Jarosław Gowin, John Godson i Jacek Żalek w sprawie nowelizacji ustawy o finansach publicznych zagłosowali inaczej niż chciała partia i rząd. Zdrada? Nielojalność? A może po prostu demokracja?
Konstytucja RP z 1997 roku stanowi: posłowie są przedstawicielami narodu i nie wiążą ich instrukcje wyborców (artykuł 104). Jest to tzw. mandat wolny – tj. rozwiązanie, w którym poseł w Sejmie głosuje zgodnie ze swoim sumieniem i nikt nie może oczekiwać, iż zachowa się inaczej. To przeciwieństwo tzw. mandatu imperatywnego – przy takim rozwiązaniu poseł jest związany instrukcjami wyborców i jeśli im się sprzeniewierzy może zostać przez nich odwołany ze stanowiska.
Jak w praktyce wygląda korzystanie z mandatu wolnego przez posłów w III RP? Otóż posłów faktycznie nie wiążą żadne instrukcje i oczekiwania wyborców. W kampanii wyborczej można obiecywać podatek liniowy, budowę 3 milionów mieszkań, pracę dla wszystkich, emeryturę pod palmami, drugą linię metra w Warszawie przed Euro 2012 – i co tam jeszcze ślina politykowi na język przyniesie. A potem robić swoje – czyli bezradnie rozkładać ręce i mówić, że ciepłą wodę w kranie da się zorganizować, ale z resztą jest już gorzej. I choćby z wyborczych obietnic polityk nie zrealizował żadnej – to i tak miejsca w parlamencie rozeźlony elektorat pozbawić go nie może. Bo wiecie, rozumiecie – demokracja.
Zupełnie inaczej sprawa się ma jeżeli chodzi o instrukcje partyjnych liderów. O – w tym wypadku nie ma przebacz. Wprawdzie ani Donald Tusk, ani Jarosław Kaczyński nie mogą pozbawiać „swoich” posłów mandatów (nad czym z pewnością ubolewają) – ale mogą ich z hukiem wyrzucić z partii, a co za tym idzie z przyszłego parlamentu, bo bez miejsca na liście wyborczej trudno zostać posłem. Chcesz być posłem dłużej niż jedną kadencję? Głosuj tak jak chce partia-matka. A jeśli myślisz inaczej? Wolne żarty – od myślenia są inni.
Owszem są takie dziwaczne kraje jak np. Stany Zjednoczone, gdzie kongresmani i senatorowie potrafią głosować wbrew swojej partii, ba – nawet wbrew swojemu prezydentowi, jeżeli uznają, że proponowane przez ich ugrupowanie rozwiązanie jest niekorzystne dla obywateli. I – o zgrozo – nikt ich za to nie przeciąga pod kilem, ani nawet nie udziela nagany nie mówiąc już o odbieraniu prawa do nazywania się Demokratą lub Republikaninem. Zamiast tego koledzy starają się ich przekonać do zmiany zdania, albo szukają sojuszników wśród polityków przeciwnej partii. Jeżeli nie uda się znaleźć większości – projekt trzeba zmienić, albo z niego zrezygnować. No ale co jacyś tam Amerykanie wiedzą o demokracji, prawda?
Skoro jednak polski poseł nie ma prawa do własnego zdania (tzn. ma prawo – ale tylko raz, bo potem jest już posłem niezależnym odliczającym dni do końca kadencji Sejmu, który wyznacza kres jego politycznej kariery), a kwintesencją demokracji w III RP jest głosowanie tak jak chce partia-matka, to czy nie wydaje wam się rozrzutnością utrzymywanie 460 maszynek do bezrefleksyjnego naciskania guzików w czasie sejmowych głosowań? Niech w Sejmie zasiądzie pięciu partyjnych liderów, z których każdy będzie dysponował liczbą głosów adekwatną do wyborczego wyniku. Reszta obecnych parlamentarzystów będzie mogła w tym czasie zająć się czymś kreatywnym.
A zaoszczędzone na wynagrodzeniach dla posłów pieniądze można utopić w dziurze budżetowej - co powinno przekonać do tego rozwiązania ministra Jacka Rostowskiego.
Jak w praktyce wygląda korzystanie z mandatu wolnego przez posłów w III RP? Otóż posłów faktycznie nie wiążą żadne instrukcje i oczekiwania wyborców. W kampanii wyborczej można obiecywać podatek liniowy, budowę 3 milionów mieszkań, pracę dla wszystkich, emeryturę pod palmami, drugą linię metra w Warszawie przed Euro 2012 – i co tam jeszcze ślina politykowi na język przyniesie. A potem robić swoje – czyli bezradnie rozkładać ręce i mówić, że ciepłą wodę w kranie da się zorganizować, ale z resztą jest już gorzej. I choćby z wyborczych obietnic polityk nie zrealizował żadnej – to i tak miejsca w parlamencie rozeźlony elektorat pozbawić go nie może. Bo wiecie, rozumiecie – demokracja.
Zupełnie inaczej sprawa się ma jeżeli chodzi o instrukcje partyjnych liderów. O – w tym wypadku nie ma przebacz. Wprawdzie ani Donald Tusk, ani Jarosław Kaczyński nie mogą pozbawiać „swoich” posłów mandatów (nad czym z pewnością ubolewają) – ale mogą ich z hukiem wyrzucić z partii, a co za tym idzie z przyszłego parlamentu, bo bez miejsca na liście wyborczej trudno zostać posłem. Chcesz być posłem dłużej niż jedną kadencję? Głosuj tak jak chce partia-matka. A jeśli myślisz inaczej? Wolne żarty – od myślenia są inni.
Owszem są takie dziwaczne kraje jak np. Stany Zjednoczone, gdzie kongresmani i senatorowie potrafią głosować wbrew swojej partii, ba – nawet wbrew swojemu prezydentowi, jeżeli uznają, że proponowane przez ich ugrupowanie rozwiązanie jest niekorzystne dla obywateli. I – o zgrozo – nikt ich za to nie przeciąga pod kilem, ani nawet nie udziela nagany nie mówiąc już o odbieraniu prawa do nazywania się Demokratą lub Republikaninem. Zamiast tego koledzy starają się ich przekonać do zmiany zdania, albo szukają sojuszników wśród polityków przeciwnej partii. Jeżeli nie uda się znaleźć większości – projekt trzeba zmienić, albo z niego zrezygnować. No ale co jacyś tam Amerykanie wiedzą o demokracji, prawda?
Skoro jednak polski poseł nie ma prawa do własnego zdania (tzn. ma prawo – ale tylko raz, bo potem jest już posłem niezależnym odliczającym dni do końca kadencji Sejmu, który wyznacza kres jego politycznej kariery), a kwintesencją demokracji w III RP jest głosowanie tak jak chce partia-matka, to czy nie wydaje wam się rozrzutnością utrzymywanie 460 maszynek do bezrefleksyjnego naciskania guzików w czasie sejmowych głosowań? Niech w Sejmie zasiądzie pięciu partyjnych liderów, z których każdy będzie dysponował liczbą głosów adekwatną do wyborczego wyniku. Reszta obecnych parlamentarzystów będzie mogła w tym czasie zająć się czymś kreatywnym.
A zaoszczędzone na wynagrodzeniach dla posłów pieniądze można utopić w dziurze budżetowej - co powinno przekonać do tego rozwiązania ministra Jacka Rostowskiego.