- Moja mama nigdy mi nie powiedziała „kocham cię” - wydusiłam na głos.
Byłyśmy w gondoli, oderwane od ziemi. Dookoła piękne skąpane w słońcu góry.
- Moja też - odpowiedziała Hania, koleżanka ze stoku.
- Czasem słyszę jak wyznaje miłość moim chłopcom. Zawsze po kryjomu. Z wielkim
trudem - dodałam.
Wyznawanie miłości wcale nie jest łatwe. Wiem, jakie to musi być dla niej trudne.
To nie jej wina. Wiem, że jestem całym jej świtem. Moja siostra Ewa też. Nikt jej
nie nauczył okazywania uczuć.
Nikt nigdy nie okazał jej miłości, tak jak powinien. Ani jej mama, ani jest surowy,
choć - jak mawia zawsze, bardzo sprawiedliwy ojciec.
- Myślę, że pokolenie naszych rodziców ma strasznego pecha - westchnęłam ze smutkiem.
Żyją już w wolnej Polsce, przeżyli transformację ale są ciut za starzy, żeby móc
cieszyć się wolnością i cieszyć się życiem zamiast wiecznie o coś walczyć jak
kiedyś: o mieszkanie, o kiełbasę, o papier toaletowy, o buty, kawę, benzynę,
taksówkę, zabawkę dla dziecka....
Nasi rodzice mają dzisiaj po sześćdziesiąt, siedemdziesiąt lat.
Niewielu z nich miało szansę zdobyć dobre wykształcenie, poznać obce języki i w
pełni poczuć się obywatelem świata.
Wychowani w domach, gdzie nie okazywało się uczuć wcale albo bardzo mało. Ich
rodzice sami mieli bardzo ciężko. Pokolenie Kolumbów. Żyli w dramatycznych czasach
powojennych. Nie mieli nic, głównie też walczyli o przetrwanie. Nie potrafili kochać
swoich dzieci tak jak powinni. Nie potrafili dać im wiary, że są niezwykłymi ludźmi
i że wszystko przed nimi. Nie przytulali, nie wpuszczali do swoich łóżek. Nie
zachwycali się dziecięcymi rysunkami, zabawami, marzeniami. Musieli walczyć o
przetrwanie, o pierwsze mieszkanie, o byt.
- Za komuny było lepiej - tęsknią niektórzy dzisiejsi dziadkowie.
- Wszyscy mieli pracę, wakacje były co roku, niczego nie brakowało - uważnie słucham
ich argumentacji.
Nie zgadzam się! Może nie było bezrobocia i wszyscy mieli po równo, więc różnice
między ludźmi nie były tak rażące jak dziś. Ale człowiek był niewolnikiem
zaprogramowanego odgórnie przez system życia!
Do siódmego roku życia mieszkałam z rodzicami i z moją o rok starszą siostrą z
dziadkami w trzypokojowym mieszkaniu. Cała nasza czwórka zajmowała największy pokój
w jednym z poznańskich bloków na parterze. Babcia miała swój pokój. Dziadek też.
Relacje były trudne. Najbardziej zapamiętałam czarno-biały telewizor, największą
atrakcję tamtych lat. Kiedy rodzice chcieli obejrzeć film w telewizorze, otwierali
drzwi od szafy, żebyśmy nic z siostrą nie widziały. Żebyśmy mogły spać. Zapamiętałam
to bardzo dokładnie.
Moja mama siedziała po nocach w kuchni, żeby dostać się na aplikację radcowską. Nie
miała warunków do uczenia. Żeby zdać trudny egzamin musiała nas wysłać na pierwszą
kolonię w wieku 6 i 7 lat. Pamiętam tamte wakacje w Dymaczewie bardzo dokładnie.
Pierwszy tydzień przepłakałyśmy z Ewą pod kołdrą z tęsknoty za domem. Nauczycielka
nie chciała zadzwonić do mamy. Mówiła, że jeszcze tylko 10 dni!
