Tej zimy w polskiej piłce najjaśniej świeciła gwiazda inna niż do tej pory. Nie napastnika, bramkarza czy choćby trenera. Gwiazda prezesa.
Za każdym razem jest to samo. Narzekam na naszą piłkarską ekstraklasę, zarzekam się, że nigdy więcej na nią nie spojrzę, a potem i tak potrafię zmarnować na nią pół weekendu. Na przemian wściekam się na bezradność piłkarzy i śmieję z prowincjonalności naszej ligi. Ale to dopiero po trzech rozegranych kolejkach. Przed pierwszą po długim zimowym śnie, niczym zdradzana żona, zapominam o krzywdach i idealizuję obraz ukochanej rodzimej piłki. Długa, prawie trzymiesięczna, zimowa przerwa, to zjawisko którego w najlepszych ligach Europy nie znają. Tam przerwy, jeśli są, to krótkie. Ich bohaterami zostają piłkarze, którzy zamieniają jeden klub na drugi, a w przeciwnym kierunku najczęściej wędrują grube miliony euro.
W naszej ekstraklasie miliony euro w zimowej przerwie pojawiają się jedynie wtedy, gdy któryś z rodzynków uda się sprzedać zagranicę (tak jak w styczniu Rafała Wolskiego). Ale my też mamy swoich bohaterów. Tej zimy w polskiej piłce najjaśniej świeciła jednak gwiazda inna niż do tej pory. Nie napastnika, bramkarza czy choćby trenera. Gwiazda prezesa.
Nie myślałem, że kiedyś przyjdzie mi w ten sposób pisać o działaczu. Działacz, jak wiadomo, kojarzy się w Polsce albo źle, albo jeszcze gorzej. W najlepszym wypadku - z bezradnością i brakiem kompetencji. W gorszym - z korupcją, nepotyzmem, łapówkami i nieuczciwością. Tymczasem Bogusław Leśnodorski, który od niecałych dwóch miesięcy szefuje Legii Warszawa, to w polskim futbolu zupełnie nowa jakość. Utytułowany prawnik, z własną, prężnie działającą kancelarią, który nie traktuje klubu jako miejsca zarobku, tylko jak zawodowe wyzwanie, od kilku tygodni zadziwia sportowych dziennikarzy przynajmniej kilka razy w tygodniu. Wyciąga piłkarzy najgroźniejszym konkurentom, wprowadza nowe porządki w klubie, dogaduje się z kibicami, z którymi poprzedni prezesi potrafili tylko prowadzić wojny. Legia, która po rundzie jesiennej lideruje w ekstraklasie, po zimowych wzmocnieniach, z dopingiem płynącym z trybun, jest wręcz skazana na mistrzostwo Polski. Ale to jak sprawnie działa Leśnodorski pozwala wierzyć, że w końcu doczekamy się w Polsce klubu, który nie tylko będzie pukał do bram futbolowej Europy, ale zostanie tam wpuszczony. I nie wyrzucą go za chwilę, uznając, że został wpuszczony na wyrost.
Najzabawniejsze, że, jeśli uczciwie spojrzeć na sprawę, w Bogusławie Leśnodorskim nie ma nic wyjątkowego. Jest po prostu normalnym, sprawnym, dobrze działającym facetem na właściwym miejscu. Dobrze radzący sobie na transferowym rynku, z luzem odpowiadający na pytania dziennikarzy. Zabawny, ale i profesjonalny. Potrafi zamontować konsole na korytarzach klubu, żeby pracownicy lepiej się w nim czuli. Wysyła piłkarzy na leczenie do najlepszych klinik w Europie, a we własnym gabinecie stawia szafę grającą.
Leśnodorski czuje futbol, chociaż przez całe życie zajmował się nim co najwyżej jako kibic. Ale to dopiero on wpadł na pomysł, żeby Lucjana Brychczego, żywą legendę klubu, który jest na Łazienkowskiej nieprzerwanie od ponad pół wieku, zrobić honorowym prezesem. W każdym europejskim klubie byłaby to po prostu normalność. Ale w polskim futbolu, rzeczy normalne, urastają do rangi wyjątkowych cudów. Cóż - dobre i to.
W naszej ekstraklasie miliony euro w zimowej przerwie pojawiają się jedynie wtedy, gdy któryś z rodzynków uda się sprzedać zagranicę (tak jak w styczniu Rafała Wolskiego). Ale my też mamy swoich bohaterów. Tej zimy w polskiej piłce najjaśniej świeciła jednak gwiazda inna niż do tej pory. Nie napastnika, bramkarza czy choćby trenera. Gwiazda prezesa.
Nie myślałem, że kiedyś przyjdzie mi w ten sposób pisać o działaczu. Działacz, jak wiadomo, kojarzy się w Polsce albo źle, albo jeszcze gorzej. W najlepszym wypadku - z bezradnością i brakiem kompetencji. W gorszym - z korupcją, nepotyzmem, łapówkami i nieuczciwością. Tymczasem Bogusław Leśnodorski, który od niecałych dwóch miesięcy szefuje Legii Warszawa, to w polskim futbolu zupełnie nowa jakość. Utytułowany prawnik, z własną, prężnie działającą kancelarią, który nie traktuje klubu jako miejsca zarobku, tylko jak zawodowe wyzwanie, od kilku tygodni zadziwia sportowych dziennikarzy przynajmniej kilka razy w tygodniu. Wyciąga piłkarzy najgroźniejszym konkurentom, wprowadza nowe porządki w klubie, dogaduje się z kibicami, z którymi poprzedni prezesi potrafili tylko prowadzić wojny. Legia, która po rundzie jesiennej lideruje w ekstraklasie, po zimowych wzmocnieniach, z dopingiem płynącym z trybun, jest wręcz skazana na mistrzostwo Polski. Ale to jak sprawnie działa Leśnodorski pozwala wierzyć, że w końcu doczekamy się w Polsce klubu, który nie tylko będzie pukał do bram futbolowej Europy, ale zostanie tam wpuszczony. I nie wyrzucą go za chwilę, uznając, że został wpuszczony na wyrost.
Najzabawniejsze, że, jeśli uczciwie spojrzeć na sprawę, w Bogusławie Leśnodorskim nie ma nic wyjątkowego. Jest po prostu normalnym, sprawnym, dobrze działającym facetem na właściwym miejscu. Dobrze radzący sobie na transferowym rynku, z luzem odpowiadający na pytania dziennikarzy. Zabawny, ale i profesjonalny. Potrafi zamontować konsole na korytarzach klubu, żeby pracownicy lepiej się w nim czuli. Wysyła piłkarzy na leczenie do najlepszych klinik w Europie, a we własnym gabinecie stawia szafę grającą.
Leśnodorski czuje futbol, chociaż przez całe życie zajmował się nim co najwyżej jako kibic. Ale to dopiero on wpadł na pomysł, żeby Lucjana Brychczego, żywą legendę klubu, który jest na Łazienkowskiej nieprzerwanie od ponad pół wieku, zrobić honorowym prezesem. W każdym europejskim klubie byłaby to po prostu normalność. Ale w polskim futbolu, rzeczy normalne, urastają do rangi wyjątkowych cudów. Cóż - dobre i to.