Śledztwo przeciwko byłym policjantom Remigiuszowi M. i Maciejowi L. zamknęła Prokuratura Apelacyjna w Gdańsku. Na początku przyszłego tygodnia gotowy będzie akt oskarżenia - dowiedział się nieoficjalnie tvn24.pl.
Maciej Duda (TVN24.pl) przypomina, że Remigiusz M. w latach 2001 - 2003 był szefem policyjnej grupy, która miała za zadanie odnaleźć Krzysztofa Olewnika. Maciej L. był członkiem tej grupy. Prokuratura zarzuciła im niedopełnienie obowiązków, utrudnianie śledztwa w sprawie biznesmena, a przede wszystkim narażenie przez to jego życia na niebezpieczeństwo.
W czerwcu 2011 roku gdańska prokuratura rozszerzyła im zarzuty o niszczenie podsłuchów. Skasowane nagrania miały wskazywać Wojciecha Franiewskiego i Sławomira Kościuka jako porywaczy jeszcze zanim zamordowano syna Włodzimierza Olewnika.
Z Remigiuszem M. rozmawiałem wiele razy. W książce "Olewnik. Śmierć za 300 tysięcy" (2009), która napisałem z Piotrem Pytlakowskim zamieściliśmy jedną z rozmów z nadkomisarzem.
W sierpniu 2008 r., kiedy z powodu błędów popełnionych w sprawie Olewnika Remigiuszowi M. zaczął się palić grunt pod stopami, gwałtownie szukał kontaktu z dziennikarzami. Spotkał się także z nami i przedstawił swoją wersję wydarzeń. Był rozżalony, mówił długo, dość chaotycznie, ale w gruncie rzeczy cała jego opowieść zmierzała do jednego: - Nie mam sobie nic do zarzucenia. Wszystko co robiłem w sprawie Olewnika, było zgodne z zasadami sztuki kryminalistycznej. Nie popełniłem błędów, chciałem jak najlepiej.
Nie jest prawdą, upierał się, że kurczowo trzymano się jednej wersji o upozorowaniu porwania. Owszem, była brana pod uwagę, ale wyłącznie jako jedna z możliwości. Nie jest prawdą, że lekceważono prawa rodziny Olewników. - To oni od początku nie chcieli z nami współpracować, pisali skargi, a ja bez przerwy musiałem się tłumaczyć, składać raporty. Byłem nieustannie kontrolowany. To fakt, z Olewnikami trudno się było porozumieć - dowodził. Dlaczego nie potrafił dopilnować momentu przekazania okupu, chociaż rodzina Olewników zaufała mu wtedy i ujawniła harmonogram swojej podróży? - To nie była nasza wina - M. powtarzał jak mantrę. - Monitorowaliśmy ich, obok, za nimi i z przodu jechało kilka naszych wozów, kilkunastu ludzi. Ja nadzorowałem to z Radomia, byłem w nieustannym kontakcie. Ale oni nas zmylili. Kiedy samochód z okupem (którym jechała Danuta z mężem, więcej na ten temat w dalszej części - przyp. aut.) był już na Wisłostradzie nagle zahamował i zaczął cofać. Moi ludzie nie mogli zrobić tego samego, bo bandyci natychmiast by się zorientowali, co jest grane. Dlatego nasze samochody przejechały kawałek dalej i zawróciły, a oni w tym czasie wjechali na trasę Toruńską i zostawili torbę z pieniędzmi. Kiedy policjanci tam dotarli już nie było, ani Olewników, ani forsy, ani sprawców.
Dlaczego dopuszczono do jednej z większych wpadek w tym śledztwie, kradzieży policyjnej nubiry z 16 tomami akt sprawy? M. nie zbity z tropu odpiera: - A czyja to wina? Przecież nie policjantów. Oni wcale nie chcieli wozić tych akt, jechali przesłuchać świadka. To prokurator się uparł, macie wziąć, bo przydadzą się do przesłuchania. Wykonali jego polecenie - tłumaczył.
W czerwcu 2011 roku gdańska prokuratura rozszerzyła im zarzuty o niszczenie podsłuchów. Skasowane nagrania miały wskazywać Wojciecha Franiewskiego i Sławomira Kościuka jako porywaczy jeszcze zanim zamordowano syna Włodzimierza Olewnika.
Z Remigiuszem M. rozmawiałem wiele razy. W książce "Olewnik. Śmierć za 300 tysięcy" (2009), która napisałem z Piotrem Pytlakowskim zamieściliśmy jedną z rozmów z nadkomisarzem.
W sierpniu 2008 r., kiedy z powodu błędów popełnionych w sprawie Olewnika Remigiuszowi M. zaczął się palić grunt pod stopami, gwałtownie szukał kontaktu z dziennikarzami. Spotkał się także z nami i przedstawił swoją wersję wydarzeń. Był rozżalony, mówił długo, dość chaotycznie, ale w gruncie rzeczy cała jego opowieść zmierzała do jednego: - Nie mam sobie nic do zarzucenia. Wszystko co robiłem w sprawie Olewnika, było zgodne z zasadami sztuki kryminalistycznej. Nie popełniłem błędów, chciałem jak najlepiej.
Nie jest prawdą, upierał się, że kurczowo trzymano się jednej wersji o upozorowaniu porwania. Owszem, była brana pod uwagę, ale wyłącznie jako jedna z możliwości. Nie jest prawdą, że lekceważono prawa rodziny Olewników. - To oni od początku nie chcieli z nami współpracować, pisali skargi, a ja bez przerwy musiałem się tłumaczyć, składać raporty. Byłem nieustannie kontrolowany. To fakt, z Olewnikami trudno się było porozumieć - dowodził. Dlaczego nie potrafił dopilnować momentu przekazania okupu, chociaż rodzina Olewników zaufała mu wtedy i ujawniła harmonogram swojej podróży? - To nie była nasza wina - M. powtarzał jak mantrę. - Monitorowaliśmy ich, obok, za nimi i z przodu jechało kilka naszych wozów, kilkunastu ludzi. Ja nadzorowałem to z Radomia, byłem w nieustannym kontakcie. Ale oni nas zmylili. Kiedy samochód z okupem (którym jechała Danuta z mężem, więcej na ten temat w dalszej części - przyp. aut.) był już na Wisłostradzie nagle zahamował i zaczął cofać. Moi ludzie nie mogli zrobić tego samego, bo bandyci natychmiast by się zorientowali, co jest grane. Dlatego nasze samochody przejechały kawałek dalej i zawróciły, a oni w tym czasie wjechali na trasę Toruńską i zostawili torbę z pieniędzmi. Kiedy policjanci tam dotarli już nie było, ani Olewników, ani forsy, ani sprawców.
Dlaczego dopuszczono do jednej z większych wpadek w tym śledztwie, kradzieży policyjnej nubiry z 16 tomami akt sprawy? M. nie zbity z tropu odpiera: - A czyja to wina? Przecież nie policjantów. Oni wcale nie chcieli wozić tych akt, jechali przesłuchać świadka. To prokurator się uparł, macie wziąć, bo przydadzą się do przesłuchania. Wykonali jego polecenie - tłumaczył.