Wtedy nie rozumiałam dlaczego musiałyśmy wyjechać. Dzisiaj, kiedy myślę o problemach
mojej mamy, kiedy była w moim wieku jest mi wstyd, że czasem narzekam. Nie musiałam
prać i prasować sterty tetrowych pieluch, walczyć w kolejkach o kawałek mięsa czy
banana. A jak dziecko chorowało biec kilometr do pobliskiej budki telefonicznej żeby
wezwać pogotowie!...
Zawsze podziwiałam moją mamę, że udało jej się skończyć prawo na poznańskim
uniwersytecie. Pochodziła z bardzo biednej rodziny. Mieszkała w maleńkiej
miejscowości nad morzem. Nie stać jej było ani na studiowanie ani na marzenia. Od
urodzenia kochała czytać. Dzięki miłości do książek sama nauczyła się angielskiego,
doskonale historii i języka polskiego. Wmówiła sobie, że jest Anią z Zielonego
Wzgórza. Zresztą mieszkała na piętrze poniemieckiego domu na wielkim wzgórzu. O
niczym bardziej nie marzyła niż o uniwersytecie. Miała czworo rodzeństwa. Jej
rodzina ledwo wiązała koniec z końcem. Miała bardzo chorego ojca, mojego dziadka
Tadeusza, którego nigdy nie poznałam. Babcia Wanda robiła co mogła, żeby zapewnić
swoim dzieciom choćby wyżywienie ale były dni, kiedy cała piątka chodziła głodna.
Stryj mojej mamy (brat jej ojca) wyjechał do Kanady. Nieźle sobie radził. Któregoś
dnia mama podsłuchała jak rodzice rozmawiali po cichu, że zgodził się wziąć do
Kanady jedno dziecko, żeby im było łatwiej. Od tej chwili moja mama jeszcze pilniej
uczyła się na strychu angielskiego, w nadziei, że jako najstarsza będzie miała
pierwszeństwo i jedyną szansę na lepsze życie...
Los zdecydował inaczej. Na zawsze Polskę opuściła jej młodsza siostra Ewa, która
była najbardziej chorowita i potrzebowała dobrych warunków, żeby przeżyć. Marzenia
runęły jak zamek z piasku.
W domu nie wolno jej było mówić o studiach. Nikt nie chciał słyszeć o uniwersytecie.
Ania miała znaleźć jak najszybciej pracę. Zbuntowała się. Na gapę pojechała do
Poznania na egzaminy. Postanowiła zdawać na anglistykę. Zabrakło jej jednego punktu.
To był pierwszy poważny sprawdzian jej samodzielnych „studiów” na strychu. Nie
zrezygnowała. Uczyła się jeszcze więcej! Zmieniła tylko trochę swoje plany.
Wiedziała, że powinna znaleźć bardziej przyszłościowy kierunek, żeby kiedyś zarobić
na swoje życie. Wybrała prawo. Zdała egzamin z wyróżnieniem. Rodzice nie chcieli
jednak słuchać o nauce. Nie było ich stać. Nie rozumieli po co?! Mama słuchała
siebie. Tak jak stała pojechała na poznański uniwersytet. Nie miała akademika ani
pieniędzy na obiady. Na pierwszym roku nocowała kątem u nowo poznanej koleżanki z
roku, która zaprosiła ją do swojego domu. Zupy były za darmo, więc nie czuła głodu w
ciągu dnia. Szybko znalazła dorywczą pracę w Ośrodku Doradztwa Rolniczego. Była
dzielna. Skończyła trudne studia bez wsparcia rodziny. A potem trudną aplikację
radcowską wychowując dwoje małych dzieci.
Zawsze mi imponowała. Była ambitna i bardzo pracowita. Pracowała od rana do nocy, a
wieczorami głównie walczyła o wolną Polskę. Na przytulanie dzieci brakowało czasu.
Chciała zapewnić nam dobry start dlatego pracowała po kilkanaście godzin na dobę.
Nie układała klocków ani puzzli, nie zabierała na spacery, nie jeździła na wakacje.
Nie czytała książek, nie kąpała. Nie miała kiedy. Mało chwaliła, raczej straszyła,
co nas czeka jak nie będziemy się uczyć. Od rana do wieczora nie było jej w domu.
Ale dzięki niej nigdy z Ewą nie byłyśmy głodne...
