Epokowymi osiągnięciami polskiego resortu oświaty interesuje się Mongolia – tak wynika z komunikatu MEN, informującego o spotkaniu z delegacją mongolskich decydentów. Jak widać, minister Krystyna Szumilas chyba jest bardziej doceniana w szerokim świecie niż w kraju
Jak głosi komunikat, 23 stycznia w siedzibie ministerstwa doszło do spotkania z delegacją Ministerstwa Edukacji i Nauki Mongolii. Przewodniczącego delegacji, sekretarza stanu Shagdarsurena Bulga-Erdena interesowały "doświadczenia związane z wprowadzaniem reformy polskiego systemu oświaty". Mongolska delegacja wyraziła też chęć nawiązania współpracy z naszym resortem.
Ciekawe, czy Mongołów zainteresuje też program "Cyfrowa Szkoła", którą realizuje nasz resort wspólnie z Ministerstwem Administracji i Cyfryzacji kierowanym przez Michała Boniego. Projekt, wart 45 mln zł, zakłada m.in. zalanie rynku wydawniczego darmowymi e-podręcznikami. Rzecz jasna, mając do wyboru e-podręczniki i płatne tradycyjne podręczniki, rodzice oraz nauczyciele będą wybierać te darmowe.
O tym, że grozi to dewastacją i monopolizacją oświatowego segmentu rynku wydawniczego przez państwo, już pisano. Sprawa jest jednak dużo głębsza, bo nasuwa fundamentalną wątpliwość, kto nami rządzi.
Tu mały wywód – jest wiele produktów tzw. pierwszej potrzeby, np. nie mówię już mieszkaniu, ale choćby leki (refundacji nie podlega wiele leków na nieuleczalne choroby) czy wracając na edukacyjne podwórko – podręczniki i pomoce szkolne dla dzieci niedowidzących czy niewidomych (mało kto zajmuje się tym problemem) lub łącza szerokopasmowe w każdej szkole. Czy e-podręczniki są rzeczywiście bardziej potrzebne niż leki lub w ogóle dofinansowanie edukacji (patrz: zarobki nauczycieli czy internet w każdej szkole)? Nie. To w takim razie dlaczego państwo chce upowszechniać darmowe e-podręczniki, a nie darmowe leki, zeszyty, internet?
Odpowiedź jest pozornie prosta – bo te 45 mln zł na realizację programu "Cyfrowej Szkoły" daje nam Unia Europejska. Pozornie, bo przecież unijne pieniądze nie muszą być wydawane na rujnowanie wolnego rynku wydawniczego. A gdyby nawet Bruksela chciała dawać pieniądze na dotowanie i darmowe rozdawnictwo e-podręczników czy leków, to liberalny (deklaratywnie) rząd nie powinien takich pieniędzy przyjmować, bo nie po to wychodziliśmy z nędzy realsocjalizmu, aby do niej wracać.
Państwo jest trochę jak korporacja, a w każdej porządnej korporacji obowiązują zasady, nazywane misją, wartościami i celami. Często brzmią one jak zbiór sloganów, jednak faktycznie są niczym klej, który spaja pracowników, określa, co im wolno a czego nie, co jest ważne, a co nie. W przypadku realizacji programu cyfryzacji oświaty takich aksjologicznych podstaw zabrakło. Chyba że ktoś uzna, że psucie wolnego rynku przez państwo mieści się w kanonie liberalnych wartości.
Cyfryzacja szkół jako idea jest pożyteczna, trzeba ją jednak wdrażać z głową i wiedzą. Gdy podczas jednego ze spotkań poświęconych cyfryzacji oświaty usłyszałem jak pani minister wypsnął się zwrot o "e-dyskietkach", to nabrałem wątpliwości, czy aby na pewno szefowa resortu wie, czego chce nauczyć nauczycieli.
W dodatku jednym z ostatnich pomysłów MEN jest obowiązek prowadzenia przez nauczycieli dzienniczków, w których zapisywaliby oni zajęcia pozalekcyjne – posiedzenia w radach pedagogicznych, spotkania z rodzicami, szkolenia, itp.itd. To jak to jest? Z jednej strony ministerstwo prze w kierunku cyfryzacji, z drugiej szerzy papierologię. Gdzie tu spójność i logika?
Lekkim optymizmem mogą napawać jedynie słowa ministra Boniego, który stwierdził, że program cyfryzacji jest pilotażowy i może być modyfikowany. Ale to tylko cień optymizmu, bo na razie z psucia rynku wydawniczego rząd się nie wycofuje.
