Przyglądając się amerykańskiej kampanii prezydenckiejm można by uznać, że niezależnie od tego, kto wygra wybory, departamenty obrony i stanu zostaną w nowej administracji zlikwidowane. Wojny i polityki zagranicznej w tej kampanii nie ma. Choć w tym roku w Afganistanie ginie średnio jeden Amerykanin dziennie – najwięcej od rozpoczęcia konfliktu, kandydaci o tym nie wspominają.
Przemówienie Mitta Romneya na konwencji republikańskiej w Tampa było pierwszą od 1952 roku mową świeżo namaszczonego kandydata na prezydenta, w którym nie padło słowo „wojna”. Romney milczy, bo nie ma nic do powiedzenia. Wiadomo, że popiera plan Obamy wycofania się USA z Afganistanu do 2014 roku i tyle. Sam Obama coś tam nieraz o wojnie bąknie, ale też niewiele, bo musiałby poopowiadać wyborcom o tym jak ma wyglądać operacja wyjścia wojsk (nie wiadomo), albo o tym, co po tym wyjściu stanie się z Afganistanem (prawdopodobnie pogrąży się w wojnie domowej). Żaden z kandydatów woli nie silić się też na komentowanie sytuacji w Iraku, który niecały rok po oficjalnym zakończeniu amerykańskiej misji budowania demokracji stoi na krawędzi szyicko – sunnickiej jatki.
Nie słychać też wiele na temat Izraela, najbliższego sojusznika USA, przymierzającego się do ataku na Iran. Obama się nie odzywa, bo relacje z żydowskim państwem to największe fiasko jego polityki zagranicznej. Rządzony przez jastrzębi Tel Awiw nic nie robił sobie z próśb Waszyngtonu o zaprzestanie agresywnego osadnictwa na Zachodnim Brzegu, które cofnęło proces pokojowy z Palestyńczykami o dwie dekady. Premier Beniamin Netanjahu wielokrotnie dawał do zrozumienia, że obecnego rezydenta Białego Domu ma w głębokim poważaniu. Jeśli Izrael, wbrew Obamie, zaatakuje Iran przed amerykańskimi wyborami, będzie to ostateczną klęską prezydenta na tej linii. Romney siedzi cicho i modli się, żeby do ofensywy jednak nie doszło, bo wiadomo, że wtedy Obama musiałby ją poprzeć, za co zasłużyłby na jego oklaski.
Obama nie chwali się dowodzoną przez siebie ofensywą dronów, bo formalnie jest ona tajna i – z punk¬¬tu widzenia prawa międzynarodowego – nielegalna. W kwietniu pakistański parlament przegłosował zakaz jakichkolwiek zdalnych operacji powietrznych nad swoim terytorium, ale Biały Dom to zignorował. Opowiadając wyborcom o sukcesach zdalnej kampanii – według danych rządowych w atakach w Pakistanie zginęło od 1300 do 2300 bojowników – Obama musiałby też odpowiedzieć na kilka trudnych pytań. Choćby o liczbę zabitych przez drony cywilów. Jeśli wierzyć wojskowym z Pentagonu wynosi ona zero; jeśli wierzyć śledczym z brytyjskiej organizacji Bureau of Investigative Journalism zbierającym informacje na miejscu, w bombardowanych osadach Pakistańsko-Afgańskiego pogranicza - około 1000. Ktoś mógłby też zapytać Obamę o przyjętą przez jego administrację definicję „bojownika”. Oficjalnie jej nie ma. Nieoficjalnie - według „New York Timesa” – obejmuje wszystkich dorosłych mężczyzn w strefie ataku. Romney milczy w sprawie dronów, bo gdyby się odezwał, znów musiałby przyznać, że całym sercem popiera swojego przeciwnika.
