Głośne już nagranie video byłego już redaktora naczelnego "Rzeczpospolitej" Tomasza Wróblewskiego przejdzie do historii.
Wróblewski powiedział w nagraniu dużo, może nawet więcej niż chciał.
Po pierwsze wskazał na wydawcę "Rzepy" jako na tego, który nakazał wycofanie się ze sprawy trotylu. Sugerował też motywy Grzegorza Hajdarowicza, gdy pytał: "Czy chodziło o naprawienie wpadki, czy o gest polityczny?"
Wróblewski co prawda nie wycofał się z przyznania do błędu, ale niedwuznacznie zasugerował, iż prokurator generalny Andrzej Seremet wprowadził go w błąd. "Pan prokurator Seremet ani razu podczas rozmowy nie stwierdził, że wykryte wysokoenergetyczne cząstki mogą wskazywać na inne pochodzenie niż materiał wybuchowy".
Trudno się z redaktorem Wróblewskim nie zgodzić, gdy pyta retorycznie "czy dziennikarz powinien rezygnować z dociekliwości, antycypując burzę polityczną?". Albo gdy dopytuje: "Czy polityczny kontekst powinien być precedensem do żądania ujawnienia źródeł?".
Niestety, równocześnie sam sobie strzela w tej sprawie gola. Bo chwilę później ujawnia trotylowych informatorów "Rzeczpospolitej", mówiąc, że wywodzili się z prokuratury, a jeden siedział nawet 29 października wieczorem na naradzie u Andrzeja Szeremeta.
Tomasz Wróblewski ubolewa, że szefowie "Gazety Wyborczej" nie ponieśli konsekwencji za ujawnienie kiedyś informatorów z policji. Zatem zapewne zrozumie, że ten szczególnego rodzaju ekshibicjonizm zostanie mu dobrze zapamiętany.
Po pierwsze wskazał na wydawcę "Rzepy" jako na tego, który nakazał wycofanie się ze sprawy trotylu. Sugerował też motywy Grzegorza Hajdarowicza, gdy pytał: "Czy chodziło o naprawienie wpadki, czy o gest polityczny?"
Wróblewski co prawda nie wycofał się z przyznania do błędu, ale niedwuznacznie zasugerował, iż prokurator generalny Andrzej Seremet wprowadził go w błąd. "Pan prokurator Seremet ani razu podczas rozmowy nie stwierdził, że wykryte wysokoenergetyczne cząstki mogą wskazywać na inne pochodzenie niż materiał wybuchowy".
Trudno się z redaktorem Wróblewskim nie zgodzić, gdy pyta retorycznie "czy dziennikarz powinien rezygnować z dociekliwości, antycypując burzę polityczną?". Albo gdy dopytuje: "Czy polityczny kontekst powinien być precedensem do żądania ujawnienia źródeł?".
Niestety, równocześnie sam sobie strzela w tej sprawie gola. Bo chwilę później ujawnia trotylowych informatorów "Rzeczpospolitej", mówiąc, że wywodzili się z prokuratury, a jeden siedział nawet 29 października wieczorem na naradzie u Andrzeja Szeremeta.
Tomasz Wróblewski ubolewa, że szefowie "Gazety Wyborczej" nie ponieśli konsekwencji za ujawnienie kiedyś informatorów z policji. Zatem zapewne zrozumie, że ten szczególnego rodzaju ekshibicjonizm zostanie mu dobrze zapamiętany.