- Zapomniałem insuliny - powiedział dziadek Staś (mój teść).
Był piątek. Spadł śnieg. Maluchy nie poszły do przedszkola i szkoły - od rana dawały popalić. Teściowie przyjechali z odsieczą, pomóc w chorobach: w końcówce zapalenia płuc Antka (7), krtani Maćka (5) i zoperowanej nodze Jaśka (11).
Planowałam małą ucieczkę od domowego kieratu. Marzyłam, żeby zaszyć się w jakiejś klubokawiarni z moją piszącą się książką. Miałam dość dwutygodniowego szpitala w domu. Potrzebowałam się zresetować. Myślami byłam prawie w samochodzie, z butami na nogach, kiedy padło zdanie o insulinie.
- Żegnaj książko! - wróciłam na ziemię.
- Musisz iść do najbliższej przychodni poprosić o receptę - powiedziała babcia Ala (teściowa) do dziadka Stasia.
Czułam, że sprawa nie będzie prosta, że insuliną będziemy żyć przez cały dzień!
Nie znałam lekarzy z przychodni. Nie wiedziałam jak potraktują starszego człowieka z innego miasta, województwa. Bez założonej kartoteki!
Mogłam się tylko domyślać!
Dziadek Staś wrócił do domu po dwóch godzinach. Zdenerwowany i bez recepty. Panie w rejestracji nie mogły pomóc, poradziły usiąść pod gabinetem lekarza i czekać między pacjentami aż nadarzy się okazja, żeby ZAPYTAĆ panią doktor, czy wypisze insulinę (która dla cukrzyka stanowi o być albo nie być!) W poczekalni był tłum. Nikt nie pozwolił teściowi wejść i zapytać.
- Każdy mówi, że wchodzi na chwilę - tłumaczył facet po czterdziestce.
- Spieszę się do pracy - mówiła pani w kożuchu.
Była 13.00. Lekarz przyjmował do 18.00. Niestety w poczekalni pojawiało się coraz więcej pacjentów, którzy przychodzili na umówione wizyty.
Dziadek Staś miesiąc temu cudem przeżył. Nie wiadomo dlaczego jego serce nagle zatrzymało się. Skuteczna reanimacja w karetce pozwoliła mu dalej żyć. Dwugodzinne czekanie pod gabinetem pozbawiło go nadziei. Źle się poczuł. Postanowił wrócić do domu.
- Nie udało się - powiedział smutno.
Dawno już nic mnie tak nie wyprowadziło z równowagi. W trzy sekundy byłam przy samochodzie. Odśnieżyłam go w mig i ruszyłam w podróż po insulinę. Panie z rejestracji odesłały mnie pod te same drzwi. Próbowałam zachować spokój. Miałam szczęście, w korytarzu czekał tylko jeden mężczyzna. Uśmiechał się.
- Jasne, proszę wejść ze mną - odpowiedział, kiedy poprosiłam go, czy pozwoli mi zadać lekarzowi tylko jedno krótkie pytanie.
Miałam pecha. W środku gabinetu była pacjentka, która nie spieszyła się do domu:
- Moja ciotka opowiadała, że jej matka... - dobiegało zza drzwi.
- Mój syn powiedział, że nie powinnam...
- Dwadzieścia lat temu...
Tak minął cenny kwadrans. W korytarzu pojawiło się nowych pięć osób.
- Na którą ma pani wizytę? - zapytał mnie otyły młody facet.
Zawahałam się.
- Na 13.15 - skłamał za mnie mój sprzymierzeniec. - Jest opóźnienie - dodał.
Przez kolejne dziesięć minut słuchaliśmy o ciotkach, kuzynkach i starych dziejach niespieszącej się do domu pacjentki. Wstałam. Powiedziałam: do widzenia. I ruszyłam do wyjścia szukać prywatnej wizyty.
- Proszę spróbować z inną panią doktor. Stoi teraz na schodach. Zaraz zaczyna dyżur - podpowiedziała rejestratorka.
Podbiegłam do lekarki. Przeprosiłam, że łapię ją na korytarzu. Powiedziałam, że mam sytuację podbramkową, że teść nie ma insuliny, zaraz weekend, śnieg i stres.
