Piętnowanie rzeczywistych luk w dotychczasowych ustaleniach dotyczących katastrofy smoleńskiej to co innego niż kolportowanie wziętych z sufitu hipotez. Niestety w najnowszym raporcie zespołu Antoniego Macierewicza znów dominuje to drugie.
Tzw. teoria dwóch wybuchów, która w tymże raporcie traktowana jest już niemal jako pewnik i stanowi najsilniejszą podbudowę teoretyczną teorii zamachu, powinna być analizowana zgodnie z naukowymi zasadami falsyfikacji. Podobnie zresztą jak inna fantastyczna hipoteza Macierewicza – że trzy osoby przeżyły katastrofę.
Falsyfikacja polega na tym, że rozważanie np. teorii dwóch wybuchów powinno zaczynać się od obalenia dotychczasowych ustaleń, sprzecznych z tą teorią. Czyli choćby od definitywnego obalenia hipotezy o uderzeniu w brzozę. Choć w raporcie jest stwierdzenie, że samolot nie złamał skrzydła na brzozie, nadal nie ma przekonującego wyjaśnienia, w jaki sposób brzoza się złamała, w jaki sposób znalazły się w niej szczątki samolotu, a w ułamanym skrzydle elementy brzozy, wreszcie w jaki sposób pod brzozą znalazł się płyn hydrauliczny z mechanizmu sterującego lotkami. I jak to możliwe – jak twierdzi Antoni Macierewicz – że samolot nie zszedł poniżej 18 metrów, skoro z rejestratorów wynika, że zszedł na wysokość 6 metrów.
Nie ma też wyjaśnienia, jak złamały się inne drzewa i to w taki sposób, że pasuje to do ustalonej trajektorii ostatnich sekund lotu, gdy samolot miał wykonywać tzw. półbeczkę. Teoria dwóch wybuchów nie tłumaczy też, jak to było możliwe, że wybuchy nie nagrały się na dźwiękowym zapisie z kokpitu, choć nagrały się uderzenia w drzewa i inne dźwięki, a także krzyki załogi. Antoni Macierewicz sugerował w jednym z wywiadów, że do wybuchów doszło w momencie, gdy nagranie już się skończyło. Oznaczałoby to, że załoga krzyczała, przerażona wybuchami, zanim one jeszcze nastąpiły.
Rozumiem, że te akurat dane ma obalać zarzut fałszowania zapisu czarnych skrzynek, postawiony w raporcie przez prof. Nowaczyka. To jest jednak bardzo poważny zarzut i dopóki Nowaczyk nie przedstawi niezbitych dowodów, nie należy go traktować serio. Tym bardziej że „wycięcie” fragmentu zapisu ma akurat dotyczyć momentu, który jest kluczowym elementem teorii prof. Nowaczyka o wybuchu w tzw. punkcie TAWS38. I z daleka wygląda trochę na hipotezę, która musiała się pojawić, bo było na nią zapotrzebowanie. Zresztą tym ustaleniom prof. Nowaczyka przeczą ustalenia innego eksperta – prof. Artymowicza, którego jednak Macierewicz w swoim raporcie nie cytuje.
Generalnie trudno poważnie traktować teorie, które opierają się na kilku wyrwanych z kontekstu przesłankach czy niejasnych analizach naukowych „autorytetów”, a nie odnoszą się do innych przesłanek, których jest zdecydowana większość, a które im przeczą. Oczywiście nie ma nic złego w badaniu słabości dotychczasowych hipotez przebiegu katastrofy i wskazywaniu ich luk. Ale zadawanie pytań to nie to samo, co odpowiadanie na nie bez zgromadzenia wystarczających danych. Zespół Macierewicza permanentnie to myli i tym razem też mieliśmy z tym do czynienia.
