzie sam Jarosław Kaczyński nie potwierdził plotek o zainteresowaniu włoskiego teamu jego osobą, ale śpiewał przecież kiedyś "z ziemi polskiej do włoskiej". Czy to oznacza przeprowadzkę z Warszawy do Maranello? Czy to właśnie dla Kaczyńskiego włoski team buduje nowy tunel aerodynamiczny? Jakiś czas temu biegły zaproponował prezesowi PiS oddanie się pod opiekę psychiatrów - ale być może mieliśmy do czynienia z przejęzyczeniem i tak naprawdę chodzi tu o PHYSICAL tests, czyli testy sprawnościowe, którym musi się poddać każdy nowy kierowca w rodzinie Formuły 1? Może Jarosław Kaczyński celowo zrezygnował z wygranej w wyborach, bo ciekawszą posadę szykują mu już Stefano Domenicalli i konstruktorzy ze stajni Ferrari? Czy to prawda, że Adam Lipiński jest kretem i wymienia się z McLarenem specyfikacjami bolidów Red Bulla? Czy Adam Hofman jest lepszym inżynierem od Zbigniewa Ziobry? Dlaczego Antoni Macierewicz nie może łączyć immunitetu poselskiego z odpowiedzialnością za wymianę opon podczas pit-stopów byłego premiera?
Smutna prawda jest taka, że dopóki Kubica nie trafi do włoskiego teamu będziemy plotki tego rodzaju i tego poziomu słyszeć. Aż do czasu, kiedy "nasz Robert" osiwieje i doczeka się prawnuków. Może wtedy dziennikarze spuszczą trochę z tonu i przestaną piszczeć po przeczytaniu „prawie pewnych plotek” na zagranicznych blogach sezonowych ekspertów. Smutne jest również to, że – wbrew podanym przeze mnie prawie pewnym informacjom - Jarosław Kaczyński nigdy nie będzie jeździł w Formule 1 i na naszej scenie politycznej jednak zostanie.
Z okazji zbliżających się świąt życzę Robertowi Kubicy by wrócił czym prędzej do pełni sił i do bolidu F1, a nam wszystkim życzę byśmy kiedyś - może za rok, może za dziesięć lat - świętowali przy zimnym piwie na miejskich starówkach mistrzowski tytuł naszego jedynaka w F1.
Kiedy Adam Małysz szykował się już do zakończenia kariery, Polacy dostali jako rekompensatę inny drętwy sport - Formułę 1. Kiedyś w F1 Rene Arnoux i Gilles Villeneuve przy pisku opon wymieniali się pozycjami co trzy zakręty. Kierowcy w bolidach, które nie wyglądały na zbyt bezpieczne, mknęli po torach bez pomocy specjalistów z NASA i niedoszłych matematycznych noblistów. Mknęli na złamanie karku, będąc zawsze o włos od wypadnięcia z toru, walcząc o życie i – niestety - czasami tę walkę przegrywając. Dziś dawnych rajdowców zastąpiły bezwględne i precyzyjne jak szwajcarskie zegarki maszyny w ludzkich skórach, o których Jeremy Clarkson zwykł mawiać, że boją się wyprzedzać ze strachu przed popsuciem swoich fryzur. Przez kilka (niestety akurat tych nudnych) sezonów mieliśmy w Formule 1 swojego kierowcę, dopóki ów kierowca - szukając wrażeń w ciekawszych dyscyplinach - nie przesiadł się do samochodów rajdowych i nie wyrżnął w jednym z wyścigów w stojący przy torze kościół...
Zielona wyspa straciła swojego jedynaka w F1 i polscy kibice, ku rozżaleniu sponsorów i telewizyjnych ekspertów, przerzucili się z wyścigów na biegi narciarskie i tańce z gwiazdami. Nie zapomnieliśmy jednak zupełnie o naszym leżącym w szpitalu sezonowym idolu. Wszak nie na darmo wszyscyśmy gremialnie zostawali znakomitymi znawcami sportów motorowych, żeby teraz o tych sportach zapomnieć. Ileż to razy słyszeliśmy, jak pan Miecio z panem Zdzisiem w przerwie między debatą o przyszłorocznym budżecie i analizą kondycji chińskiej gospodarki, rozmawiają nad tanim winem o technologii podwójnych dyfuzorów. Co i rusz można też było usłyszeć ostatnimi czasy pod budkami z kebabami plotki o Kubicy w bolidzie Ferrari. Plotkami tymi, układającymi się już w trwający od kilku lat tasiemiec (F jak Ferrari? K jak Kubica?) o zainteresowaniu włoskiego teamu polskim kierowcą, karmią nas regularnie - z braku lepszego tematu – sportowe media.
