"Dziewczyna z szafy” Bodo Koxa to piękny i przejmujący film. Także dlatego, że nie można mu łatwo przypiąć etykietki.
- To trochę takie kino skandynawskie, nie? - pyta mnie znajomy o "Dziewczynę z szafy”. - Bardziej w stylu amerykańskiego kina niezależnego z Sundance, ale w wersji wschodnioeuropejskiej - odpowiadam bez przekonania. Bo, prawdę powiedziawszy, nie zastanawiałem się, czy bardziej film Bodo Koxa przypomina tragikomedie z Norwegii czy z Park City. To obraz zakorzeniony w polskiej rzeczywistości, ale zupełnie nieprzystający do naszej tradycji. Samoswój. I właśnie tą swoją odmiennością uwodzi.
Wchodzi się w niego powoli. Nie od razu przekonała mnie surrealistycznie przedstawiona rzeczywistość bloku – wredna sąsiadka, dziwna, introwertyczna dziewczyna i główni bohaterowie. Bracia. Jeden - freak, z wolnym zawodem, zajmuje się drugim - chorym psychicznie. Długo nie wiadomo na co chłopak cierpi, dlaczego traci kontakt ze światem i kontrolę nad swoim zachowaniem. Ani na ile rozumie, co się dzieje wokół niego.
Jednak z czasem okazuje się, że "Dziewczyna z szafą” nie ma w sobie nic z karykatury. Nie jest drwiną. Bodo Kox buduje bardzo delikatne relacje między kilkorgiem ludzi. Mężczyzna, który opiekując się bratem nie może ułożyć sobie życia, nawet drobnym gestem nie daje mu do zrozumienia, że jest dla niego ciężarem. Przeciwnie, ta relacja daje mu poczucie bliskości, zabija samotność. Pogrążona w depresji sąsiadka potrafi znaleźć z kiwającym się bezwolnie chorym mężczyzną porozumienie. Bodo Kox wychodzi z roli prześmiewcy i w siermiężnym świecie odnajduje poezję. Nie pozwala łatwo oceniać bohaterów. I łatwo zakwalifikować swojego filmu.
"Dziewczyna z szafy” zbiera entuzjastyczne recenzje. Mimo pewnych niedociągnięć i szwów. Ale Kox z kina niezależnego na mainstreamowe ekrany przenosi świeżość. Odwagę własnego spojrzenia na świat. A przecież to jest w sztuce najważniejsze.
Wchodzi się w niego powoli. Nie od razu przekonała mnie surrealistycznie przedstawiona rzeczywistość bloku – wredna sąsiadka, dziwna, introwertyczna dziewczyna i główni bohaterowie. Bracia. Jeden - freak, z wolnym zawodem, zajmuje się drugim - chorym psychicznie. Długo nie wiadomo na co chłopak cierpi, dlaczego traci kontakt ze światem i kontrolę nad swoim zachowaniem. Ani na ile rozumie, co się dzieje wokół niego.
Jednak z czasem okazuje się, że "Dziewczyna z szafą” nie ma w sobie nic z karykatury. Nie jest drwiną. Bodo Kox buduje bardzo delikatne relacje między kilkorgiem ludzi. Mężczyzna, który opiekując się bratem nie może ułożyć sobie życia, nawet drobnym gestem nie daje mu do zrozumienia, że jest dla niego ciężarem. Przeciwnie, ta relacja daje mu poczucie bliskości, zabija samotność. Pogrążona w depresji sąsiadka potrafi znaleźć z kiwającym się bezwolnie chorym mężczyzną porozumienie. Bodo Kox wychodzi z roli prześmiewcy i w siermiężnym świecie odnajduje poezję. Nie pozwala łatwo oceniać bohaterów. I łatwo zakwalifikować swojego filmu.
"Dziewczyna z szafy” zbiera entuzjastyczne recenzje. Mimo pewnych niedociągnięć i szwów. Ale Kox z kina niezależnego na mainstreamowe ekrany przenosi świeżość. Odwagę własnego spojrzenia na świat. A przecież to jest w sztuce najważniejsze.