Dlatego trudno nie formułować zarzutu o czysto politycznym forsowaniu hipotezy zamachu i szukaniu na siłę na nią dowodów. Po to, by mobilizować elektorat i podsycać w nim resentyment do obecnej władzy. Prawdą jest, że ten resentyment oraz wszelkie zamachowe podejrzenia można zrozumieć. Przecież samoloty z prezydentami nie ulegają katastrofom. A gdy rozbija się samolot polskiego prezydenta w tak symbolicznym miejscu, w tak symbolicznych okolicznościach i to z prezydentem znanym z niechęci do Rosji, podejrzenia zamachu same się nasuwają. Nie zwalnia to jednak z badania katastrofy zgodnie z ogólnie przyjętymi zasadami.
Oczywiście, dla całej sprawy kluczowe znaczenie ma także to, że w tej katastrofie zginęli najważniejsi ludzie z obozu PiS. Gdy Bronisław Komorowski wygrał wybory prezydenckie z Jarosławem Kaczyńskim, wśród zwolenników tego ostatniego musiało pojawić się poczucie, że Lech Kaczyński został wręcz fizycznie wyeliminowany po to, by PO mogła przejąć pełnię władzy. To zrodziło silne poczucie upokorzenia oraz silny resentyment. I stało się źródłem budowania całej smoleńskiej martyrologii. Może to porównanie zbyt daleko idące, ale podobny resentyment pojawił się w Niemczech po upokorzeniu, jakim był rezultat I Wojny Światowej. Czym to się skończyło, wszyscy wiemy.
W ten smoleński resentyment wpisują się dwa filmy, które zostały wyprodukowane w związku z trzecią rocznicą katastrofy – „Testament” Marii Dłużewskiej i „Prezydent” Joanny Lichockiej. Oba służą budowaniu martyrologicznego obrazu obozu smoleńskiego. Pierwszy zawiera wypowiedzi dzieci osób, które zginęły w katastrofie – ale tylko tych związanych ze środowiskiem PiS. Drugi przedstawia prezydenta Lecha Kaczyńskiego jako wybitnego męża stanu. Podkreśla jego ewidentne zasługi, momenty, w których rzucał wyzwanie Rosji, ale przemilcza mniej jednoznaczne elementy kariery politycznej czy prezydentury.
W filmie „Testament” Małgorzata Wassermann mówi, że czeka na moment, kiedy prawda o katastrofie smoleńskiej wyjdzie na jaw i wtedy ona spojrzy w twarz ludziom obecnej ekipy rządowej. I to będzie dla nich kara.
Ze swojej strony mogę dodać, że też czekam na moment, w którym kłamcy smoleńscy zostaną definitywnie zdemaskowani. I w końcu odpowiedzą za swoje kłamstwa.
Falsyfikacja polega na tym, że rozważanie np. teorii dwóch wybuchów powinno zaczynać się od obalenia dotychczasowych ustaleń, sprzecznych z tą teorią. Czyli choćby od definitywnego obalenia hipotezy o uderzeniu w brzozę. Choć w raporcie jest stwierdzenie, że samolot nie złamał skrzydła na brzozie, nadal nie ma przekonującego wyjaśnienia, w jaki sposób brzoza się złamała, w jaki sposób znalazły się w niej szczątki samolotu, a w ułamanym skrzydle elementy brzozy, wreszcie w jaki sposób pod brzozą znalazł się płyn hydrauliczny z mechanizmu sterującego lotkami. I jak to możliwe – jak twierdzi Antoni Macierewicz – że samolot nie zszedł poniżej 18 metrów, skoro z rejestratorów wynika, że zszedł na wysokość 6 metrów.
Nie ma też wyjaśnienia, jak złamały się inne drzewa i to w taki sposób, że pasuje to do ustalonej trajektorii ostatnich sekund lotu, gdy samolot miał wykonywać tzw. półbeczkę. Teoria dwóch wybuchów nie tłumaczy też, jak to było możliwe, że wybuchy nie nagrały się na dźwiękowym zapisie z kokpitu, choć nagrały się uderzenia w drzewa i inne dźwięki, a także krzyki załogi. Antoni Macierewicz sugerował w jednym z wywiadów, że do wybuchów doszło w momencie, gdy nagranie już się skończyło. Oznaczałoby to, że załoga krzyczała, przerażona wybuchami, zanim one jeszcze nastąpiły.