- Mogę wypisać ale tylko na 100 procent! - powiedziała bardzo nieprzyjemnym tonem.
- Bardzo pani dziękuję - powiedziałam.
Lekarka zignorowała mnie, ruszyła na górę.
- Proszę wejść między pacjentami. Nie mam wolnych miejsc - rzuciła zniechęcająco.
Korytarz był pełen ludzi. Wszyscy spoglądali na zegarki.
- Czy nie mogłaby pani teraz... - podjęłam próbę.
- Nie! - odpowiedziała okrutnie.
Krew pulsowała mi w skroniach. Czułam, że moje ręce się trzęsą.
- Przepraszam, jak pani się nazywa? - zapytałam.
Milczała.
Powtórzyłam pytanie.
Milczała. Była wściekła. Na jej miejscu byłabym raczej zawstydzona.
- A pani? - przerzuciła pytanie.
- Joanna Gorzelińska.
- Dr Ko... - odwróciła się na pięcie.
- Zamierzam złożyć skargę - rzuciłam na do widzenia.
Nie zareagowała.
Zbiegłam do rejestracji. Mój duch walki był w formie.
- Chciałam złożyć skargę na lekarza.
- Proszę iść do dyrektora administracyjnego na drugie piętro - usłyszałam.
Dyrektor zrobił na mnie dobre wrażenie. Próbowałam się uspokoić, moja złość sięgała zenitu. Tylko spokojnie!
- Słucham panią.
Opowiedziałam w trzech zdaniach o niezbędnej insulinie, o czekającym teściu i bezwzględnej lekarce.
- Ma pani jakiś wypis ze szpitala potwierdzający cukrzycę chorego? Nie chcę, żeby płaciła pani sto procent. Jest różnica między 3,20 a 130 złotych - powiedział dyrektor.
- Mam w domu. Blisko mieszkam, mogę zaraz dowieźć - odpowiedziałam.
- Proszę jechać. W tym czasie wypiszę receptę.
Cała operacja zajęła mi pięć minut.
Kiedy wróciłam recepta ze znaczkiem „R” (ryczałt) czekała na mnie. Dyrektor wziął wypis ze szpitala do skserowania.
- Dziękuję za pomoc - powiedziałam.
Chciałam go wyściskać.
- Lekarz powinien być przede wszystkim człowiekiem - usłyszałam.
Planowałam małą ucieczkę od domowego kieratu. Marzyłam, żeby zaszyć się w jakiejś klubokawiarni z moją piszącą się książką. Miałam dość dwutygodniowego szpitala w domu. Potrzebowałam się zresetować. Myślami byłam prawie w samochodzie, z butami na nogach, kiedy padło zdanie o insulinie.
- Żegnaj książko! - wróciłam na ziemię.
- Musisz iść do najbliższej przychodni poprosić o receptę - powiedziała babcia Ala (teściowa) do dziadka Stasia.
Czułam, że sprawa nie będzie prosta, że insuliną będziemy żyć przez cały dzień!
Nie znałam lekarzy z przychodni. Nie wiedziałam jak potraktują starszego człowieka z innego miasta, województwa. Bez założonej kartoteki!
Mogłam się tylko domyślać!
Dziadek Staś wrócił do domu po dwóch godzinach. Zdenerwowany i bez recepty. Panie w rejestracji nie mogły pomóc, poradziły usiąść pod gabinetem lekarza i czekać między pacjentami aż nadarzy się okazja, żeby ZAPYTAĆ panią doktor, czy wypisze insulinę (która dla cukrzyka stanowi o być albo nie być!) W poczekalni był tłum. Nikt nie pozwolił teściowi wejść i zapytać.
- Każdy mówi, że wchodzi na chwilę - tłumaczył facet po czterdziestce.
- Spieszę się do pracy - mówiła pani w kożuchu.
Była 13.00. Lekarz przyjmował do 18.00. Niestety w poczekalni pojawiało się coraz więcej pacjentów, którzy przychodzili na umówione wizyty.
Dziadek Staś miesiąc temu cudem przeżył. Nie wiadomo dlaczego jego serce nagle zatrzymało się. Skuteczna reanimacja w karetce pozwoliła mu dalej żyć. Dwugodzinne czekanie pod gabinetem pozbawiło go nadziei. Źle się poczuł. Postanowił wrócić do domu.
