Skoro w zeszłym tygodniu – jako konserwatysta – stanąłem w obronie Anny Grodzkiej zaatakowanej w ordynarny sposób przez posłankę Krystynę Pawłowicz, po ostatnich wypowiedziach posłanki Ruchu Palikota muszę, również jako konserwatysta, odnieść się do tego co mówi, bo – moim zdaniem – ostatnio mówi za dużo, za szybko i całkowicie rezygnuje z refleksji nad tym co mówi.
Grodzka ma prawo czuć się urażona – publiczne kwestionowanie tożsamości płciowej to cios poniżej pasa. A jak ktoś otrzyma cios poniżej pasa, to ma ochotę oddać bijąc na odlew. Warto jednak ten bezwarunkowy odruch powstrzymać, bo przemoc – nawet werbalna – rodzi przemoc, a emocje nie są najlepszym doradcą. Niestety Anna Grodzka powstrzymać się nie zdołała – co może znacznie podgrzać atmosferę przed głosowaniem kandydatury Grodzkiej na wicemarszałka Sejmu. Na dodatek – podgrzać ją zupełnie niepotrzebnie.
Szanuję ateizm Grodzkiej, tak jak szanuję wiarę Jarosława Gowina – w wolnym kraju mamy prawo kształtować swój światopogląd dowolnie, o ile światopogląd ów nie wyrządza nikomu krzywdy (czyli – nie zakłada, że do szczęścia jest nam niezbędna fizyczna eliminacja naszych adwersarzy) . Grodzka ma więc prawo krytycznie patrzeć na Kościół, postulować pogłębienie laicyzacji Rzeczpospolitej i walczyć jak lwica o likwidację Funduszu Kościelnego.
Zastanawiam się jednak, czy musi przy tym obrażać ludzi wierzących, nawet jeśli niektórzy z tychże wierzących (jak choćby prof. Pawłowicz) obrażają ją. I tak mi wychodzi, że nie musi. Niestety to robi. Bo można powiedzieć: "przeczytałam Biblię, ale nie uwierzyłam" – i będzie to po prostu manifest ateistki. Ale można też powiedzieć, tak jak powiedziała Grodzka, "przeczytałam Biblię, ale nie uwierzyłam – na szczęście" – i wtedy jest to pełne wyższości prychnięcie w twarz chrześcijanom (w polskich warunkach – głównie katolikom), którzy tego "szczęścia" nie mieli.
Podobnie jak można nie zgadzać się ze słowami papieża mówiąc – "nie zgadzam się z tym co papież", ale można też uderzyć na odlew i mówiąc o papieżu "ten człowiek" stwierdzić z politowaniem, że duchowy przywódca katolików "nie rozumie" problematyki płci.
Problem w tym, że stosując taką retorykę Grodzka przekona do sprawy, o którą walczy (czyli tolerancji dla mniejszości seksualnych) jedynie tych, którzy już są do nich przekonani. Większość, którą – tak się składa – w Polsce stanowią katolicy i, jak wykazał jeden z ostatnich sondaży, ludzie sceptyczni odnośnie liberalizacji norm obyczajowych (ponad połowa przeciwstawia się związkom partnerskim) po takich medialnych występach Grodzkiej raczej okopie się w swoich szańcach. Skoro bowiem druga strona na wstępie dyktuje co jest dobre i mądre a co złe i głupie – to trudno jest o dyskusję i kompromis. Grodzka powinna to wiedzieć, bo sama przez przeciwników jest stawiana w roli tej "złej" bez prawa do przedstawienia swoich racji. Sama jednak, jak się okazuje, też nie zamierza innych racji słuchać.
Dobrym przykładem na potwierdzenie tych słów jest inna wypowiedź Grodzkiej – tym razem o konserwatyzmie. Oto Ludwik Dorn nazwał Grodzką "dziwaczną ciekawostką". Znów cios poniżej pasa – bez dwóch zdań. Co jednak robi Grodzka? Odpowiada tym samym – określając mianem "dziwacznej ciekawostki" wszystkich konserwatystów. A potem jeszcze poprawia cios tłumaczyć, że konserwatyzm to "wstecznictwo prezentowane i pielęgnowane przez część polityków i społeczeństwa w Polsce. (...) Mam nadzieję, że jak każde wstecznictwo, i to przejdzie do przeszłości".
