Niedługo nowy film, na razie nowe plotki o starej kochance. Eks-gubernator Arnold Schwarzenegger to spełnienie hollywoodzkiego American Dream - w odróżnieniu od Stevena Seagala czy Jean-Claude’a Van Damme’a nie został wyrzucony do lamusa. A w odróżnieniu od Sylvestra Stallone czy Antonio Banderasa - nigdy nie nabrał do siebie dystansu.
Na okładce listopadowego „Empire” - on. Silny jak skała, twardy, niezwyciężony. W czarnych okularach, skórzanej kurtce i białej koszuli. „Szeryf znowu w mieście. Pierwszy film od 10 lat. Największy opublikowany u nas wywiad” – krzyczy nagłówek. Na tym polega dyskretny urok Arnolda Schwarzeneggera. To ostatni macho XXI wieku. Produkt łapczywych, przedkryzysowych czasów, epoki ideologii sukcesu, w której wszystko jest „naj” i nie ma miejsca na słabości. Prawdopodobnie w pierwszym od lat filmie, w którym zagrał – „The Last Stand” - Schwarzenegger również nie zmieni emploi.
Na razie w prasie plotkarskiej pojawiają się wyznania aktora o dawnym romansie z koleżanką z planu, Brigitte Nielsen. To kolejna afera po zdradzie żony ze sprzątaczką, po której przez 15 lat ukrywał przed światem (podobno także najbliższymi) nieślubnego syna. Bo przecież w rzeczywistości, z której Arnold pochodzi (i nie, nie mam na myśli Austrii), mężczyzna musi polować na swoje ofiary i zdobywać tabuny kobiet. Ale również musi z hipokryzją opowiadać w wywiadach o tradycyjnych wartościach.
Schwarzenegger nie ma na koncie ambitnych ról. Bywał Conanem, pogromcą Predatora, Terminatorem albo facetem w ciąży w szemranej komedyjce. Trudno znaleźć drugiego aktora, który budzi śmiech i politowanie, a jednocześnie tak dobrze steruje swoją karierą. Arnoldowi zawsze udawało się omijać góry lodowe. W odpowiednim momencie austriacki kulturysta wyczuł chwilę i podbił kino. We właściwym czasie wycofał się i został kalifornijskim gubernatorem. Oczywiście konserwatywnym, hołdującym dawnym podziałom ról płciowych. Mimo to w dziedzinie praw mniejszości seksualnych wykazał tolerancję: powiedział kiedyś, że małżeństwa homoseksualne są moralnie OK, dopóki odbywają się między kobietą i mężczyzną.
Po pewnym czasie Schwarzenegger zrezygnował z polityki i wraca do kina. Wygląda na spełnionego. Sylvester Stallone potrafił przyznać się do miałkości własnego wizerunku i próbował go przełamać „Coplandem”. Antonio Banderas miał dość ról „łacińskich kochanków”. Pamiętam mój wywiad z nim - wydawał się rozgoryczonym Hollywoodem facetem, który marzy o powrocie na plan Almodovara. I udało mu się to – zagrał interesującą rolę w „Skórze, w której żyję”.
Schwarzenegger nigdy nie igrał z własnym wizerunkiem, nie przełamywał go. Patrzę na okładkę nowego „Empire”. Czytam nagłówek: „Odkrywając Predatora! Przeżywając Commando! Restartując Terminatora”. I czuję, że to wciąż ten sam Arnold. Heros przetrwał. Ale czy w nowym czasie publiczność odda mu hołd?
Na razie w prasie plotkarskiej pojawiają się wyznania aktora o dawnym romansie z koleżanką z planu, Brigitte Nielsen. To kolejna afera po zdradzie żony ze sprzątaczką, po której przez 15 lat ukrywał przed światem (podobno także najbliższymi) nieślubnego syna. Bo przecież w rzeczywistości, z której Arnold pochodzi (i nie, nie mam na myśli Austrii), mężczyzna musi polować na swoje ofiary i zdobywać tabuny kobiet. Ale również musi z hipokryzją opowiadać w wywiadach o tradycyjnych wartościach.
Schwarzenegger nie ma na koncie ambitnych ról. Bywał Conanem, pogromcą Predatora, Terminatorem albo facetem w ciąży w szemranej komedyjce. Trudno znaleźć drugiego aktora, który budzi śmiech i politowanie, a jednocześnie tak dobrze steruje swoją karierą. Arnoldowi zawsze udawało się omijać góry lodowe. W odpowiednim momencie austriacki kulturysta wyczuł chwilę i podbił kino. We właściwym czasie wycofał się i został kalifornijskim gubernatorem. Oczywiście konserwatywnym, hołdującym dawnym podziałom ról płciowych. Mimo to w dziedzinie praw mniejszości seksualnych wykazał tolerancję: powiedział kiedyś, że małżeństwa homoseksualne są moralnie OK, dopóki odbywają się między kobietą i mężczyzną.
Po pewnym czasie Schwarzenegger zrezygnował z polityki i wraca do kina. Wygląda na spełnionego. Sylvester Stallone potrafił przyznać się do miałkości własnego wizerunku i próbował go przełamać „Coplandem”. Antonio Banderas miał dość ról „łacińskich kochanków”. Pamiętam mój wywiad z nim - wydawał się rozgoryczonym Hollywoodem facetem, który marzy o powrocie na plan Almodovara. I udało mu się to – zagrał interesującą rolę w „Skórze, w której żyję”.
Schwarzenegger nigdy nie igrał z własnym wizerunkiem, nie przełamywał go. Patrzę na okładkę nowego „Empire”. Czytam nagłówek: „Odkrywając Predatora! Przeżywając Commando! Restartując Terminatora”. I czuję, że to wciąż ten sam Arnold. Heros przetrwał. Ale czy w nowym czasie publiczność odda mu hołd?