- Nie udało się - powiedział smutno.
Dawno już nic mnie tak nie wyprowadziło z równowagi. W trzy sekundy byłam przy samochodzie. Odśnieżyłam go w mig i ruszyłam w podróż po insulinę. Panie z rejestracji odesłały mnie pod te same drzwi. Próbowałam zachować spokój. Miałam szczęście, w korytarzu czekał tylko jeden mężczyzna. Uśmiechał się.
- Jasne, proszę wejść ze mną - odpowiedział, kiedy poprosiłam go, czy pozwoli mi zadać lekarzowi tylko jedno krótkie pytanie.
Miałam pecha. W środku gabinetu była pacjentka, która nie spieszyła się do domu:
- Moja ciotka opowiadała, że jej matka... - dobiegało zza drzwi.
- Mój syn powiedział, że nie powinnam...
- Dwadzieścia lat temu...
Tak minął cenny kwadrans. W korytarzu pojawiło się nowych pięć osób.
- Na którą ma pani wizytę? - zapytał mnie otyły młody facet.
Zawahałam się.
- Na 13.15 - skłamał za mnie mój sprzymierzeniec. - Jest opóźnienie - dodał.
Przez kolejne dziesięć minut słuchaliśmy o ciotkach, kuzynkach i starych dziejach niespieszącej się do domu pacjentki. Wstałam. Powiedziałam: do widzenia. I ruszyłam do wyjścia szukać prywatnej wizyty.
- Proszę spróbować z inną panią doktor. Stoi teraz na schodach. Zaraz zaczyna dyżur - podpowiedziała rejestratorka.
Podbiegłam do lekarki. Przeprosiłam, że łapię ją na korytarzu. Powiedziałam, że mam sytuację podbramkową, że teść nie ma insuliny, zaraz weekend, śnieg i stres.
- Mogę wypisać ale tylko na 100 procent! - powiedziała bardzo nieprzyjemnym tonem.
- Bardzo pani dziękuję - powiedziałam.
Lekarka zignorowała mnie, ruszyła na górę.
- Proszę wejść między pacjentami. Nie mam wolnych miejsc - rzuciła zniechęcająco.
Korytarz był pełen ludzi. Wszyscy spoglądali na zegarki.
- Czy nie mogłaby pani teraz... - podjęłam próbę.
- Nie! - odpowiedziała okrutnie.
Krew pulsowała mi w skroniach. Czułam, że moje ręce się trzęsą.
- Przepraszam, jak pani się nazywa? - zapytałam.
Milczała.
Powtórzyłam pytanie.
Milczała. Była wściekła. Na jej miejscu byłabym raczej zawstydzona.
- A pani? - przerzuciła pytanie.
- Joanna Gorzelińska.
- Dr Ko... - odwróciła się na pięcie.
- Zamierzam złożyć skargę - rzuciłam na do widzenia.
Nie zareagowała.
Zbiegłam do rejestracji. Mój duch walki był w formie.
- Chciałam złożyć skargę na lekarza.
- Proszę iść do dyrektora administracyjnego na drugie piętro - usłyszałam.
Dyrektor zrobił na mnie dobre wrażenie. Próbowałam się uspokoić, moja złość sięgała zenitu. Tylko spokojnie!
- Słucham panią.
Opowiedziałam w trzech zdaniach o niezbędnej insulinie, o czekającym teściu i bezwzględnej lekarce.
- Ma pani jakiś wypis ze szpitala potwierdzający cukrzycę chorego? Nie chcę, żeby płaciła pani sto procent. Jest różnica między 3,20 a 130 złotych - powiedział dyrektor.
- Mam w domu. Blisko mieszkam, mogę zaraz dowieźć - odpowiedziałam.
- Proszę jechać. W tym czasie wypiszę receptę.
Cała operacja zajęła mi pięć minut.
Kiedy wróciłam recepta ze znaczkiem „R” (ryczałt) czekała na mnie. Dyrektor wziął wypis ze szpitala do skserowania.
- Dziękuję za pomoc - powiedziałam.
Chciałam go wyściskać.
- Lekarz powinien być przede wszystkim człowiekiem - usłyszałam.