Przyznają państwo, że osobom o prawicowej wrażliwości nie pozostawia Grodzka wiele pola do dyskusji. Ba, powiem więcej – stygmatyzuje takie osoby, wysyłając je niczym skamieliny do jakiegoś politycznego skansenu. Jeśli tak ma wyglądać walka o tolerancję, to znaczy, że Grodzka rozumie tolerancję jako zamianę miejscami mniejszości z większością – po czym ową, niesłuszną już wówczas rzecz jasna, mniejszość będzie można stawiać do kąta i wytykać palcami.
Nie wiem jak państwo, ale ja się nie podpisuje, ani pod "tolerancją" prezentowaną przez Pawłowicz, ani tą, którą chce nam zaserwować Grodzka. I nie ma to nic wspólnego z tym kto zażywał hormony, a kto tego nie robił.
Szanuję ateizm Grodzkiej, tak jak szanuję wiarę Jarosława Gowina – w wolnym kraju mamy prawo kształtować swój światopogląd dowolnie, o ile światopogląd ów nie wyrządza nikomu krzywdy (czyli – nie zakłada, że do szczęścia jest nam niezbędna fizyczna eliminacja naszych adwersarzy) . Grodzka ma więc prawo krytycznie patrzeć na Kościół, postulować pogłębienie laicyzacji Rzeczpospolitej i walczyć jak lwica o likwidację Funduszu Kościelnego.
Zastanawiam się jednak, czy musi przy tym obrażać ludzi wierzących, nawet jeśli niektórzy z tychże wierzących (jak choćby prof. Pawłowicz) obrażają ją. I tak mi wychodzi, że nie musi. Niestety to robi. Bo można powiedzieć: "przeczytałam Biblię, ale nie uwierzyłam" – i będzie to po prostu manifest ateistki. Ale można też powiedzieć, tak jak powiedziała Grodzka, "przeczytałam Biblię, ale nie uwierzyłam – na szczęście" – i wtedy jest to pełne wyższości prychnięcie w twarz chrześcijanom (w polskich warunkach – głównie katolikom), którzy tego "szczęścia" nie mieli.
Podobnie jak można nie zgadzać się ze słowami papieża mówiąc – "nie zgadzam się z tym co papież", ale można też uderzyć na odlew i mówiąc o papieżu "ten człowiek" stwierdzić z politowaniem, że duchowy przywódca katolików "nie rozumie" problematyki płci.
Problem w tym, że stosując taką retorykę Grodzka przekona do sprawy, o którą walczy (czyli tolerancji dla mniejszości seksualnych) jedynie tych, którzy już są do nich przekonani. Większość, którą – tak się składa – w Polsce stanowią katolicy i, jak wykazał jeden z ostatnich sondaży, ludzie sceptyczni odnośnie liberalizacji norm obyczajowych (ponad połowa przeciwstawia się związkom partnerskim) po takich medialnych występach Grodzkiej raczej okopie się w swoich szańcach. Skoro bowiem druga strona na wstępie dyktuje co jest dobre i mądre a co złe i głupie – to trudno jest o dyskusję i kompromis. Grodzka powinna to wiedzieć, bo sama przez przeciwników jest stawiana w roli tej "złej" bez prawa do przedstawienia swoich racji. Sama jednak, jak się okazuje, też nie zamierza innych racji słuchać.
Dobrym przykładem na potwierdzenie tych słów jest inna wypowiedź Grodzkiej – tym razem o konserwatyzmie. Oto Ludwik Dorn nazwał Grodzką "dziwaczną ciekawostką". Znów cios poniżej pasa – bez dwóch zdań. Co jednak robi Grodzka? Odpowiada tym samym – określając mianem "dziwacznej ciekawostki" wszystkich konserwatystów. A potem jeszcze poprawia cios tłumaczyć, że konserwatyzm to "wstecznictwo prezentowane i pielęgnowane przez część polityków i społeczeństwa w Polsce. (...) Mam nadzieję, że jak każde wstecznictwo, i to przejdzie do przeszłości".
Przyznają państwo, że osobom o prawicowej wrażliwości nie pozostawia Grodzka wiele pola do dyskusji. Ba, powiem więcej – stygmatyzuje takie osoby, wysyłając je niczym skamieliny do jakiegoś politycznego skansenu. Jeśli tak ma wyglądać walka o tolerancję, to znaczy, że Grodzka rozumie tolerancję jako zamianę miejscami mniejszości z większością – po czym ową, niesłuszną już wówczas rzecz jasna, mniejszość będzie można stawiać do kąta i wytykać palcami.
Nie wiem jak państwo, ale ja się nie podpisuje, ani pod "tolerancją" prezentowaną przez Pawłowicz, ani tą, którą chce nam zaserwować Grodzka. I nie ma to nic wspólnego z tym kto zażywał hormony, a kto tego nie robił.