Podziwiam ją, że dała radę. Nie wiem, czy miałabym tyle siły!
Nie winię jej za to, że nigdy nie powiedziała, że mnie kocha. Wiem, że tak jest.
Wiem, że nie potrafi tego robić. Nikt jej nie nauczył! Mnie też!
Od lat uczę się kochania. Staram się na każdym kroku okazywać uczucia moim chłopcom.
Wiem, jakie to jest ważne. Jak bardzo buduje ich wiarę w siebie, ich wrażliwość.
Jedziemy z Hanią gondolą. Z naszymi dziećmi. Jesteśmy w górach we Włoszech. W
kilkanaście rodzin przyjechaliśmy na ferie. Uczymy nasze dzieci jeździć na nartach.
Pocieszamy je jak bolą ich małe nogi, motywujemy, kiedy chcą zrezygnować, bo jest za
trudno. Wieczorem masujemy obolałe łydki. Czytamy bajki przed zaśnięciem...
Potrafimy to robić. Może dlatego, że sami tego nie mieliśmy?! Może dlatego, że
żyjemy w czasach, w których dużo się mówi o bliskości, o czułości, o więzi z
dziećmi?!
Ciekawe, czego naszym dzieciom zabraknie?!
Ale dużo napisałaś - przerwał mój wywód Maciuś (5).
Rano piał jak kogut więc nie pojechaliśmy na narty. Maciek senior zabrał trójkę, my
zostaliśmy w hotelu.
- Powiedz: auto na zakręcie! - prosił Maciuś.
Chciałam mu powiedzieć: nie teraz! Piszę! Ale szybko zmieniłam zdanie!:
- Auto na zakręcie
- Zdejmij gacie i zrób zdjęcie! - dokończył Maciuś.
Zarykiwaliśmy się jak dzieci!
P.S. - Co tu napisałaś?! - zapytał Maciuś na widok zapisanej kartki w komputerze.
Zawahałam się:
- Kocham cię! - powiedziałam.
Zerknął na monitor. Zapomniałam, że umie czytać!
Uśmiechnął się i przeczytał na głos:
- Zdejmij gacie i zrób zdjęcie!
Znów pękaliśmy ze śmiechu!
- Moja też - odpowiedziała Hania, koleżanka ze stoku.
- Czasem słyszę jak wyznaje miłość moim chłopcom. Zawsze po kryjomu. Z wielkim
trudem - dodałam.
Wyznawanie miłości wcale nie jest łatwe. Wiem, jakie to musi być dla niej trudne.
To nie jej wina. Wiem, że jestem całym jej świtem. Moja siostra Ewa też. Nikt jej
nie nauczył okazywania uczuć.
Nikt nigdy nie okazał jej miłości, tak jak powinien. Ani jej mama, ani jest surowy,
choć - jak mawia zawsze, bardzo sprawiedliwy ojciec.
- Myślę, że pokolenie naszych rodziców ma strasznego pecha - westchnęłam ze smutkiem.
Żyją już w wolnej Polsce, przeżyli transformację ale są ciut za starzy, żeby móc
cieszyć się wolnością i cieszyć się życiem zamiast wiecznie o coś walczyć jak
kiedyś: o mieszkanie, o kiełbasę, o papier toaletowy, o buty, kawę, benzynę,
taksówkę, zabawkę dla dziecka....
Nasi rodzice mają dzisiaj po sześćdziesiąt, siedemdziesiąt lat.
Niewielu z nich miało szansę zdobyć dobre wykształcenie, poznać obce języki i w
pełni poczuć się obywatelem świata.
Wychowani w domach, gdzie nie okazywało się uczuć wcale albo bardzo mało. Ich
rodzice sami mieli bardzo ciężko. Pokolenie Kolumbów. Żyli w dramatycznych czasach
powojennych. Nie mieli nic, głównie też walczyli o przetrwanie. Nie potrafili kochać
swoich dzieci tak jak powinni. Nie potrafili dać im wiary, że są niezwykłymi ludźmi
i że wszystko przed nimi. Nie przytulali, nie wpuszczali do swoich łóżek. Nie
zachwycali się dziecięcymi rysunkami, zabawami, marzeniami. Musieli walczyć o
przetrwanie, o pierwsze mieszkanie, o byt.