A warto się do tej sprawy przyłożyć, skoro nawet w odległej Mongolii uważnie przypatrują się polskiej oświacie. Zresztą Mongolią rządzą tamtejsi liberałowie, co też daje szansę na pogłębienie odwiecznych związków polsko – mongolskich, grajcie nam strażacy z Wieży Mariackiej, hasaj lajkoniku.
Ciekawe, czy Mongołów zainteresuje też program "Cyfrowa Szkoła", którą realizuje nasz resort wspólnie z Ministerstwem Administracji i Cyfryzacji kierowanym przez Michała Boniego. Projekt, wart 45 mln zł, zakłada m.in. zalanie rynku wydawniczego darmowymi e-podręcznikami. Rzecz jasna, mając do wyboru e-podręczniki i płatne tradycyjne podręczniki, rodzice oraz nauczyciele będą wybierać te darmowe.
O tym, że grozi to dewastacją i monopolizacją oświatowego segmentu rynku wydawniczego przez państwo, już pisano. Sprawa jest jednak dużo głębsza, bo nasuwa fundamentalną wątpliwość, kto nami rządzi.
Tu mały wywód – jest wiele produktów tzw. pierwszej potrzeby, np. nie mówię już mieszkaniu, ale choćby leki (refundacji nie podlega wiele leków na nieuleczalne choroby) czy wracając na edukacyjne podwórko – podręczniki i pomoce szkolne dla dzieci niedowidzących czy niewidomych (mało kto zajmuje się tym problemem) lub łącza szerokopasmowe w każdej szkole. Czy e-podręczniki są rzeczywiście bardziej potrzebne niż leki lub w ogóle dofinansowanie edukacji (patrz: zarobki nauczycieli czy internet w każdej szkole)? Nie. To w takim razie dlaczego państwo chce upowszechniać darmowe e-podręczniki, a nie darmowe leki, zeszyty, internet?
Odpowiedź jest pozornie prosta – bo te 45 mln zł na realizację programu "Cyfrowej Szkoły" daje nam Unia Europejska. Pozornie, bo przecież unijne pieniądze nie muszą być wydawane na rujnowanie wolnego rynku wydawniczego. A gdyby nawet Bruksela chciała dawać pieniądze na dotowanie i darmowe rozdawnictwo e-podręczników czy leków, to liberalny (deklaratywnie) rząd nie powinien takich pieniędzy przyjmować, bo nie po to wychodziliśmy z nędzy realsocjalizmu, aby do niej wracać.
Państwo jest trochę jak korporacja, a w każdej porządnej korporacji obowiązują zasady, nazywane misją, wartościami i celami. Często brzmią one jak zbiór sloganów, jednak faktycznie są niczym klej, który spaja pracowników, określa, co im wolno a czego nie, co jest ważne, a co nie. W przypadku realizacji programu cyfryzacji oświaty takich aksjologicznych podstaw zabrakło. Chyba że ktoś uzna, że psucie wolnego rynku przez państwo mieści się w kanonie liberalnych wartości.
Cyfryzacja szkół jako idea jest pożyteczna, trzeba ją jednak wdrażać z głową i wiedzą. Gdy podczas jednego ze spotkań poświęconych cyfryzacji oświaty usłyszałem jak pani minister wypsnął się zwrot o "e-dyskietkach", to nabrałem wątpliwości, czy aby na pewno szefowa resortu wie, czego chce nauczyć nauczycieli.
W dodatku jednym z ostatnich pomysłów MEN jest obowiązek prowadzenia przez nauczycieli dzienniczków, w których zapisywaliby oni zajęcia pozalekcyjne – posiedzenia w radach pedagogicznych, spotkania z rodzicami, szkolenia, itp.itd. To jak to jest? Z jednej strony ministerstwo prze w kierunku cyfryzacji, z drugiej szerzy papierologię. Gdzie tu spójność i logika?
Lekkim optymizmem mogą napawać jedynie słowa ministra Boniego, który stwierdził, że program cyfryzacji jest pilotażowy i może być modyfikowany. Ale to tylko cień optymizmu, bo na razie z psucia rynku wydawniczego rząd się nie wycofuje.
A warto się do tej sprawy przyłożyć, skoro nawet w odległej Mongolii uważnie przypatrują się polskiej oświacie. Zresztą Mongolią rządzą tamtejsi liberałowie, co też daje szansę na pogłębienie odwiecznych związków polsko – mongolskich, grajcie nam strażacy z Wieży Mariackiej, hasaj lajkoniku.