Czytamy więc, że szef Ferrari spojrzał na Kubicę... Co się kryło za tym spojrzeniem? Co zdradził ten błysk w oku, ten wykrzywiony w uśmiechu kącik ust naszego Roberta? A potem czytamy, że jakiś dziennikarz z dalekiego kraju napisał w tym samym akapicie swojego artykułu i o Kubicy, i o czerwonych bolidach z czarnym rumakiem w logo... Co on wie? O czym spekulują zachodnie media? Co ukrywa Daniele Morelli? Kiedy Kubica będzie mógł zastąpić Massę? Następnie dowiadujemy się, że Kubica zrezygnował z bolidu swojego starego teamu (oczywiście fakt, że nie wiadomo nawet czy chorą ręką jest w stanie drapnąć się po nosie, nic nam o motywach tej decyzji nie mówi)... Czy to oznacza, że szykuje się do występów w barwach Ferrari? Wprawdzie prezydent Ferrari nie mówił o nim, tylko o Valentino Rossim, w kontekście potencjalnych personalnych zmian wśród kierowców, ale przecież dwa inne polskie portale również wieszczą przybycie Roberta do teamu z Maranello! A trzy plotki to prawie jak pół jednego faktu!
Polscy dziennikarze sportowi średnio dwa razy w miesiącu, podekscytowani jak amerykańskie nastolatki przed koncertem Justina Biebera, oznajmiają, że Kubica zasiądzie w bolidzie Ferrari i że jest to już prawie pewne. Otóż mam dla was, drodzy czytelnicy i koledzy dziennikarze, niemałą niespodziankę stylizowaną nieco na wiadomości rodem ze sportowych portali. Uwaga, uwaga... Felipe Massę zastąpi w przyszłym sezonie... Jarosław Kaczyński! To PRAWIE pewne!
Wprawdzie Luca di Montezemelo nie wymienił nazwiska byłego polskiego premiera na konferencji prasowej poświęconej przyszłemu sezonowi, ale nie powiedział też, że wyklucza jego start w barwach Ferrari! A więc start ten jest prawie pewny! Wprawdzie sam Jarosław Kaczyński nie potwierdził plotek o zainteresowaniu włoskiego teamu jego osobą, ale śpiewał przecież kiedyś "z ziemi polskiej do włoskiej". Czy to oznacza przeprowadzkę z Warszawy do Maranello? Czy to właśnie dla Kaczyńskiego włoski team buduje nowy tunel aerodynamiczny? Jakiś czas temu biegły zaproponował prezesowi PiS oddanie się pod opiekę psychiatrów - ale być może mieliśmy do czynienia z przejęzyczeniem i tak naprawdę chodzi tu o PHYSICAL tests, czyli testy sprawnościowe, którym musi się poddać każdy nowy kierowca w rodzinie Formuły 1? Może Jarosław Kaczyński celowo zrezygnował z wygranej w wyborach, bo ciekawszą posadę szykują mu już Stefano Domenicalli i konstruktorzy ze stajni Ferrari? Czy to prawda, że Adam Lipiński jest kretem i wymienia się z McLarenem specyfikacjami bolidów Red Bulla? Czy Adam Hofman jest lepszym inżynierem od Zbigniewa Ziobry? Dlaczego Antoni Macierewicz nie może łączyć immunitetu poselskiego z odpowiedzialnością za wymianę opon podczas pit-stopów byłego premiera?
Smutna prawda jest taka, że dopóki Kubica nie trafi do włoskiego teamu będziemy plotki tego rodzaju i tego poziomu słyszeć. Aż do czasu, kiedy "nasz Robert" osiwieje i doczeka się prawnuków. Może wtedy dziennikarze spuszczą trochę z tonu i przestaną piszczeć po przeczytaniu „prawie pewnych plotek” na zagranicznych blogach sezonowych ekspertów. Smutne jest również to, że – wbrew podanym przeze mnie prawie pewnym informacjom - Jarosław Kaczyński nigdy nie będzie jeździł w Formule 1 i na naszej scenie politycznej jednak zostanie.
Z okazji zbliżających się świąt życzę Robertowi Kubicy by wrócił czym prędzej do pełni sił i do bolidu F1, a nam wszystkim życzę byśmy kiedyś - może za rok, może za dziesięć lat - świętowali przy zimnym piwie na miejskich starówkach mistrzowski tytuł naszego jedynaka w F1.