Panowie nie rozmawiają o Europie, bo nie znają recepty na jej kryzys; o Ameryce Łacińskiej, bo po dekadach jankeskiego mieszania się w jej sprawy tamtejsi przywódcy pokazują Waszyngtonowi środkowy palec; i o dalekiej Azji, gdzie utrata wpływów na rzecz Chin jest nie do powstrzymania. Ale przede wszystkim wyłączając rozmowę o polityce zagranicznej z kampanii kandydaci dostosowują się po prostu do społecznych nastrojów. Sondaże pokazują, że tylko 5 proc. Amerykanów uważa bezpieczeństwo narodowe i terroryzm za najważniejsze sprawy dla kraju, a „wojna/pokój” są najistotniejsze według co 50 badanego. Amerykanie zrozumieli, że największe wyzwania dla Imperium znajdują się dziś wewnątrz, a nie na zewnątrz. 11 lat po ataku na WTC rosnący dług, bezrobocie i paraliż polityczny straszą Amerykę dużo skuteczniej od talibanu.
Nie słychać też wiele na temat Izraela, najbliższego sojusznika USA, przymierzającego się do ataku na Iran. Obama się nie odzywa, bo relacje z żydowskim państwem to największe fiasko jego polityki zagranicznej. Rządzony przez jastrzębi Tel Awiw nic nie robił sobie z próśb Waszyngtonu o zaprzestanie agresywnego osadnictwa na Zachodnim Brzegu, które cofnęło proces pokojowy z Palestyńczykami o dwie dekady. Premier Beniamin Netanjahu wielokrotnie dawał do zrozumienia, że obecnego rezydenta Białego Domu ma w głębokim poważaniu. Jeśli Izrael, wbrew Obamie, zaatakuje Iran przed amerykańskimi wyborami, będzie to ostateczną klęską prezydenta na tej linii. Romney siedzi cicho i modli się, żeby do ofensywy jednak nie doszło, bo wiadomo, że wtedy Obama musiałby ją poprzeć, za co zasłużyłby na jego oklaski.
Obama nie chwali się dowodzoną przez siebie ofensywą dronów, bo formalnie jest ona tajna i – z punk¬¬tu widzenia prawa międzynarodowego – nielegalna. W kwietniu pakistański parlament przegłosował zakaz jakichkolwiek zdalnych operacji powietrznych nad swoim terytorium, ale Biały Dom to zignorował. Opowiadając wyborcom o sukcesach zdalnej kampanii – według danych rządowych w atakach w Pakistanie zginęło od 1300 do 2300 bojowników – Obama musiałby też odpowiedzieć na kilka trudnych pytań. Choćby o liczbę zabitych przez drony cywilów. Jeśli wierzyć wojskowym z Pentagonu wynosi ona zero; jeśli wierzyć śledczym z brytyjskiej organizacji Bureau of Investigative Journalism zbierającym informacje na miejscu, w bombardowanych osadach Pakistańsko-Afgańskiego pogranicza - około 1000. Ktoś mógłby też zapytać Obamę o przyjętą przez jego administrację definicję „bojownika”. Oficjalnie jej nie ma. Nieoficjalnie - według „New York Timesa” – obejmuje wszystkich dorosłych mężczyzn w strefie ataku. Romney milczy w sprawie dronów, bo gdyby się odezwał, znów musiałby przyznać, że całym sercem popiera swojego przeciwnika.
Panowie nie rozmawiają o Europie, bo nie znają recepty na jej kryzys; o Ameryce Łacińskiej, bo po dekadach jankeskiego mieszania się w jej sprawy tamtejsi przywódcy pokazują Waszyngtonowi środkowy palec; i o dalekiej Azji, gdzie utrata wpływów na rzecz Chin jest nie do powstrzymania. Ale przede wszystkim wyłączając rozmowę o polityce zagranicznej z kampanii kandydaci dostosowują się po prostu do społecznych nastrojów. Sondaże pokazują, że tylko 5 proc. Amerykanów uważa bezpieczeństwo narodowe i terroryzm za najważniejsze sprawy dla kraju, a „wojna/pokój” są najistotniejsze według co 50 badanego. Amerykanie zrozumieli, że największe wyzwania dla Imperium znajdują się dziś wewnątrz, a nie na zewnątrz. 11 lat po ataku na WTC rosnący dług, bezrobocie i paraliż polityczny straszą Amerykę dużo skuteczniej od talibanu.