- Walczyłam z rottweilerem. Kilka dni temu - powiedziała Dorota (przyjaciółka) na widok przebiegającego psa.
Byłyśmy w lesie na porannym treningu. Nie widziałyśmy się kilka dni. Od kilku miesięcy każdego dnia rano maszerujemy prawie 9 kilometrów z kijami. Przez godzinę las jest nasz. Tylko on i nasze problemy!
- Oszalałaś! Walczyłaś z rottweilerem ?! - nie wierzyłam własnym uszom! Dorota stanęła w obronie swojego małego, rezolutnego terrierka!. Byłam w szoku!
- Byłam z Lusią w lesie. Nagle nie wiadomo skąd pojawił się rozpędzony rottweiler. Rzucił się na nią. Usłyszałam pisk i skowyt. Nie zastanawiałam się! Złapałam rottweilera za obrożę. Upadłam na ziemię. Kotłowaliśmy się w liściach. Krzyczałam do Luśki:
- Uciekaj do domu! Ale ona stała jak wryta i poszczekiwała. Wiedziałam, że jak puszczę obrożę napastnika po mnie! - opowiadała Dorota.
Nie wierzyłam własnym uszom. Odwaga czy brawura?! Nagle las wydał mi się straszny. Poczułam, że za rogiem czyha tyle niebezpieczeństw. A my takie bezbronne i naiwne chodzimy dla zdrowia... (?!) narażone na psy bez właścicieli, pijaków między drzewami. Oczyma wyobraźni widziałam walkę Doroty.
- Rozłożyłaś go na łopatki skoro tu jesteś. Jak?! - próbowałam żartować.
- Adrenalina! Dała mi siłę, żeby nie puszczać obroży! Po kilku minutach zjawił się właściciel psa. Bez słowa złapał za obrożę (którą trzymałam) i odszedł. Leżałam poobijana w liściach. Nic nie czułam, byłam jednym wielkim siniakiem. Lusia ujadała jak szalona - mówiła Dorota.
A potem podniosła się, zabrała psa i poszła do domu. Pojechała jeszcze do weterynarza, żeby się upewnić, czy z psem wszystko w porządku (trochę oberwała zanim jej pani wkroczyła do akcji!).
- Lusia była cała choć obolała. Ja też. Przez trzy dni chodziłam na lekach przeciwbólowych - mówiła Dorota.
Kiedy wróciła do domu, w drzwiach stał właściciel psa. Miał jakiś aparat w ręce. Przepraszał Dorotę przez specjalną maszynkę zastępującą krtań. Był po operacji laryngologicznej.
- Pies jest zamknięty w kojcu. Dzisiaj zrobił podkop i uciekł - tłumaczył właściciel.
Miała szczęście, że miała dość siły, żeby utrzymać psa zanim się pojawił!
Byłam na nią zła, że podjęła takie ryzyko!
- To był odruch! Nie miałam czasu myśleć, co powinnam zrobić! - mówiła Dorota.
- Chyba czas pomyśleć o naszym uzbrojeniu! - zaproponowałam.
- Jutro zamówię dla nas gaz pieprzowy. Weterynarz powiedział, że to najlepszy sposób na obronę przed atakującym psem.
- Oszalałaś! Walczyłaś z rottweilerem ?! - nie wierzyłam własnym uszom! Dorota stanęła w obronie swojego małego, rezolutnego terrierka!. Byłam w szoku!
- Byłam z Lusią w lesie. Nagle nie wiadomo skąd pojawił się rozpędzony rottweiler. Rzucił się na nią. Usłyszałam pisk i skowyt. Nie zastanawiałam się! Złapałam rottweilera za obrożę. Upadłam na ziemię. Kotłowaliśmy się w liściach. Krzyczałam do Luśki:
- Uciekaj do domu! Ale ona stała jak wryta i poszczekiwała. Wiedziałam, że jak puszczę obrożę napastnika po mnie! - opowiadała Dorota.
Nie wierzyłam własnym uszom. Odwaga czy brawura?! Nagle las wydał mi się straszny. Poczułam, że za rogiem czyha tyle niebezpieczeństw. A my takie bezbronne i naiwne chodzimy dla zdrowia... (?!) narażone na psy bez właścicieli, pijaków między drzewami. Oczyma wyobraźni widziałam walkę Doroty.
- Rozłożyłaś go na łopatki skoro tu jesteś. Jak?! - próbowałam żartować.
- Adrenalina! Dała mi siłę, żeby nie puszczać obroży! Po kilku minutach zjawił się właściciel psa. Bez słowa złapał za obrożę (którą trzymałam) i odszedł. Leżałam poobijana w liściach. Nic nie czułam, byłam jednym wielkim siniakiem. Lusia ujadała jak szalona - mówiła Dorota.
A potem podniosła się, zabrała psa i poszła do domu. Pojechała jeszcze do weterynarza, żeby się upewnić, czy z psem wszystko w porządku (trochę oberwała zanim jej pani wkroczyła do akcji!).
- Lusia była cała choć obolała. Ja też. Przez trzy dni chodziłam na lekach przeciwbólowych - mówiła Dorota.
Kiedy wróciła do domu, w drzwiach stał właściciel psa. Miał jakiś aparat w ręce. Przepraszał Dorotę przez specjalną maszynkę zastępującą krtań. Był po operacji laryngologicznej.
- Pies jest zamknięty w kojcu. Dzisiaj zrobił podkop i uciekł - tłumaczył właściciel.
Miała szczęście, że miała dość siły, żeby utrzymać psa zanim się pojawił!
Byłam na nią zła, że podjęła takie ryzyko!
- To był odruch! Nie miałam czasu myśleć, co powinnam zrobić! - mówiła Dorota.
- Chyba czas pomyśleć o naszym uzbrojeniu! - zaproponowałam.
- Jutro zamówię dla nas gaz pieprzowy. Weterynarz powiedział, że to najlepszy sposób na obronę przed atakującym psem.