Rozumiem, że te akurat dane ma obalać zarzut fałszowania zapisu czarnych skrzynek, postawiony w raporcie przez prof. Nowaczyka. To jest jednak bardzo poważny zarzut i dopóki Nowaczyk nie przedstawi niezbitych dowodów, nie należy go traktować serio. Tym bardziej że „wycięcie” fragmentu zapisu ma akurat dotyczyć momentu, który jest kluczowym elementem teorii prof. Nowaczyka o wybuchu w tzw. punkcie TAWS38. I z daleka wygląda trochę na hipotezę, która musiała się pojawić, bo było na nią zapotrzebowanie. Zresztą tym ustaleniom prof. Nowaczyka przeczą ustalenia innego eksperta – prof. Artymowicza, którego jednak Macierewicz w swoim raporcie nie cytuje.
Generalnie trudno poważnie traktować teorie, które opierają się na kilku wyrwanych z kontekstu przesłankach czy niejasnych analizach naukowych „autorytetów”, a nie odnoszą się do innych przesłanek, których jest zdecydowana większość, a które im przeczą. Oczywiście nie ma nic złego w badaniu słabości dotychczasowych hipotez przebiegu katastrofy i wskazywaniu ich luk. Ale zadawanie pytań to nie to samo, co odpowiadanie na nie bez zgromadzenia wystarczających danych. Zespół Macierewicza permanentnie to myli i tym razem też mieliśmy z tym do czynienia.
Dlatego trudno nie formułować zarzutu o czysto politycznym forsowaniu hipotezy zamachu i szukaniu na siłę na nią dowodów. Po to, by mobilizować elektorat i podsycać w nim resentyment do obecnej władzy. Prawdą jest, że ten resentyment oraz wszelkie zamachowe podejrzenia można zrozumieć. Przecież samoloty z prezydentami nie ulegają katastrofom. A gdy rozbija się samolot polskiego prezydenta w tak symbolicznym miejscu, w tak symbolicznych okolicznościach i to z prezydentem znanym z niechęci do Rosji, podejrzenia zamachu same się nasuwają. Nie zwalnia to jednak z badania katastrofy zgodnie z ogólnie przyjętymi zasadami.
Oczywiście, dla całej sprawy kluczowe znaczenie ma także to, że w tej katastrofie zginęli najważniejsi ludzie z obozu PiS. Gdy Bronisław Komorowski wygrał wybory prezydenckie z Jarosławem Kaczyńskim, wśród zwolenników tego ostatniego musiało pojawić się poczucie, że Lech Kaczyński został wręcz fizycznie wyeliminowany po to, by PO mogła przejąć pełnię władzy. To zrodziło silne poczucie upokorzenia oraz silny resentyment. I stało się źródłem budowania całej smoleńskiej martyrologii. Może to porównanie zbyt daleko idące, ale podobny resentyment pojawił się w Niemczech po upokorzeniu, jakim był rezultat I Wojny Światowej. Czym to się skończyło, wszyscy wiemy.
W ten smoleński resentyment wpisują się dwa filmy, które zostały wyprodukowane w związku z trzecią rocznicą katastrofy – „Testament” Marii Dłużewskiej i „Prezydent” Joanny Lichockiej. Oba służą budowaniu martyrologicznego obrazu obozu smoleńskiego. Pierwszy zawiera wypowiedzi dzieci osób, które zginęły w katastrofie – ale tylko tych związanych ze środowiskiem PiS. Drugi przedstawia prezydenta Lecha Kaczyńskiego jako wybitnego męża stanu. Podkreśla jego ewidentne zasługi, momenty, w których rzucał wyzwanie Rosji, ale przemilcza mniej jednoznaczne elementy kariery politycznej czy prezydentury.
W filmie „Testament” Małgorzata Wassermann mówi, że czeka na moment, kiedy prawda o katastrofie smoleńskiej wyjdzie na jaw i wtedy ona spojrzy w twarz ludziom obecnej ekipy rządowej. I to będzie dla nich kara.
Ze swojej strony mogę dodać, że też czekam na moment, w którym kłamcy smoleńscy zostaną definitywnie zdemaskowani. I w końcu odpowiedzą za swoje kłamstwa.