- Na strzeżoną czy dziką? - zapytałam bez grama stresu pewna, że znam odpowiedź.
- Na dziką!!! - usłyszałam solidarny okrzyk całej czwórki, a właściwie piątki. Był z nami jeszcze Olek, syn mojej najbliższej przyjaciółki.
Cudownie! Chociaż w jednej kwestii byliśmy jednomyślni!
Byłam z nich dumna. Wybrali plażę pozbawioną "atrakcji": barwionych lodów, drogich zjeżdżalni i dmuchanych skakanek na piasku, niezdrowych napojów i przechodzących co kilka minut namawiaczy zachęcających do kupienia kukurydzy, popcornu, pierogów, jagodzianek, pączków, bobu (to jest akurat ok), orzeszków w karmelu...
Więcej grzechów nie pamiętam.
Wybrali dziką plażę do której:
1. trzeba jechać 20 minut samochodem;
2. należy wziąć wałówkę na cały dzień, którą trzeba wcześniej przygotować, spakować i poukładać w bagażniku, a potem jeszcze przetransportować na własnych barkach kilometr przez las i strome drewniane schody prowadzące na plażę;
3. trzeba pogodzić się, że przez kilka godzin nie będzie wykafelkowanej łazienki tylko... spartańskie warunki;
4. na plaży będzie taka cisza, że oprócz szumu fal będzie słychać tylko ptasi koncert z wydm zamiast cudzych opowieści sąsiadów zza parawanu;
5. będzie tylko to co sobie sami przyniesiemy albo wymyślimy: budowanie czołgów i zamków z piasku, wyścigi na piasku, podskoki na falach, spacery brzegiem morza w poszukiwaniu nowych miejsc.
Cisza. Prawdziwy relaks. Nic narzucającego albo stresującego, męczącego, głośnego, spinającego.
Czas tylko dla nas, na przegadanie spraw ważnych i drobiazgów, na które przed wakacjami nie starczyło czasu.
Przez sześć godzin na dzikiej plaży można się dużo o swoich dzieciach dowiedzieć, odkryć jak urosły, jakie mają wielkie stopy, pierwsze włosy na nogach, pryszcze. Można posłuchać o czym marzą, na co zwracają uwagę jak mają dużo wolnego czasu, za czym tęsknią, czy się nudzą.
Przez osiem dni dzikiego plażowania nie usłyszałam ani razu: "nudzę się".
Tego bym nie przeżyła!
Wiem, że dzieci mogą tak mówić ale ja nie chciałabym tego usłyszeć w tej ciszy, głuszy, w prawdziwym wakacyjnym raju.
Dzisiaj, kiedy dzieci postanowiły z tatą szukać skarbów (tzw. geocach-y), postanowiłam uciec z książką na pobliską plażę. Tylko na godzinkę, zanim wrócą z męskiej wyprawy. Po trzech minutach stania na piasku i zastanawiania się: co mam zrobić, zakręciło mi się w głowie. Od ilości parawanów i ludzi. Po tygodniu plażowania w dziczy odkryłam, że nie potrafię już odpoczywać między cudzymi parawanami.
Za dużo widzę i słyszę i nie potrafię tak po prostu przejść nad tym wszystkim do porządku dziennego. Żal mi cudzych dzieci zostawionych samopas albo poniżanych krzykiem podchmielonych rodziców. Drażnią mnie hektolitry piwa i setki zostawionych na piasku petów i puszek. Martwią mnie coraz większe męskie brzuchy i zdeformowane tłuszczem dziecięce ciałka. Zamiast odpoczywać martwię się wszystkim.
Na wakacjach w dziczy jestem tylko ja i moje dzieci. I cisza, w której też dużo można usłyszeć
Cudownie! Chociaż w jednej kwestii byliśmy jednomyślni!
Byłam z nich dumna. Wybrali plażę pozbawioną "atrakcji": barwionych lodów, drogich zjeżdżalni i dmuchanych skakanek na piasku, niezdrowych napojów i przechodzących co kilka minut namawiaczy zachęcających do kupienia kukurydzy, popcornu, pierogów, jagodzianek, pączków, bobu (to jest akurat ok), orzeszków w karmelu...
Więcej grzechów nie pamiętam.
Wybrali dziką plażę do której:
1. trzeba jechać 20 minut samochodem;
2. należy wziąć wałówkę na cały dzień, którą trzeba wcześniej przygotować, spakować i poukładać w bagażniku, a potem jeszcze przetransportować na własnych barkach kilometr przez las i strome drewniane schody prowadzące na plażę;
3. trzeba pogodzić się, że przez kilka godzin nie będzie wykafelkowanej łazienki tylko... spartańskie warunki;
4. na plaży będzie taka cisza, że oprócz szumu fal będzie słychać tylko ptasi koncert z wydm zamiast cudzych opowieści sąsiadów zza parawanu;
5. będzie tylko to co sobie sami przyniesiemy albo wymyślimy: budowanie czołgów i zamków z piasku, wyścigi na piasku, podskoki na falach, spacery brzegiem morza w poszukiwaniu nowych miejsc.
Cisza. Prawdziwy relaks. Nic narzucającego albo stresującego, męczącego, głośnego, spinającego.
Czas tylko dla nas, na przegadanie spraw ważnych i drobiazgów, na które przed wakacjami nie starczyło czasu.
Przez sześć godzin na dzikiej plaży można się dużo o swoich dzieciach dowiedzieć, odkryć jak urosły, jakie mają wielkie stopy, pierwsze włosy na nogach, pryszcze. Można posłuchać o czym marzą, na co zwracają uwagę jak mają dużo wolnego czasu, za czym tęsknią, czy się nudzą.
Przez osiem dni dzikiego plażowania nie usłyszałam ani razu: "nudzę się".
Tego bym nie przeżyła!
Wiem, że dzieci mogą tak mówić ale ja nie chciałabym tego usłyszeć w tej ciszy, głuszy, w prawdziwym wakacyjnym raju.
Dzisiaj, kiedy dzieci postanowiły z tatą szukać skarbów (tzw. geocach-y), postanowiłam uciec z książką na pobliską plażę. Tylko na godzinkę, zanim wrócą z męskiej wyprawy. Po trzech minutach stania na piasku i zastanawiania się: co mam zrobić, zakręciło mi się w głowie. Od ilości parawanów i ludzi. Po tygodniu plażowania w dziczy odkryłam, że nie potrafię już odpoczywać między cudzymi parawanami.
Za dużo widzę i słyszę i nie potrafię tak po prostu przejść nad tym wszystkim do porządku dziennego. Żal mi cudzych dzieci zostawionych samopas albo poniżanych krzykiem podchmielonych rodziców. Drażnią mnie hektolitry piwa i setki zostawionych na piasku petów i puszek. Martwią mnie coraz większe męskie brzuchy i zdeformowane tłuszczem dziecięce ciałka. Zamiast odpoczywać martwię się wszystkim.
Na wakacjach w dziczy jestem tylko ja i moje dzieci. I cisza, w której też dużo można usłyszeć