- Za komuny było lepiej - tęsknią niektórzy dzisiejsi dziadkowie.
- Wszyscy mieli pracę, wakacje były co roku, niczego nie brakowało - uważnie słucham
ich argumentacji.
Nie zgadzam się! Może nie było bezrobocia i wszyscy mieli po równo, więc różnice
między ludźmi nie były tak rażące jak dziś. Ale człowiek był niewolnikiem
zaprogramowanego odgórnie przez system życia!
Do siódmego roku życia mieszkałam z rodzicami i z moją o rok starszą siostrą z
dziadkami w trzypokojowym mieszkaniu. Cała nasza czwórka zajmowała największy pokój
w jednym z poznańskich bloków na parterze. Babcia miała swój pokój. Dziadek też.
Relacje były trudne. Najbardziej zapamiętałam czarno-biały telewizor, największą
atrakcję tamtych lat. Kiedy rodzice chcieli obejrzeć film w telewizorze, otwierali
drzwi od szafy, żebyśmy nic z siostrą nie widziały. Żebyśmy mogły spać. Zapamiętałam
to bardzo dokładnie.
Moja mama siedziała po nocach w kuchni, żeby dostać się na aplikację radcowską. Nie
miała warunków do uczenia. Żeby zdać trudny egzamin musiała nas wysłać na pierwszą
kolonię w wieku 6 i 7 lat. Pamiętam tamte wakacje w Dymaczewie bardzo dokładnie.
Pierwszy tydzień przepłakałyśmy z Ewą pod kołdrą z tęsknoty za domem. Nauczycielka
nie chciała zadzwonić do mamy. Mówiła, że jeszcze tylko 10 dni!
Wtedy nie rozumiałam dlaczego musiałyśmy wyjechać. Dzisiaj, kiedy myślę o problemach
mojej mamy, kiedy była w moim wieku jest mi wstyd, że czasem narzekam. Nie musiałam
prać i prasować sterty tetrowych pieluch, walczyć w kolejkach o kawałek mięsa czy
banana. A jak dziecko chorowało biec kilometr do pobliskiej budki telefonicznej żeby
wezwać pogotowie!...
Zawsze podziwiałam moją mamę, że udało jej się skończyć prawo na poznańskim
uniwersytecie. Pochodziła z bardzo biednej rodziny. Mieszkała w maleńkiej
miejscowości nad morzem. Nie stać jej było ani na studiowanie ani na marzenia. Od
urodzenia kochała czytać. Dzięki miłości do książek sama nauczyła się angielskiego,
doskonale historii i języka polskiego. Wmówiła sobie, że jest Anią z Zielonego
Wzgórza. Zresztą mieszkała na piętrze poniemieckiego domu na wielkim wzgórzu. O
niczym bardziej nie marzyła niż o uniwersytecie. Miała czworo rodzeństwa. Jej
rodzina ledwo wiązała koniec z końcem. Miała bardzo chorego ojca, mojego dziadka
Tadeusza, którego nigdy nie poznałam. Babcia Wanda robiła co mogła, żeby zapewnić
swoim dzieciom choćby wyżywienie ale były dni, kiedy cała piątka chodziła głodna.
Stryj mojej mamy (brat jej ojca) wyjechał do Kanady. Nieźle sobie radził. Któregoś
dnia mama podsłuchała jak rodzice rozmawiali po cichu, że zgodził się wziąć do
Kanady jedno dziecko, żeby im było łatwiej. Od tej chwili moja mama jeszcze pilniej
uczyła się na strychu angielskiego, w nadziei, że jako najstarsza będzie miała
pierwszeństwo i jedyną szansę na lepsze życie...
Los zdecydował inaczej. Na zawsze Polskę opuściła jej młodsza siostra Ewa, która
była najbardziej chorowita i potrzebowała dobrych warunków, żeby przeżyć. Marzenia
runęły jak zamek z piasku.
W domu nie wolno jej było mówić o studiach. Nikt nie chciał słyszeć o uniwersytecie.
Ania miała znaleźć jak najszybciej pracę. Zbuntowała się. Na gapę pojechała do
Poznania na egzaminy. Postanowiła zdawać na anglistykę. Zabrakło jej jednego punktu.
To był pierwszy poważny sprawdzian jej samodzielnych „studiów” na strychu. Nie
zrezygnowała. Uczyła się jeszcze więcej! Zmieniła tylko trochę swoje plany.
Wiedziała, że powinna znaleźć bardziej przyszłościowy kierunek, żeby kiedyś zarobić
na swoje życie. Wybrała prawo. Zdała egzamin z wyróżnieniem. Rodzice nie chcieli
jednak słuchać o nauce. Nie było ich stać. Nie rozumieli po co?! Mama słuchała
siebie. Tak jak stała pojechała na poznański uniwersytet. Nie miała akademika ani
pieniędzy na obiady. Na pierwszym roku nocowała kątem u nowo poznanej koleżanki z
roku, która zaprosiła ją do swojego domu. Zupy były za darmo, więc nie czuła głodu w
ciągu dnia. Szybko znalazła dorywczą pracę w Ośrodku Doradztwa Rolniczego. Była
dzielna. Skończyła trudne studia bez wsparcia rodziny. A potem trudną aplikację
radcowską wychowując dwoje małych dzieci.
Zawsze mi imponowała. Była ambitna i bardzo pracowita. Pracowała od rana do nocy, a
wieczorami głównie walczyła o wolną Polskę. Na przytulanie dzieci brakowało czasu.
Chciała zapewnić nam dobry start dlatego pracowała po kilkanaście godzin na dobę.
Nie układała klocków ani puzzli, nie zabierała na spacery, nie jeździła na wakacje.
Nie czytała książek, nie kąpała. Nie miała kiedy. Mało chwaliła, raczej straszyła,
co nas czeka jak nie będziemy się uczyć. Od rana do wieczora nie było jej w domu.
Ale dzięki niej nigdy z Ewą nie byłyśmy głodne...
Podziwiam ją, że dała radę. Nie wiem, czy miałabym tyle siły!
Nie winię jej za to, że nigdy nie powiedziała, że mnie kocha. Wiem, że tak jest.
Wiem, że nie potrafi tego robić. Nikt jej nie nauczył! Mnie też!
Od lat uczę się kochania. Staram się na każdym kroku okazywać uczucia moim chłopcom.
Wiem, jakie to jest ważne. Jak bardzo buduje ich wiarę w siebie, ich wrażliwość.
Jedziemy z Hanią gondolą. Z naszymi dziećmi. Jesteśmy w górach we Włoszech. W
kilkanaście rodzin przyjechaliśmy na ferie. Uczymy nasze dzieci jeździć na nartach.
Pocieszamy je jak bolą ich małe nogi, motywujemy, kiedy chcą zrezygnować, bo jest za
trudno. Wieczorem masujemy obolałe łydki. Czytamy bajki przed zaśnięciem...
Potrafimy to robić. Może dlatego, że sami tego nie mieliśmy?! Może dlatego, że
żyjemy w czasach, w których dużo się mówi o bliskości, o czułości, o więzi z
dziećmi?!
Ciekawe, czego naszym dzieciom zabraknie?!
Ale dużo napisałaś - przerwał mój wywód Maciuś (5).
Rano piał jak kogut więc nie pojechaliśmy na narty. Maciek senior zabrał trójkę, my
zostaliśmy w hotelu.
- Powiedz: auto na zakręcie! - prosił Maciuś.
Chciałam mu powiedzieć: nie teraz! Piszę! Ale szybko zmieniłam zdanie!:
- Auto na zakręcie
- Zdejmij gacie i zrób zdjęcie! - dokończył Maciuś.
Zarykiwaliśmy się jak dzieci!
P.S. - Co tu napisałaś?! - zapytał Maciuś na widok zapisanej kartki w komputerze.
Zawahałam się:
- Kocham cię! - powiedziałam.
Zerknął na monitor. Zapomniałam, że umie czytać!
Uśmiechnął się i przeczytał na głos:
- Zdejmij gacie i zrób zdjęcie!
Znów pękaliśmy ze śmiechu!